Ńďŕńčáî, ÷ňî ńęŕ÷ŕëč ęíčăó â áĺńďëŕňíîé ýëĺęňđîííîé áčáëčîňĺęĺ BooksCafe.Net
   Âńĺ ęíčăč ŕâňîđŕ
   Ýňŕ ćĺ ęíčăŕ â äđóăčő ôîđěŕňŕő
 
   Ďđč˙ňíîăî ÷ňĺíč˙!
 

 
 

Zniwo

Tess Gerritsen


Tess Gerritsen
 
Zniwo

   Tytul oryginalny: Harvest
   Przeklad Agnieszka Jacewicz
   Jakubowi,
   mojemu mezowi
   i najlepszemu przyjacielowi

 

Rozdzial pierwszy

   Byl maly jak na swoj wiek, mniejszy od innych chlopcow, ktorzy zebrali w przejsciu podziemnym w Nowym Arbacie. Mial jedenascie lat, a probowal juz niemal wszystkiego. Od czterech lat palil papierosy, kradl od trzech i pol, a od dwoch robil sztuczki z kartami. Na tym ostatnim zajeciu specjalnie Jakowowi nie zalezalo, ale wujek Misza kazal mu to robic. Przeciez musieli jakos zdobyc pieniadze na chleb i papierosy. Jakow byl najmniejszy i mial najjasniejsze wlosy ze wszystkich chlopcow wujka Miszy, na niego spadala wiec najwieksza czesc roboty. Klienci zawsze woleli najmlodszych, jasnowlosych. Wydawalo sie, ze nie przeszkadza im to, iz Jakow nie mial lewej reki; wiekszosc nawet nie zauwazala martwego kikuta. Byli oczarowani jego drobna figurka, jasna czupryna i smialo patrzacymi niebieskimi oczami.
   Jakow bardzo chcial wreszcie skonczyc z tym zajeciem i zaczac zarabiac na utrzymanie drobnymi kradziezami kieszonkowymi, tak jak wieksi chlopcy. Codziennie rano, kiedy budzil sie w mieszkaniu Miszy i wieczorem tuz przed zasnieciem, chwytal zdrowa reka za zaglowek lozka. Wyciagal sie i wyciagal, mial nadzieje, ze dzieki temu urosnie chociaz o milimetr. Wujek Misza mowil mu, ze to bez sensu. Jakow byl maly, bo nalezal do tych, ktorym po prostu nie dane bylo urosnac. Kobieta, ktora siedem lat temu porzucila go w Moskwie, tez byla mala. Jakow ledwie ja pamietal, niewiele pamietal rowniez z tego, co bylo, zanim trafil do miasta. Wujek Misza troche mu opowiadal o tamtych czasach, ale Jakow wierzyl tylko w czesc tych historii. Byl maly, ale swoj rozum mial.
   Wrodzona nieufnosc sprawiala, ze z niechecia patrzyl teraz na mezczyzne i kobiete, ktorzy przyszli omowic interesy z wujkiem Misza i siedzieli naprzeciwko niego przy stole. Przyjechali duzym czarnym samochodem z przyciemnionymi szybami. Gregor mial na sobie garnitur, krawat i buty z prawdziwej skory, Nadia byla blondynka w kostiumie z cienkiej welny, w reku trzymala walizke z okuciami. Nie byla Rosjanka – co do tego nikt nie mial zadnych watpliwosci. Mowila po rosyjsku plynnie, ale z wyraznym obcym akcentem. Mogla byc Amerykanka albo Angielka.
   Gdy mezczyzni obgadywali interesy przy butelce wodki, ona rozgladala sie po mieszkaniu. Byly tam wojskowe prycze, ustawione rzedem pod sciana, ze sterta brudnej poscieli. W koncu spojrzala na chlopcow stojacych w milczeniu blisko siebie. Jasnoszarymi oczami uwaznie przygladala sie kazdemu z osobna: najstarszemu, pietnastoletniemu Piotrowi, potem trzynastoletniemu Stiepanowi i dziesiecioletniemu Aleksiejowi. W koncu spojrzala na Jakowa. Byl przyzwyczajony, ze dorosli czesto mu sie przygladaja, wiec spokojnie stal i patrzyl na Nadie. Zwykle dorosli ignorowali pozostalych chlopcow. Ale tym razem wieksze zainteresowanie wzbudzil chudy i pryszczaty Piotr.
   – Postepuje pan wlasciwie, Michaile Iwanisewiczu – powiedziala Nadia do Miszy. – Dzieci nie maja tu zadnej przyszlosci. My damy im szanse! – Usmiechnela sie do chlopcow.
   Niezbyt bystry Stiepan odwzajemnil usmiech jak zakochany idiota.
   – Ale oni nie znaja angielskiego – powiedzial wujek Misza. – Najwyzej kilka slow.
   – Dzieci szybko sie ucza. Nie maja z tym zadnych trudnosci.
   – Beda musialy miec troche czasu na nauke jezyka. Jedzenie…
   – Nasza agencja ma doswiadczenie w przystosowaniu dzieci do nowego srodowiska. Pracujemy z mnostwem dzieci z Rosji. Przewaznie sa to sieroty, tak jak oni. Jakis czas spedza w specjalnej szkole, gdzie beda mogli przyzwyczaic sie do nowej sytuacji.
   – A jezeli im sie nie uda? Nadia przez chwile milczala.
   – Takie przypadki rowniez sie zdarzaja, choc bardzo rzadko. Najczesciej sa to dzieci, ktore maja problemy emocjonalne – jej wzrok przesliznal sie po wszystkich czterech chlopcach. – Czy martwi sie pan o ktoregos z nich szczegolnie?
   Jakow wiedzial, ze to on mial problemy, o ktorych rozmawiali dorosli. To on rzadko sie smial i nigdy nie plakal, to jego wujek Misza nazywal „malym kamiennym chlopcem”. Jakow nie wiedzial, dlaczego nigdy nie plakal. Inni chlopcy, kiedy ktos ich skrzywdzil, nie kryli lez. W takich chwilach on po prostu przestawal myslec, wylaczal sie, tak jak ekran telewizora pozno w nocy, kiedy konczy sie program. Zadnych mysli, zadnych obrazow, nic poza uspokajajaca szaroscia.
   – To dobrzy chlopcy. Wszyscy. Wspaniali chlopcy – powiedzial wujek Misza.
   Jakow spojrzal na swoich kolegow. Piotr mial nazbyt wystajace luki brwiowe i zawsze pochylone w przod ramiona. Uszy Stiepana byly male i dziwnie pofaldowane. Mozg umieszczony pomiedzy nimi nie mogl byc wiekszy od orzecha wloskiego. Aleksiej ssal kciuk. A ja – pomyslal Jakow, patrzac na przedramie zakonczone kikutem – ja mam tylko jedna reke.
   Dlaczego oni mowia, ze jestesmy wspaniali? Tak wlasnie twierdzi wujek Misza. A kobieta przez caly czas mu potakuje. Byli najwyzej jako tako zdrowymi chlopcami.
   – Nawet zeby maja zdrowe! – zauwazyl wujek Misza. – Zadnych dziur. A popatrzcie, jaki wysoki jest moj Piotr.
   – Ten mi wyglada na niedozywionego – Gregor wskazal na Jakowa – co sie stalo z jego reka?
   – Taki sie juz urodzil.
   – Promieniowanie?
   – Poza tym wszystko z nim w porzadku. Tylko dloni mu brakuje.
   – To nie powinno stwarzac jakichkolwiek problemow – stwierdzila Nadia i wstala z krzesla. – Musimy isc, juz czas.
   – Tak wczesnie?
   – Musimy trzymac sie planu.
   – Ale – ich ubrania.
   – Dostana ubrania z agencji. Lepsze niz te, ktore maja na sobie.
   – A wiec to ma sie stac tak szybko? Nie mamy nawet czasu, zeby sie pozegnac?
   W oczach kobiety pojawil sie wyraz zniecierpliwienia.
   – Tylko chwile. Nie mozemy przegapic naszych polaczen.
   Wujek Misza spojrzal na wszystkich czterech swoich chlopcow. Nie byli rodzina, nie laczyla ich nawet milosc, raczej wzajemna zaleznosc, wspolna niedola. Usciskal po kolei kazdego ze swych podopiecznych. Jakowa mocniej przytulil i przytrzymal troche dluzej niz pozostalych. Wujek Misza pachnial cebula i papierosami, Jakow dobrze znal ten zapach. To byl przyjazny zapach, ale mimo to uwolnil sie z uscisku. Nie lubil, kiedy ktos go przytulal czy w ogole dotykal, niewazne kto.
   – Pamietajcie o swoim wuju – wyszeptal Misza. – Jak juz bedziecie bogaci w tej Ameryce. Pamietajcie, ze sie wami opiekowalem.
   – Ja nie chce jechac do Ameryki – powiedzial Jakow.
   – Tak bedzie najlepiej dla was wszystkich.
   – Ale ja chce zostac z toba wujku! Chce zostac tutaj.
   – Musisz jechac.
   – Dlaczego?
   – Poniewaz tak zadecydowalem. – Wujek Misza ujal go za ramiona i potrzasnal mocno. – Tak zadecydowalem.
   Jakow spojrzal na pozostalych chlopcow, ktorzy usmiechali sie, i pomyslal: Im sie to wszystko podoba, dlaczego tylko ja mam watpliwosci? Kobieta wziela Jakowa za reke.
   – Zaprowadze ich do samochodu. Gregor zostanie i skonczy cala papierkowa robote.
   – Wujku! – zawolal Jakow. Ale Misza juz sie odwrocil i patrzyl przez okno.
   Nadia poprowadzila chlopcow na korytarz i schodami w dol. Od ulicy dzielily ich tylko dwa pietra. Tupanie i halas, jaki robili chlopcy, zbiegajac w dol, wydawal sie odbijac echem od scian pustej klatki schodowej. Byli juz na parterze, kiedy Aleksiej zatrzymal sie gwaltownie.
   – Zaczekajcie! Zapomnialem o Szu-Szu! – krzyknal i rzucil sie z powrotem.
   – Wracaj! – zawolala Nadia. – Nie mozesz tam isc!
   – Nie moge go zostawic! – krzyknal Aleksiej.
   – Wracaj natychmiast!
   Aleksiej nie zareagowal. Wbiegal po schodach, nie zwazajac na wolanie. Nadia wlasnie miala za nim pobiec, kiedy Piotr powiedzial:
   – On nie pojedzie bez Szu-Szu.
   – Kim, do cholery, jest ten Szu-Szu? – spytala zdenerwowana.
   – To wypchany pies. Aleksiej ma go od dawna.
   Nadia popatrzyla w gore klatki schodowej, w kierunku czwartego pietra i w tym wlasnie momencie Jakow dojrzal w jej oczach cos, czego nie rozumial: niepokoj. Zatrzymala sie w pol kroku, jakby nie wiedziala, czy ma biec za chlopcem, czy zostawic go w spokoju. Kiedy Aleksiej dolaczyl do nich, sciskajac w rekach zniszczonego Szu-Szu, kobieta oparla sie o porecz schodow i odetchnela z ulga.
   – Mam go! – krzyknal Aleksiej, obejmujac wypchanego zwierzaka.
   – No to idziemy – powiedziala Nadia, popedzajac chlopcow. Wszyscy czterej wepchali sie na tylne siedzenia samochodu, ale bylo tam zbyt malo miejsca i Jakow musial siedziec czesciowo na kolanach Piotra.
   – Nie moglbys posadzic tego koscistego tylka gdzie indziej? – burknal Piotr.
   – Niby gdzie? Na twojej gebie? – Zaczeli sie poszturchiwac.
   – Przestancie! – powiedziala Nadia, odwracajac sie z przedniego siedzenia. – Zachowujcie sie porzadnie.
   – Tu jest za malo miejsca – poskarzyl sie Piotr.
   – To postarajcie sie, zeby bylo go wiecej. I badzcie cicho! – spojrzala w kierunku bloku, gdzie na czwartym pietrze bylo mieszkanie Miszy.
   – Dlaczego czekamy? – zapytal Aleksiej.
   – Czekamy na Gregora. On jeszcze podpisuje dokumenty.
   – Jak dlugo to bedzie trwalo?
   Kobieta oparla glowe o siedzenie i patrzac przed siebie, powiedziala.
   – Niezbyt dlugo.
   Malo brakowalo – pomyslal Gregor, kiedy Aleksiej wrocil do mieszkania po wypchanego psa. Gdyby chlopak pojawil sie chwile pozniej, mogloby sie zrobic goraco. Co ta glupia Nadia sobie wyobrazala? Puscila tego gowniarza z powrotem na gore! Od poczatku byl przeciwny, zeby zatrudniac Nadie. Reuben uparl sie jednak, ze musi byc kobieta. Ludzie bardziej ufaja kobiecie. Odglos krokow oddalal sie w miare, jak chlopiec zbiegal po schodach. Potem bylo gluche trzasniecie drzwi wejsciowych. Wtedy Gregor odwrocil sie do Miszy. Stary stal przy oknie, patrzac w dol na ulice, gdzie w samochodzie siedzieli jego czterej chlopcy. Przycisnal dlonie do szyby, grube palce rozstawil szeroko. Kiedy odwrocil sie, mial lzy w oczach. Pierwsze, co powiedzial, dotyczylo jednak pieniedzy.
   – Sa w walizce?
   – Tak – potwierdzil Gregor.
   – Cala suma?
   – Dwadziescia tysiecy dolarow amerykanskich. Piec tysiecy za kazdego dzieciaka. Zgodzil sie pan na taka sume.
   – Tak – Misza westchnal i przesunal dlonia po twarzy pooranej glebokimi bruzdami. Widac bylo, ze czesto zagladal do kieliszka i duzo palil. – Zostana adoptowani przez porzadne rodziny – powiedzial, uspokajajac sam siebie.
   – Nadia juz tego dopilnuje. Ona kocha dzieciaki. To dlatego wybrala taka prace.
   Misza zdobyl sie na slaby usmiech.
   – Moze moglaby znalezc amerykanska rodzine dla mnie?
   Gregor musial go jakos odciagnac od okna. Wskazal walizke lezaca na stole.
   – Prosze sprawdzic, jezeli pan chce.
   Misza podszedl do walizki i otworzyl zamek. W srodku znajdowaly sie rowno poukladane banknoty. Dwadziescia tysiecy dolarow. Wystarczy na tyle wodki, zeby sobie zupelnie rozwalic watrobe. Jak tanio w dzisiejszych czasach mozna kupic ludzka dusze – pomyslal Gregor. Teraz w Rosji mozna bylo dostac wszystko. Skrzynie izraelskich pomaranczy, amerykanski telewizor, chwile przyjemnosci z kobieta. Okazje byly wszedzie, szczegolnie dla tych, ktorzy chcieli je wykorzystac. Misza stal, gapiac sie na pieniadze. Nalezaly teraz do niego, ale nie czul z tego powodu satysfakcji, raczej obrzydzenie. Zamknal walizke i stal nadal z opuszczona glowa. Jego dlonie spoczywaly na czarnym, twardym plastiku.
   Gregor stanal za Misza i popatrzyl na jego lysine. Szybko podniosl pistolet automatyczny z tlumikiem i wystrzelil dwukrotnie prosto w glowe. Krew prysnela na sciane. Misza, zanim upadl twarza na podloge, zahaczyl o stol i walizka z gluchym hukiem upadla na dywan. Gregor zdazyl ja chwycic, zanim rozplywajaca sie krew zdolala jej dosiegnac. Na plastiku pozostaly slady krwi. Gregor poszedl do lazienki i wytarl walizke papierem toaletowym. Wrzucil go do klozetu i spuscil wode. Kiedy wrocil do pokoju, w ktorym lezal Misza, kaluza krwi rozlala sie szerzej po podlodze i zaczela juz wsiakac w drugi dywan.
   Gregor spojrzal dookola, zastanawiajac sie, czy nie zostawil zadnych sladow i czy mogl uznac, ze robota zostala wykonana. Kusilo go, zeby wziac butelke wodki, zdecydowal jednak, ze lepiej nie. Musialby tlumaczyc sie chlopcom, dlaczego zabral cenna dla Miszy rzecz. Gregor nie mial cierpliwosci odpowiadac na wszystkie pytania tych dzieciakow. To byla rola Nadii. Wyszedl z mieszkania i zszedl na dol. Nadia i chlopcy czekali w samochodzie. Kiedy wsiadl, Nadia spojrzala na niego pytajaco, wiedzial, o co jej chodzi.
   – Masz wszystkie papiery? Podpisane? – zapytala.
   – Tak. Mam wszystkie.
   Nadia zaglebila sie w fotel, wzdychajac z wyrazna ulga. Ma za slabe nerwy – pomyslal Gregor ruszajac. Bez wzgledu na to, co mowil Reuben, kobieta jest dodatkowym ciezarem.
   Z tylnego siedzenia dobiegaly odglosy jakichs przepychanek. W lusterku Gregor widzial, jak chlopcy rozdawali sobie kuksance. Wszyscy oprocz najmniejszego Jakowa, ktory patrzyl prosto przed siebie. Ich spojrzenia spotkaly sie w lusterku. Gregor mial dziwne wrazenie, ze z dzieciecej twarzy patrzyly na niego oczy doroslej osoby. Potem chlopak odwrocil sie i szturchnal swojego sasiada w ramie. Nagle tylne siedzenie zmienilo sie w klebowisko przewalajacych sie cial oraz wirujacych rak i nog.
   – Spokoj! – nakazala Nadia. – Czy nie potraficie siedziec cicho? Czeka nas dluga podroz do Rygi.
   Chlopcy uspokoili sie. Przez chwile bylo zupelnie cicho. Potem Gregor zobaczyl w lusterku jak ten najmniejszy, ten z doroslymi oczami, uderza lokciem sasiada. Gregor nie mogl powstrzymac sie od usmiechu. Nie bylo powodow do obaw. W koncu przeciez to byly tylko dzieciaki.

Rozdzial drugi

   Byla polnoc. Karen Terrio walczyla z sennoscia. Cala uwage skupila na tym, zeby nie zjechac z drogi. Siedziala za kierownica juz bez mala dwa dni. Wyjechala zaraz po pogrzebie ciotki Doroty i zatrzymywala sie tylko na chwile krotkiej drzemki albo na zjedzenie hamburgera i wypicie kawy. Wlewala w siebie cale litry kawy. Obrazy z pogrzebu ciotki z uplywem dni coraz bardziej oddalaly sie we wspomnieniach. Zwiedle mieczyki. Bezimienni kuzyni. Sczerstwiale kanapki. Zobowiazania, zbyt wiele tych cholernych zobowiazan. Teraz tylko chciala jak najszybciej znalezc sie w domu.
   Byla juz tak blisko, tylko piecdziesiat mil od Bostonu, ale czula, ze znowu musi zjechac z autostrady i przespac sie troche, zanim ruszy dalej. Na ostatnim postoju, w kafejce „Dunkin Donuts” wypila trzy filizanki kawy. To pomoglo na troche, na tyle, aby bez problemow pokonac odcinek od Springfield do Sturbridge. Kofeina przestawala juz dzialac i chociaz Karen wiedziala, ze nie spi, to jednak co chwila musiala gwaltownie podnosic opadajaca glowe. Czula, ze przysypia, nawet jezeli to byly tylko sekundy. Z ciemnosci przed nia wylonil sie znak restauracji „Burger King”. Zamowila kawe i ciastko – jagodzianke. Usiadla przy stoliku. O tej porze w restauracji bylo tylko kilku klientow, wszyscy mieli ze zmeczenia twarze blade jak maski. Duchy autostrady – pomyslala Karen. Te same, ktore odwiedzaja kazdy przystanek przy autostradzie. W restauracji bylo dziwnie cicho, kazdy usilnie staral sie nie zasnac, zeby jak najszybciej ruszyc w dalsza droge. O dzien dalej od swego dziecinstwa.
   Kiedy sie obudzicie, bede juz w domu – pomyslala. Jeszcze raz napelnila kubek kawa, nalozyla plastikowa pokrywke i wrocila do samochodu. Sennosc przestala jej dokuczac. Musi sie udac. Jeszcze piecdziesiat mil, jakas niecala godzina, i bedzie przy drzwiach swego domu. Wlaczyla silnik i wyjechala z parkingu.
   Piecdziesiat mil – myslala – tylko piecdziesiat mil.
   W odleglosci dwudziestu mil od tamtego miejsca – w samochodzie zaparkowanym przy 7-Eleven – Vince Lawry i Chuck Servis konczyli dopijac piwo z ostatniego kartonu. Pili juz tak od czterech godzin. Byl to rodzaj wspolzawodnictwa miedzy przyjaciolmi, kto wleje w siebie wiecej i nie wyrzyga wszystkiego. Chuck prowadzil o jedno piwo. Nie mieli pojecia, ile w sumie wypili, stracili rachube. Musieliby policzyc wszystkie puszki pietrzace sie na tylnym siedzeniu. Obaj wiedzieli tylko to, ze Chuck byl o jedno piwo do przodu. Nawet nie staral sie kryc triumfalnego spojrzenia, co Vince’a straszliwie wkurzalo. Chuck musial byc zawsze lepszy we wszystkim. A to nie bylo fair. Vince moglby wypic jeszcze jedna kolejke, ale wlasnie skonczylo sie piwo. Chuck mial teraz na twarzy ten swoj usmiech z gatunku „chocbys pekl, nic mi nie zrobisz”. Chociaz doskonale wiedzial, ze rywalizacja nie byla uczciwa.
   Vince otworzyl drzwi samochodu i wygramolil sie zza kierownicy.
   – Dokad idziesz? – zapytal Chuck.
   – Kupie jeszcze troche piwa.
   – Przeciez ty juz wiecej nie mozesz.
   – Odpieprz sie – rzucil Vince i chwiejnym krokiem ruszyl przez parking w kierunku drzwi frontowych 7-Eleven. Chuck zasmial sie.
   – Nawet nie dajesz rady prosto chodzic! – krzyknal, wychylajac sie przez okno.
   Pieprzony dupek – pomyslal Vince. Przeciez moze, do cholery, isc. Nawet niezle mu to wychodzi. Chce tylko wstapic do 7-Eleven i wziac jeszcze dwa kartony po szesc piw. Moze trzy. Tak, dlaczego nie trzy, przeciez dalby jeszcze rade trzem. Mial zelazny zoladek. Poza tym, ze co chwila musial sikac, to nie czul zadnych skutkow wypicia takiej ilosci piwa.
   W drzwiach sklepu potknal sie. Cholernie wysoki prog, moglbym ich za to podac do sadu – pomyslal i szybko sie pozbieral. Z chlodziarki wzial trzy kartony piwa i z mina wazniaka podszedl do lady, zeby zaplacic. Rzucil na blat dwudziestodolarowy banknot. Sprzedawca spojrzal na pieniadze i pokrecil glowa.
   – Nie moge tego wziac – powiedzial.
   – Co to znaczy, ze nie moze pan tego wziac?
   – Nie moge sprzedawac piwa nietrzezwym klientom.
   – Chce pan powiedziec, ze jestem pijany?
   – Zgadza sie.
   – Posluchaj pan, tu sa pieniadze, tak? Nie chcesz pan moich pieniedzy?
   – Nie chce, zeby mnie pozniej podano do sadu. Wiec lepiej odstaw to piwo tam, synu, skad je wziales, dobrze? Kupilbys sobie kawe, hot-doga albo cos w tym rodzaju.
   – Nie chce zadnego pieprzonego hot-doga.
   – To po prostu stad wyjdz, chlopcze. No juz.
   Vince pchnal jeden z kartonow piwa po ladzie, ktory spadl i roztrzaskal sie o podloge. Mial wlasnie zrobic to samo z drugim, kiedy mezczyzna za lada wyciagnal bron. Vince zamarl w pol drogi zaskoczony i gapil sie na pistolet.
   – No juz, wynos sie stad – powiedzial sprzedawca.
   – Dobra – Vince cofnal sie, podnoszac obie rece w gore w gescie poddania – dobra, juz mnie nie ma. – Wychodzac znowu potknal sie o ten sam cholerny prog.
   – No, gdzie to masz? – spytal Chuck, kiedy Vince wsiadl z powrotem do samochodu.
   – Skonczylo im sie piwo.
   – To niemozliwe. Nie moglo im zabraknac piwa.
   – Jak mowie, kurwa, ze sie skonczylo, to sie skonczylo! – Vince wlaczyl silnik i wcisnal pedal gazu. Z piskiem opon wyjechali z parkingu.
   – Dokad teraz? – spytal Chuck.
   – Do innego sklepu – Vince wpatrywal sie w ciemnosc. – Gdzie jest ten wjazd? Powinien byc gdzies tutaj.
   – Czlowieku, daj sobie z tym spokoj. Nie dasz rady wypic wiecej i nie porzygac sie.
   – Gdzie jest ten pieprzony wjazd?
   – Chyba minelismy go.
   – Nie, tutaj jest. – Vince gwaltownie skrecil w lewo, opony zapiszczaly po asfalcie.
   – Hej! – zaczal Chuck – to chyba nie…
   – Mam jeszcze dwadziescia dolcow. Wezma je. Ktos je przyjmie.
   – Vince, jedziesz zla droga!
   – Co? Chuck wrzasnal.
   – Jedziesz pod prad!
   Vince potrzasnal glowa i staral sie skoncentrowac na drodze. Oslepialy go jakies swiatla. Swiecily mu prosto w oczy. Zdawalo sie, ze staja sie coraz jasniejsze.
   – Zjedz na prawo! – krzyczal Chuck. – To samochod! Zjedz naprawo! Vince gwaltownie skrecil w prawo. Swiatla skierowaly sie w te sama strone. Uslyszal nieziemski wrzask. Nie Chucka, swoj wlasny.
   Doktor Abby DiMatteo jeszcze nigdy nie czula sie tak zmeczona. Nie spala od dwudziestu dziewieciu godzin, jezeli nie brac pod uwage dziesieciominutowej drzemki w sali przeswietlen. Czula, ze widac po niej, iz jest wyczerpana. Na oddziale intensywnej terapii, w lazience spojrzala w lustro i z przerazeniem zobaczyla swoje podkrazone oczy i wlosy w smetnym nieladzie. Byla juz dziesiata rano, a nie zdazyla jeszcze ochlapac sie pod prysznicem czy nawet umyc zebow. Na sniadanie, ktore przyniosla jej godzine temu pielegniarka oddzialowa, musialo wystarczyc gotowane jajko i kubek slodkiej kawy. Abby wiedziala, ze bedzie musiala miec troche szczescia, aby znalezc wolna chwile na lunch, a jeszcze wiecej, zeby wyjsc ze szpitala kolo piatej i na szosta byc w domu. W tej chwili zaglebienie sie w fotel bylo szczytem jej marzen.
   Podczas poniedzialkowego porannego obchodu nikt nie odpoczywal, zwlaszcza gdy obchod robil doktor Colin Wettig, przewodniczacy programu stazowego chirurgii szpitala Bayside. Byly general armii, doktor Wettig, znany byl z tego, ze zadawal krotkie, ale bezlitosne pytania. Abby bala sie go, podobnie jak wszyscy pozostali stazysci na chirurgii. Jedenastu z nich zebralo sie teraz polkolem na oddziale intensywnej terapii. Czesc miala na sobie biale fartuchy, czesc – zielone kitle. Wszyscy patrzyli na Wettiga. Wiedzieli, ze kazdego z nich mogl zaskoczyc pytaniem. Brak odpowiedzi oznaczal dlugi okres upokorzen ze strony przelozonego.
   Zespol odwiedzil juz czterech pacjentow na sali pooperacyjnej oddzialu intensywnej terapii. Omowiono diagnozy i leczenie. Teraz wszyscy zebrali sie przy lozku numer 11, gdzie lezy nowa pacjentka stazystki Abby. Przyszla wiec kolej na nia, musiala przedstawic przypadek chorej. Chociaz trzymala przed soba notatnik, nie patrzyla na swoje zapiski. Mowila wszystko z pamieci, uwaznie obserwujac powazna twarz generala.
   – Pacjentka ma trzydziesci cztery lata, przyjeta zostala dzis o pierwszej nad ranem, przywieziona z wypadku, czolowe zderzenie przy duzej predkosci na Dziewiecdziesiatej. Intubowana i stabilizowana na miejscu wypadku. Po przewiezieniu na ostry dyzur stwierdzono liczne urazy. Skomplikowane zlamanie czaszki, zlamania lewego obojczyka i kosci ramienia oraz powazne rany na twarzy. Przy wstepnym badaniu opisalam pacjentke jako dobrze odzywiona, biala kobiete sredniej budowy. Stwierdzilam brak reakcji na wszystkie bodzce za wyjatkiem watpliwej reakcji prostownika.
   – Watpliwej? – spytal doktor Wettig. – Co to znaczy? Prostownik reagowal czy nie?
   Abby poczula, jak jej serce zaczelo walic. Do licha, juz przyczepil sie do jej przypadku. Przelknela sline i wyjasnila.
   – Czasami konczyny pacjentki prostowaly sie pod wplywem bolesnych bodzcow, a czasami nie.
   – Jak nalezy to odczytywac w skali Glasgow uwzgledniajacej reakcje motoryczne podczas spiaczki?
   – Skoro brak reakcji przypisany jest wartosci jeden, a reakcja prostownika – dwom punktom, to sadze, ze w przypadku tej pacjentki mozna przyjac… jeden i pol.
   Szmer tlumionego smiechu przeszedl przez sale.
   – Nie ma takiego wyniku, jak jeden i pol – stwierdzil Doktor Wettig.
   – Wiem – powiedziala Abby. – Ale ta pacjentka nie pasuje do…
   – Prosze kontynuowac przedstawianie przypadku – przerwal jej doktor Wettig.
   Abby zamilkla na chwile i rozejrzala sie po twarzach. Czyzby juz zdolala wszystko zepsuc? Nie byla pewna. Wziela gleboki oddech i kontynuowala:
   – Oznaki zycia byly nastepujace: cisnienie dziewiecdziesiat na szescdziesiat, puls – sto. Byla juz intubowana. Nie mogla oddychac samodzielnie. Zostala poddana sztucznej wentylacji z szybkoscia dwudziestu pieciu oddechow na minute.
   – Dlaczego akurat dwadziescia piec?
   – Zeby utrzymac ja na poziomie hiperwentylacji.
   – Dlaczego?
   – Aby obnizyc poziom dwutlenku wegla we krwi. To zminimalizowaloby obrzek mozgu.
   – Prosze dalej.
   – Jak juz wspomnialam, podczas ogledzin glowy stwierdzono wgniecenia i pekniecia lewej kosci ciemieniowej i skroniowej. Grozne opuchlizny i rany twarzy utrudnialy dokladna ocene zlaman kosci twarzy. Zrenice ustawione centralnie nie wykazuja reakcji na bodzce. Nos i gardlo…
   – Odruch zwrotu oczu i glowy w kierunku bodzca?
   – Nie sprawdzalam.
   – Nie?
   – Nie. Nie chcialam pozwolic na ewentualne ruchy szyi, na wypadek, gdyby pacjentka miala przemieszczone kregi.
   Zauwazyla, ze lekko skinal glowa, jej odpowiedz zostala przyjeta.
   Opisala objawy fizykalne. Normalny odglos oddechu, prawidlowa praca serca, nieznaczne obrazenia brzucha. Doktor Wettig nie przerywal jej. Kiedy skonczyla przedstawianie wynikow badan neurologicznych, poczula wieksza pewnosc siebie. Byla niemal dumna z siebie. Wlasciwie dlaczego nie? W koncu przeciez wiedziala, co robila.
   – Jakie byly pani przewidywania? – zapytal Doktor Wettig – jeszcze zanim pani zobaczyla wyniki przeswietlen?
   – Z pozycji zrenic oraz braku reakcji na bodzce – zaczela Abby – sadzilam, ze w gre moze wchodzic ucisk na srodmozgowie. Prawdopodobnie spowodowany powstaniem ostrego podtwardowkowego lub nadtwardowkowego krwiaka. – Przerwala, a po chwili dodala spokojnym i pewnym tonem: – Scyntygram potwierdzil moje przypuszczenia. Duzy lewostronny krwiak podtwardowkowy z dosc znacznym przemieszczeniem. Zawiadomilam neurochirurgie. Natychmiast przeprowadzono zabieg usuniecia skrzepu.
   – Tak wiec twierdzi pani, ze pani poczatkowe rozpoznanie okazalo sie w zupelnosci sluszne, doktor DiMatteo?
   Abby skinela glowa.
   – To moze teraz sprawdzimy, jak wyglada sytuacja dzis – powiedzial doktor Wettig, podchodzac do brzegu lozka. Lekarska latarka zaswiecil w oczy pacjentki. – Brak reakcji zrenic – stwierdzil. Mocno nacisnal palcem na mostek. Kobieta pozostala nieruchoma. – Brak reakcji na bol miesni prostujacych czy jakichkolwiek innych.
   Wszyscy pozostali lekarze podeszli do przodu, tylko Abby nie ruszyla sie z miejsca. Nie spuszczala wzroku z zabandazowanej glowy pacjentki. Wettig kontynuowal badanie, uderzal gumowym mloteczkiem w sciegna, zginal kolana i lokcie. Abby czula, jak koncentracja opuszcza ja pod wplywem zmeczenia. Nie przestawala gapic sie na niedawno ogolona glowe kobiety. Pamietala jej geste brazowe wlosy posklejane skrzepami krwi, wymieszane z potluczonym szklem. Rowniez w ubraniu pelno bylo odlamkow szkla. Wtedy, na ostrym dyzurze Abby pomagala rozcinac bluzke kobiety. Byla bialo-niebieska, jedwabna, z metka „Donny Karan”. Ten ostatni detal szczegolnie mocno wryl sie w pamiec Abby. Nie krew, zlamania czy poszarpana twarz, tylko wlasnie tamta metka. „Donna Karan”. Sama kiedys kupowala sobie rzeczy od „Donny Karan”. Przyszlo jej na mysl, ze kiedys, gdzies ta kobieta stala w sklepie, przegladajac bluzki, sluchajac skrzypienia przesuwanych wieszakow…
   Doktor Wettig wyprostowal sie i spojrzal na pielegniarke z oddzialu intensywnej terapii.
   – Kiedy usuniety zostal skrzep?
   – Zabieg zakonczono okolo czwartej rano.
   – Szesc godzin temu?
   – Tak, minelo juz szesc godzin. Wettig odwrocil sie w strone Abby.
   – Dlaczego wiec nic sie nie zmienilo?
   Abby ocknela sie z zamyslenia i zorientowala sie, ze wszyscy na nia patrza. Spojrzala na pacjentke. Piers jej unosila sie i opadala z kazda swiszczaca porcja powietrza z miecha respiratora.
   – Moze… przyczyna jest opuchlizna pooperacyjna – powiedziala i popatrzyla na monitor. – Cisnienie wewnatrzczaszkowe jest troche podwyzszone. Poziom dwadziescia milimetrow.
   – Czy wedlug pani to wystarczy, aby spowodowac zmiany zreniczne?
   – Nie, ale…
   – Czy badala ja pani bezposrednio po operacji?
   .- Nie. Zostala przeniesiona na oddzial neurochirurgii. Rozmawialam z lekarzem stamtad po zabiegu i on poinformowal mnie…
   – Nie pytam lekarza z neurochirurgii. Pytam pania, doktor DiMatteo. To pani diagnozowala podtwardowkowy skrzep. Zostal on usuniety. Dlaczego wiec zrenice pacjentki sa nieruchome i nie reaguja na bodzce w szesc godzin po operacji?
   Abby zawahala sie. Wettig przygladal sie jej, podobnie jak wszyscy pozostali. Upokarzajaca cisze rozpraszalo tylko ciche brzeczenie respiratora. Doktor Wettig spojrzal ponaglajaco na pozostalych lekarzy.
   – Czy ktos moze pomoc doktor DiMatteo odpowiedziec na to pytanie? Abby wyprostowala sie.
   – Sama moge na nie odpowiedziec – powiedziala.
   – Tak? – Doktor Wettig zwrocil sie ponownie do niej.
   – Objawy zreniczne, odruchy sciegniste – to sygnaly ze srodmozgowia. Zeszlej nocy zalozylam, ze byly one wywolane podtwardowkowym skrzepem, naciskajacym na srodmozgowie. Skoro jednak stan pacjentki nie ulegl poprawie, sadze… sadze, ze sie mylilam.
   – Sadzi pani?
   Abby z lekkim swistem wypuscila powietrze.
   – Mylilam sie.
   – Jaka jest pani diagnoza teraz?
   – Krwotok w srodmozgowiu, ktory mogl byc wywolany silami scierajacymi lub uszkodzeniem pozostalym po krwiaku podtwardowkowym. Zmian tych scyntygram moze jeszcze nie wykazac.
   Doktor Wettig patrzyl na nia przez chwile z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Potem odwrocil sie do pozostalych lekarzy.
   – Krwotok w srodmozgowiu to rozsadne przypuszczenie. W polaczeniu z wartoscia „trzy” wedlug skali Glasgow – spojrzal na Abby – i pol – poprawil sie – rokowania sa praktycznie zadne. Pacjentka nie jest w stanie oddychac samodzielnie, nie wykazuje spontanicznych reakcji na bodzce i, jak sie wydaje, nie ma zadnych odruchow pnia mozgu. W tej chwili nie mam zadnych innych sugestii procz tej, aby kontynuowac podtrzymywanie funkcji zyciowych. Nalezy zastanowic sie nad kwestia pobrania organow do transplantacji. – Skinal krotko w strone Abby i skierowal sie do nastepnego pacjenta. Jeden z lekarzy uscisnal ramie Abby.
   – Hej, DiMatteo – szepnal – poszlo ci niezle. Zmeczona Abby skinela tylko glowa.
   Stazystka Oddzialu Chirurgii, Doktor Vivian Chao, byla postacia niemal legendarna wsrod innych stazystow Szpitala Bayside. Mowiono, ze dwa dni po tym, kiedy zostala przyjeta na staz, jej kolega dostal rozstroju nerwowego i trzeba go bylo odtransportowac na oddzial psychiatryczny. Vivian musiala przejac jego obowiazki. Przez pelnych dwadziescia dziewiec dni byla jedyna stazystka na ortopedii, bez przerwy na dyzurze. Przeniosla swoje rzeczy do dyzurki i na glodowej diecie, skladajacej sie jedynie z posilkow ze szpitalnej stolowki, stracila trzy kilogramy. Przez dwadziescia dziewiec dni nie wyszla poza drzwi frontowe szpitala. Trzydziestego dnia skonczyla sie jej tura i Vivian poszla na parking tylko po to, zeby stwierdzic, ze jej samochod odholowano tydzien wczesniej. Stroz parkingu uznal po prostu, ze woz zostal porzucony.
   Cztery dni po rozpoczeciu stazu przez kolejna grupe lekarz, z ktorym Vivian pracowala na zmiane, tym razem na chirurgii naczyniowej, zostal potracony przez autobus komunikacji miejskiej i trafil do szpitala ze zlamaniem miednicy. I znowu ktos musial wziac za niego zastepstwo. Vivian Chao, niewiele myslac, wprowadzila sie z powrotem do dyzurki szpitalnej.
   W oczach pozostalych lekarzy-stazystow Vivian zyskala wtedy honorowy tytul „uosobienie humanitaryzmu”, co zostalo dodatkowo potwierdzone podczas uroczystosci rozdania nagrod. Polaczono to z kolacja i Vivian dostala w prezencie pare stalowych kulek, co bylo uznaniem jej za kobiete o silnym meskim charakterze.
   Kiedy Abby uslyszala te historie o Vivian Chao, trudno jej bylo uwierzyc, ze to ta sama osoba, ktora przed soba teraz widzi: malomowna Chinka tak drobna, ze podczas operacji musi stawac na stolku. Chociaz Vivian rzadko zabierala glos podczas obchodu, to jednak zawsze stala na przedzie grupy stazystow z obojetnym wyrazem twarzy. Z taka mina Vivian podeszla tamtego popoludnia do Abby na oddziale intensywnej terapii. Abby umierala juz wtedy ze zmeczenia, kazdy kolejny krok byl dla niej wysilkiem, kazda nastepna decyzja podejmowana byla juz tylko dzieki silnej woli. Dziewczyna nawet nie zauwazyla stojacej obok niej Vivian, dopoki tamta nie odezwala sie.
   – Slyszalam, ze przyjeliscie osobe z grupa AB RH+ z urazem czaszki. Abby spojrzala znad karty, w ktorej zapisywala wlasnie wyniki pacjenta.
   – Tak, zeszlej nocy.
   – Czy pacjentka jeszcze zyje?
   Abby popatrzyla w kierunku przeszklonej sciany sali z lozkiem numer 11.
   – To zalezy, co rozumiesz pod pojeciem zyje.
   – Serce i pluca w dobrym stanie?
   – Funkcjonuja prawidlowo.
   – Ile ma lat?
   – Trzydziesci cztery. Dlaczego pytasz?
   – Prowadze pacjenta. Koncowe stadium, zastoinowa niewydolnosc serca. Grupa krwi AB RH+. Juz od dawna czeka na nowe serce. – Vivian podeszla do polki z kartami. – Ktore lozko?
   – Jedenaste.
   Vivian wyciagnela odpowiednia karte z polki i podniosla metalowa oslone. Przegladala papiery z powaznym wyrazem twarzy.
   – Ona juz nie jest moja pacjentka – powiedziala Abby – przeniesli ja na neurochirurgie. Usuneli jej krwiak podtwardowkowy.
   Vivian nie przestala studiowac karty.
   – Jest dopiero dziesiec godzin po operacji – poinformowala Abby. – Chyba troche za wczesnie, zeby decydowac o rezultatach.
   – Dotad nie ma zadnych zmian neurologicznych, jak widze.
   – Nie, ale jest szansa…
   – Z trzema punktami wedlug skali Glasgow? Nie sadze. – Vivian wsunela karte na miejsce i poszla w kierunku lozka numer 11. Abby podazyla za nia. Stojac w drzwiach sali, obserwowala, jak Vivian szybko bada pacjentke. W podobny sposob zachowywala sie na sali operacyjnej, nie marnowala czasu ani sil. Podczas pierwszego roku stazowania w szpitalu Abby czesto obserwowala Vivian w czasie operacji. Podziwiala jej male zwinne dlonie, patrzyla zafascynowana na delikatne palce, spod ktorych wychodzily idealne wezly. Abby w porownaniu z Vivian czula sie niezdarnie. Poswiecala godziny cwiczen i kilometry nici, zakladajac wezly chirurgiczne na uchwytach szuflad swego biurka. Wychodzilo jej to nawet calkiem sprawnie, ale wiedziala, ze nigdy nie osiagnie maestrii magicznych rak Vivian Chao. Teraz, kiedy patrzyla na Vivian badajaca Karen Terrio, sprawnosc rak Chinki wydala jej sie niesamowita.
   – Brak reakcji na bol – zauwazyla Vivian.
   – Jeszcze jest za wczesnie.
   – Moze tak, moze nie. – Vivian wyjela z kieszeni mloteczek do badania odruchow i zaczela opukiwac sciegna pacjentki. – To naprawde szczescie.
   – Nie pojmuje, jak mozesz mowic o tym w ten sposob.
   – Moj pacjent z oddzialu intensywnej opieki tez ma grupe krwi AB RH+. Od roku juz czeka na serce. To, jak dotad, najlepiej odpowiada.
   Abby spojrzala na Karen Terrio. Raz jeszcze przypomniala jej sie blekitno-biala bluzka. Zastanawiala sie, o czym ta kobieta mogla myslec, kiedy zapinala ja po raz ostatni. Moze o zwyczajnych rzeczach. Na pewno nie o smierci. Nie o szpitalnym lozku, kroplowkach czy maszynach pompujacych powietrze do jej pluc.
   – Chcialabym przeprowadzic krzyzowa probe limfocytow. Trzeba upewnic sie, ze to wlasciwy dawca – powiedziala Vivian. – Mozna rowniez zaczynac typowanie innych organow. Zrobiono elektroencefalogram, prawda?
   – Ona nie jest moja pacjentka – powiedziala Abby. – Zreszta uwazam, ze na to wszystko jest jeszcze za wczesnie. Nikt jeszcze nie rozmawial o tym z jej mezem.
   – Ktos bedzie musial to zrobic.
   – Ona ma dzieci. Beda potrzebowaly czasu na przemyslenie tego.
   – Organy nie maja zbyt wiele czasu.
   – Wiem. Wiem, ze trzeba to bedzie zrobic. Ale, tak jak mowilam, ona jest dopiero dziesiec godzin po operacji.
   Vivian podeszla do zlewu i umyla rece.
   – Chyba nie spodziewasz sie, ze nastapi cud? W drzwiach sali pojawila sie pielegniarka.
   – Wrocil maz z dziecmi. Czekaja, zeby wejsc. Czy dlugo potrwa badanie?
   – Juz skonczylam – stwierdzila Vivian. Wrzucila zmiety papierowy recznik do pojemnika na smieci i wyszla z sali.
   – Czy moga wejsc? – spytala pielegniarka.
   Abby spojrzala na Karen Terrio. W tej chwili dostrzegla pare szczegolow, ktorych lepiej zeby nie zobaczylo dziecko patrzac na matke.
   – Jeszcze chwile – powiedziala. – Zaraz. – Podeszla do lozka i szybko wygladzila koce. Zmoczyla papierowy recznik pod kranem i wytarla slady sluzu z policzka kobiety. Torbe z moczem przesunela na druga strone lozka, gdzie byla mniej widoczna. Potem cofnela sie i raz jeszcze przyjrzala Karen Terrio. Zdawala sobie sprawe z tego, ze ani ona, ani nikt inny nie byl w stanie zrobic czegokolwiek, co zmniejszyloby bol i cierpienie, przez jakie musiala przejsc rodzina tej kobiety. Westchnela i skinela glowa w kierunku pielegniarki.
   – Moga teraz wejsc.
   O czwartej trzydziesci po poludniu, Abby ledwo byla w stanie skoncentrowac sie na tym, co pisala. Nie mogla dluzej patrzec w to samo miejsce. Byla na dyzurze od ponad trzydziestu trzech godzin. Popoludniowy obchod juz sie zakonczyl. Wreszcie mogla isc do domu. Kiedy jednak zamknela ostatnia karte, jej wzrok raz jeszcze powedrowal w kierunku lozka numer 11. Weszla do sali. Stala tam przez jakis czas bez ruchu, wpatrujac sie w Karen Terrio. Chciala bardzo zrobic cos, co jeszcze mogloby pomoc, ale nic nie wymyslila. Nie uslyszala zblizajacych sie krokow. Dopiero kiedy ktos powiedzial:
   – Witaj slicznotko – Abby odwrocila sie i zobaczyla, ze niebieskooki brunet, doktor Mark Hodell, usmiecha sie do niej. Ten usmiech byl przeznaczony tylko dla niej. Abby tesknila za tym usmiechem przez caly dzien. Zwykle Abby i Mark znajdowali chwile na wspolny lunch czy chociaz na wymiane kilku slow. Tego dnia jednak nie spotkali sie przez caly dzien i teraz na widok ukochanego mezczyzny Abby poczula, jak ogarnia ja radosc. Schylil sie, zeby ja pocalowac. Potem cofnal i przyjrzal sie jej rozczochranym wlosom i wymietemu fartuchowi.
   – Musialas miec ciezka noc – powiedzial ze wspolczuciem. – Spalas troche?
   – Moze z pol godziny.
   – Doszly mnie pogloski, ze dzisiaj rano wyszlas zwyciesko ze starcia z generalem.
   Wzruszyla ramionami.
   – Powiedzmy, ze nie udalo mu sie calkiem mnie pograzyc.
   – To juz sukces.
   Usmiechnela sie. Potem raz jeszcze spojrzala w kierunku lozka numer 11 i usmiech zniknal z jej twarzy. Karen Terrio niemal ginela wsrod calego sprzetu otaczajacego jej lozko. Respirator, kroplowki, rurki odprowadzajace i monitory przedstawiajace wykresy pracy serca, cisnienia krwi i cisnienia wewnatrzczaszkowego. Instrumenty do mierzenia kazdej funkcji zyciowej. Po co wiec w nowej erze techniki szukac pulsu czy klasc dlonie na piersi chorego? Po co w ogole sa lekarze, skoro maszyny wykonuja cala skomplikowana prace.
   – Przyjelam ja zeszlej nocy – powiedziala Abby. – Ma trzydziesci cztery lata, meza i dwojke dzieci. Dziewczynki blizniaczki. Byly tutaj. Widzialam je niedawno. To bylo dziwne, Mark. Zauwazylam, ze baly sie dotknac matki. Staly tak i patrzyly, tylko patrzyly, ale nie chcialy jej dotknac. W myslach mowilam do nich: musicie, musicie zrobic to teraz, bo to moze byc ostatni raz. Ostatnia szansa, jaka jeszcze macie. Ale one jej nie dotknely. I mysle, ze kiedys beda zalowaly. – Potrzasnela glowa. Nerwowo przesunela reka po oczach. – Slyszalam, ze wypadek spowodowal pijany facet, ktory jechal pod prad. Wiesz, co mnie wkurza, Mark? Naprawde mnie to wkurza. On bedzie zyl. Wlasnie teraz siedzi na gorze na oddziale ortopedycznym, jeczac z powodu kilku polamanych kosci. – Abby wziela gleboki oddech i wydawalo sie, ze caly jej gniew ulecial razem z westchnieniem. – Jezu, jestem tu po to, zeby ratowac ludzkie zycie, a chcialabym, zeby z tego goscia zostala mokra plama na autostradzie. – Odwrocila sie od lozka. – Chyba juz czas, zebym poszla do domu. Mark poglaskal ja po ramionach.
   – Chodz – powiedzial – odprowadze cie do wyjscia.
   Opuscili oddzial intensywnej terapii i wsiedli do windy. Kiedy drzwi zasunely sie, Abby wtulila sie w fartuch Marka. Od razu otoczyl ja cieplymi, silnymi ramionami. Tu zawsze czula sie bezpiecznie. Zawsze. Jeszcze rok temu nawet o tym nie marzyla. Ona byla stazystka, a Mark Hodell – specjalista-chirurgiem w zakresie klatki piersiowej – i to nie byle jakim, bo czolowym chirurgiem zespolu transplantacyjnego szpitala Bayside. Spotkali sie na sali operacyjnej przy naglym przypadku. Pacjent, dziesiecioletni chlopiec, zostal przywieziony na sygnale. Z jego klatki piersiowej sterczala strzala – rezultat klotni z bratem oraz fatalnego doboru prezentow urodzinowych. Mark juz umyl rece i byl ubrany, kiedy Abby weszla na sale operacyjna. To byl pierwszy tydzien jej stazu. Byla zdenerwowana i oniesmielona na sama mysl o tym, iz bedzie asystowala slynnemu doktorowi Hodellowi. Podeszla do stolu. Z obawa spojrzala na mezczyzne stojacego naprzeciwko niej. Nad maska chirurgiczna zauwazyla wysokie czolo i piekne niebieskie oczy przygladajace sie jej badawczo.
   Operowali razem. Chlopiec przezyl. Miesiac pozniej Mark zaprosil Abby na randke. Odmowila mu dwukrotnie. Nie dlatego, ze nie miala ochoty. Po prostu wydawalo jej sie, ze nie powinna zgadzac sie od razu.
   Minal kolejny miesiac. On znowu poprosil ja o spotkanie. Tym razem Abby przyjela zaproszenie. Potem Abby wprowadzila sie do domu Marka w Cambridge. Na poczatku nie bylo jej latwo. Musiala nauczyc sie zyc z czterdziestojednoletnim mezczyzna, ktory nigdy dotad nie dzielil zycia ani mieszkania z kobieta. Teraz jednak, czujac jak Mark ja obejmuje i podtrzymuje na duchu, nie potrafila juz sobie wyobrazic zycia bez niego. Wiedziala, ze nie umialaby pokochac nikogo innego.
   – Biedactwo – wyszeptal Mark. Poczula we wlosach jego cieply oddech. – To okrutne, prawda?
   – Chyba nie jestem stworzona do takiej pracy. Co ja, do cholery, tutaj robie?
   – To, o czym zawsze marzylas. Tak mi kiedys mowilas.
   – Juz nawet nie pamietam, czego dokladnie dotyczyly tamte marzenia. Zaczynam o nich zapominac.
   – Czy nie bylo w nich czegos o ratowaniu zycia?
   – Prawda. No i teraz wlasnie zycze smierci temu pijakowi, ktory spowodowal wypadek. – Potrzasnela glowa zdumiona wlasnymi myslami.
   – Abby, przechodzisz teraz przez najtrudniejszy etap. Jeszcze tylko dwa dni na oddziale pourazowym. Musisz wytrzymac jeszcze tylko dwa dni.
   – Wielka mi rzecz. Potem zaczyna sie chirurgia klatki piersiowej.
   – W porownaniu z pourazowym to pestka. Pourazowy zawsze wykancza psychicznie. Przetrzymasz to, tak jak inni.
   Jeszcze glebiej wtulila sie w jego ramiona.
   – Gdybym przerzucila sie na psychiatrie, czy stracilabym caly twoj szacunek?
   – Caly. Co do tego nie ma watpliwosci.
   – Jestes wstretny.
   Smiejac sie pocalowala go w czubek glowy.
   – Wiele osob tak mysli, ale tylko tobie wolno powiedziec to glosno. Na parterze wysiedli z windy i wyszli ze szpitala. Boston juz prawie tydzien kapal sie w fali wrzesniowego slonca. Kiedy szli przez parking, Abby czula, jak opuszczaja ja resztki energii. Ledwie powloczyla nogami po plytach chodnika. Wlasnie tak z nami jest – pomyslala – trzeba przejsc przez ogien, zeby zostac chirurgiem. Cale dnie umyslowego i emocjonalnego wyczerpania, godziny mozolnych silowan ze swiadomoscia, ze pcha sie naprzod fragmenty zycia, ktore nieodwracalnie zostaja za nami. Wiedziala, ze to bylo bezwzglednie konieczne. Mark przeszedl przez to wszystko, wiec dlaczego ona miala nie wytrzymac. Przytulil ja i pocalowal jeszcze raz.
   – Jestes pewna, ze bezpiecznie dojedziesz do domu? – spytal.
   – Wlacze po prostu automatycznego pilota.
   – Bede w domu za godzine. Mam kupic po drodze pizze? – spytal. Ziewajac wsiadla za kierownice.
   – Dla mnie nie, dziekuje.
   – Nie bedziesz jadla kolacji? Wlaczyla silnik.
   – Wszystko, czego w tej chwili pragne – westchnela – to lozko.

Rozdzial trzeci

   W nocy do Niny Voss dotarlo to jak najcichszy szept czy musniecie delikatnych skrzydel: umieram. Swiadomosc tego nie przerazala jej. Juz od tygodni czuwaly przy niej na zmiane trzy pielegniarki, codziennie odwiedzal ja tez doktor Morissey, zapisujac jej coraz to wyzsze dawki furosemidu. Mimo tego wszystkiego Nina zachowywala spokoj. Dlaczego miala sie niepokoic? W zyciu zaznala wystarczajaco duzo szczescia i blogoslawionych chwil. Wiedziala juz, co to milosc, radosc i zachwyt. W ciagu swego czterdziestoszescioletniego zycia widziala slonce wschodzace ponad swiatyniami Karnaku, spacerowala o zmierzchu wsrod ruin Delf i wspinala sie na wzgorza Nepalu. Akceptowala swoje miejsce na tym swiecie i osiagnela wewnetrzny spokoj. Zalowala tylko dwoch rzeczy. Po pierwsze, ze nigdy nie miala wlasnego dziecka. Po drugie, bala sie, ze po jej smierci Wiktor zostanie sam. Przez cala noc jej maz czuwal przy niej, trzymal za reke w ciagu tych dlugich godzin, kiedy walczyla o kazdy nastepny oddech. Kaszel meczyl ja, kiedy zmieniano kolejne aparaty tlenowe i kiedy badal ja doktor Morissey. Ale ona nawet przez sen czula obecnosc Wiktora. Czasem przed switem, przez mgle swoich snow slyszala, jak mowil: Ona jest taka mloda. Taka mloda. Czy nie mozna jeszcze naprawde czegos zrobic? Czegokolwiek!
   Czegokolwiek! To byl caly Wiktor. On wierzyl w dzialanie, nie wierzyl w przeznaczenie. Ale Nina wierzyla.
   Otworzyla oczy i stwierdzila, ze noc wreszcie minela, a przez okno sypialni wpadaly do pokoju promienie sloneczne. Za tym oknem rozciagal sie widok na jej ukochane Rhode Island Sound. Zanim zachorowala, zanim kardiomiopatia pozbawila ja sil, swit zawsze zastawal ja juz ubrana. Lubila wychodzic wtedy na balkon i patrzec na wschod slonca. Nawet kiedy Sound spowijala mgla, a powierzchnia wody zlewala sie niemal z mlecznymi smugami unoszacymi sie w powietrzu, Nina wstawala, aby poczuc nadchodzacy dzien. Tak samo, jak teraz.
   – Bylo mi dane zobaczyc tyle switow, dzieki ci Boze za kazdy z nich.
   – Dzien dobry, kochanie – wyszeptal Wiktor.
   Nina spojrzala na usmiechnieta twarz meza. Niektorzy patrzac na jego twarz, widzieli w niej wladczosc, inni geniusz i bezwzglednosc. Tego ranka Nina widziala w tej twarzy tylko zmeczenie i milosc. Wziela go za reke. Ujal jej dlon i przycisnal do ust.
   – Musisz sie przespac, Wiktorze – powiedziala.
   – Nie jestem zmeczony.
   – Przeciez widze, ze jestes.
   – Nie, nie jestem. – Jeszcze raz ucalowal jej reke. Poczula cieplo na swojej chlodnej skorze. Patrzyli na siebie przez chwile. W rurkach wprowadzonych przez nos Niny cicho syczal tlen. Od otwartych okien dobiegal odglos fal oceanu rozbijajacych sie o nadbrzezne skaly.
   Zamknela oczy.
   – Pamietasz tamten dzien… – Umilkla na chwile, aby zlapac oddech.
   – Jaki dzien? – zapytal cicho.
   – Dzien kiedy… zlamalam noge. – Usmiechnela sie.
   Bylo to w tym samym tygodniu, kiedy sie poznali w Gstaad. Powiedzial jej pozniej, ze zwrocil na nia uwage, kiedy zjezdzala w dol i podazyl za nia. Potem wjechal pod gore i znowu za nia zjechal. To bylo dwadziescia piec lat temu. Od tamtej pory nie rozstawali sie.
   – Wiedzialam – szepnela – w tamtym szpitalu… kiedy stales przy moim lozku. Wiedzialam.
   – Co wiedzialas, kochana?
   – Ze byles mi przeznaczony. – Otworzyla oczy i znowu sie do niego usmiechnela. Dopiero wtedy zauwazyla plynaca po jego policzku lze. Przeciez Wiktor nigdy nie plakal! Nigdy w ciagu tych wspolnie spedzonych dwudziestu pieciu lat nie widziala u niego lez. Zawsze uwazala, ze jest silny. Teraz zdala sobie sprawe, jak bardzo sie mylila.
   – Wiktorze – powiedziala, biorac go za reke – nie powinienes sie tego bac.
   Szybko, prawie ze zloscia, wytarl twarz dlonia.
   – Nie pozwole, zeby do tego doszlo. Nie moge cie stracic.
   – Nigdy mnie nie stracisz.
   – Nie. To nie wystarczy! Chce cie miec przy sobie zywa. Musisz byc ze mna.
   – Wiktorze, jezeli jest cos… cos czego jestem pewna… – wziela gleboki oddech. – To jest to, ze czas, jaki nam dano tutaj… jest tylko bardzo mala czastka… naszego istnienia.
   Czula, jak Wiktor drzy ze zniecierpliwienia. Wstal z krzesla i podszedl do okna. Stal tam, patrzac na Sound. Czula, jak jej skora chlodnieje pozbawiona ciepla jego rak. Powrocily dreszcze.
   – Ja sie wszystkim zajme, Nina – powiedzial.
   – W zyciu… sa rzeczy, ktorych… nie mozemy zmienic.
   – Juz podjalem pewne kroki.
   – Ale Wiktorze…
   Odwrocil sie i spojrzal na nia. Jego ramiona przez chwile zaslanialy swiatlo poranka.
   – Zajme sie wszystkim, kochana – powiedzial – ty nie musisz sie niczym martwic.
   Byl to jeden z tych nadzwyczajnie cieplych i cudownych wieczorow. Zachod slonca, kostki lodu dzwieczace o szklo szklanek, wyperfumowane panie przeplywajace obok, szeleszczace jedwabiem. Abby stala w ogrodzie doktora Billa Archera i wydawalo jej sie, ze nawet powietrze mialo w sobie cos magicznego. Roze i ogrodowe powoje piely sie po drewnianej pergoli. Kwiaty ukladaly sie kolorowymi pasmami, przecinajac zielen olbrzymiego trawnika. Ogrod byl duma pani domu, Marilee Archer, ktora donosnym kontraltem raz po raz recytowala botaniczne nazwy, oprowadzajac pozostale zony lekarzy po kolejnych rabatach swego krolestwa. Archer stal na tarasie i popijajac whisky z woda sodowa, smial sie.
   – Marilee zna wiecej lacinskich nazw niz ja.
   – W college’u uczylem sie laciny przez trzy lata – powiedzial Mark – ale pamietam tylko to, czego nauczylem sie w szkole medycznej.
   Zebrali sie wokol ceglanego rusztu, Bili Archer, Mark, Wettig i dwoch chirurgow odbywajacych staz w Bayside. Abby byla w tym gronie jedyna kobieta. Nigdy nie mogla przyzwyczaic sie do takiej sytuacji i czuc sie swobodnie. Zdarzalo sie, ze na chwile zapominala o tym, ale wystarczylo, ze rozejrzala sie po pokoju, w ktorym przebywali chirurdzy, a doswiadczala dobrze znanego uczucia skrepowania tym, ze otaczali ja sami mezczyzni.
   Tego wieczoru na przyjeciu byly rowniez zony lekarzy, ale ich swiat byl inny od tego, w ktorym zyli ich mezowie. Do Abby stojacej razem z lekarzami docieraly strzepy rozmow, jakie toczyly kobiety. O kwiatach, podrozach do Paryza, niezwyklych potrawach. Miala wrazenie, ze znajduje sie na niewidzialnej granicy miedzy kobietami i mezczyznami. Nie nalezy w pelni do zadnej z tych grup, ale jest rownie przyciagana przez obie.
   To Mark byl ta kotwica, ktora trzymala ja w kregu mezczyzn. On i Bili Archer, ktory rowniez specjalizowal sie w chirurgii klatki piersiowej, byli bliskimi przyjaciolmi. Archer przewodzil zespolowi transplantacyjnemu. To on sciagnal Marka do Bayside siedem lat temu i nikt sie nie dziwil, ze obaj mezczyzni swietnie sie rozumieli. Obydwaj byli ambitni i lubili ciezka prace. Na sali operacyjnej pracowali w jednym zespole, a poza szpitalem ich rywalizacja rozciagala sie od osniezonych wzgorz w Vermont po wody zatoki Massachusetts, gdyz obaj mieli jachty typu J-35, zakotwiczone w Marblehead Marina. Jak dotad, w tym sezonie „Red Eye” Archera prowadzilo z „Gimmie Shelter” Marka wynikiem szesc do pieciu. Mark planowal wyrownac wynik podczas tego weekendu. Zwerbowal wiec do swojej zalogi Roba Lessinga, lekarza stazujacego w Bayside juz drugi rok.
   Co oni widzieli w tych zaglowkach? – zastanawiala sie Abby. Te niekonczace sie rozmowy. Mezczyzni i ich zeglujace maszyny! Konwersacja naszpikowana byla mnostwem fachowych terminow, a napedzana meska ambicja. W tym kregu prym wiedli ci, ktorych wlosy przyproszyla juz siwizna: Archer z przetykana srebrem czupryna, Colin Wettig z dostojnie calkiem juz siwa fryzura i Mark, ktory w wieku czterdziestu jeden lat zaczynal lekko siwiec na skroniach. Kiedy rozmowa zeszla na sprawy konserwacji kadluba, projektowania kila i oburzajaco wysokich cen spinakerow, Abby przestala sluchac. Wlasnie zauwazyla dwoje spoznionych gosci: doktora Aarona Levi i jego zone, Elaine. Aaron, kardiolog zespolu transplantacyjnego, czlowiek bardzo niesmialy, wzial sobie drinka i wycofal sie w odlegly kraniec trawnika, gdzie stal sobie teraz cicho z lekko zgarbionymi ramionami. Elaine natomiast rozgladala sie w poszukiwaniu kogos do rozmowy. Abby dostrzegla szanse uwolnienia sie od towarzystwa calkowicie pochlonietego tematem zaglowek. Dyskretnie opuscila Marka i ruszyla w kierunku pani Levi.
   – Elaine? Milo mi znowu pania widziec. Elaine usmiechnela sie.
   – Pani ma na imie… Abby, prawda?
   – Tak, Abby DiMatteo. Poznalysmy sie chyba na pikniku stazystow.
   – Ach tak, wlasnie tak. Jest zawsze tylu nowych lekarzy. Mam problemy z zapamietaniem wszystkich, ale pania pamietam.
   Abby zasmiala sie.
   – Trzy kobiety wsrod morza stazystow z pewnoscia sie wyrozniaja.
   – I tak jest lepiej niz kiedys. Wtedy nie bylo w ogole kobiet. Ktora czesc programu przechodzi pani teraz?
   – Jutro zaczynam chirurgie klatki piersiowej.
   – Bedzie wiec pani pracowala z Aaronem.
   – Jezeli bede miala szczescie uczestniczyc w jakiejs operacji przeszczepu.
   – Inaczej byc nie moze. Ostatnio zespol ma mnostwo roboty. Przysylaja do nich nawet przypadki z Massachusetts General, z czego Aaron jest bardzo zadowolony. – Elaine spojrzala na Abby. – Wiele lat temu nie chcieli go przyjac tam na staz. No, a teraz przysylaja mu pacjentow.
   – Jedyna przewaga szpitala Mass Gen nad Bayside jest tamtejsza harwardzka atmosfera – stwierdzila Abby. – Zna pani Vivian Chao, prawda? Nasza stazystke?
   – Oczywiscie.
   – Ukonczyla medycyne na Harvardzie i znalazla sie w pierwszej dziesiatce najlepszych studentow, ale wybrala staz w Bayside.
   Elaine zwrocila sie do meza.
   – Aaronie, slyszales?
   Niechetnie spojrzal znad swego drinka.
   – Co takiego?
   – Vivian Chao wybrala Bayside, chociaz mogla isc do Mass Gen. Naprawde Aaronie, tutaj jestes w samej czolowce. Dlaczego mialbys odejsc?
   – Odejsc? – Abby spojrzala na Aarona, ale on patrzyl na swoja zone.
   Najbardziej dziwilo Abby to, ze oboje tak nagle zamilkli. Z drugiego konca trawnika dobiegaly odglosy smiechu i fragmenty rozmow, ale tu panstwo Levi nie odezwali sie.
   Aaron odchrzaknal.
   – Rozwazalem tylko rozne mozliwosci – powiedzial – wie pani, mam ochote wyjechac z miasta, przeniesc sie do jakiejs malej miejscowosci. Kazdy ma podobne marzenia, chociaz tak naprawde nikt nie chce sie przenosic do malego miasteczka.
   – Ja na pewno nie – stwierdzila Elaine.
   – Ja wychowalam sie w malym miescie – powiedziala Abby. – Pochodze z Belfastu w stanie Maine. Nie moglam sie doczekac, kiedy sie stamtad wyrwe.
   – Tak wlasnie sobie to wyobrazam – wtracila Elaine. – Kazdy stara sie uciec do cywilizacji.
   – No, nie bylo az tak zle.
   – Ale pani nie wroci tam, prawda? Abby zawahala sie.
   – Moi rodzice nie zyja. Obie moje siostry przeniosly sie do innych stanow. Wlasciwie nie mam po co tam wracac. Mam za to wiele powodow, zeby zostac tutaj.
   – To bylo tylko takie fantazjowanie – powiedzial Aaron i pociagnal lyk ze swej szklanki. – Nigdy nie mowilem o tym powaznie.
   Po slowach Leviego zapadla troche nienaturalna cisza. Abby uslyszala, jak ktos wola ja po imieniu. Odwrocila sie i zobaczyla, ze Mark macha w jej strone reka.
   – Przepraszam – powiedziala i poszla po trawniku w kierunku przyjaciela.
   – Archer oprowadza po swoim sanktuarium – powiedzial Mark.
   – Jakim sanktuarium?
   – Chodz, to zobaczysz. – Wzial ja za reke i poszli przez taras, po schodach na drugie pietro domu. Juz kiedys Abby byla na gorze domu Archerow. Wtedy ogladala olejne obrazy wiszace tam w prywatnej galerii. Dzisiaj zostala zaproszona do pokoju na koncu korytarza.
   Archer czekal juz w srodku. Na skorzanych fotelach siedzieli doktorzy Frank Zwick i Raj Mohandas. Abby nie zwrocila na nich uwagi, gdyz zaabsorbowal ja sam pokoj.
   Znalazla sie w muzeum antycznych instrumentow medycznych. W gablotach umieszczono roznorodne narzedzia, ktore wzbudzaly zarowno podziw, jak i przerazenie. Skalpele, specjalne pojemniki do upuszczania krwi, sloje na pijawki, kleszcze poloznicze ze szczekami, ktore z latwoscia mogly zmiazdzyc czaszke noworodka. Nad kominkiem wisial olejny obraz – walka o zycie mlodej kobiety toczona przez Smierc i Lekarza. Z glosnikow plynela muzyka Bacha – ktorys z Koncertow Brandenburskich. Archer sciszyl muzyke, tak ze tylko w tle slychac bylo szept melodii, i pokoj nagle wydal sie dziwnie cichy.
   – Czy Aaron nie przyjdzie? – zapytal Archer.
   – Wie o spotkaniu. Na pewno juz idzie na gore – stwierdzil Mark.
   – To dobrze. – Archer usmiechnal sie do Abby. – Co pani sadzi o mojej malej kolekcji?
   Uwaznie ogladala zawartosc gabloty.
   – Jest fascynujaca. Nawet nie wiem, do czego niektore z tych instrumentow sluza.
   Archer wskazal na dziwny przyrzad z dzwigniami i bloczkami.
   – To urzadzenie jest niezwykle interesujace. Mialo zadanie wytwarzac prad elektryczny o malym natezeniu, pod wplywem ktorego leczono rozne czesci ciala. Podobno mialo to pomagac doslownie na wszystko – od dolegliwosci kobiecych po cukrzyce. Zabawne, prawda? W jakie nonsensy wierzono wowczas w medycynie naukowej!
   Abby zatrzymala sie przed obrazem – czarno odziana Smierc i Lekarz jako bohater, jako zwyciezca – myslala. No i oczywiscie ratuje kobiete. Piekna kobiete.
   Otworzyly sie drzwi.
   – Juz jest – powiedzial Mark. – Zastanawialismy sie, Aaronie, czy nie zapomniales o naszym spotkaniu. – Aaron wszedl do pokoju. Nic nie powiedzial. Skinal tylko glowa i usiadl w fotelu.
   – Czy moge zrobic pani nowego drinka, Abby? – spytal Archer.
   – Nie, dziekuje.
   – Tylko kropelke brandy. Mark prowadzi, prawda? Abby usmiechnela sie.
   – No dobrze. Dziekuje.
   Archer podal jej napelniona szklaneczke. W pokoju nagle zrobilo sie cicho, jakby wszyscy czekali na zakonczenie czesci formalnej. Dopiero teraz Abby zauwazyla, ze jest tu jedyna stazystka. Bili Archer wydawal tego rodzaju przyjecia co kilka miesiecy, zeby powitac nowa grupe stazystow, ktorzy zaczynali swoje zajecia na urazowce i chirurgii klatki piersiowej. Tego wieczoru oprocz Abby na przyjeciu bylo szesciu innych stazystow, ktorzy teraz prawdopodobnie spacerowali po ogrodzie. Tutaj, w prywatnym gabinecie Archera, zebrali sie tylko czlonkowie zespolu transplantacyjnego. I Abby.
   Usiadla na kanapie obok Marka i zaczela powoli saczyc drinka. Czula, jak po jej ciele rozchodzi sie mile cieplo wywolane alkoholem. Miala takze satysfakcje, ze spotkalo ja tak niezwykle wyroznienie. Jako stazystka patrzyla na tych tu mezczyzn z podziwem. Samo asystowanie przy operacji przeprowadzanej przez Archera i Mohandasa bylo uwazane za zaszczyt. Poniewaz w zyciu osobistym zwiazana byla z Markiem, przyjeto ja do tego grona na stopie towarzyskiej. Nie zapomniala jednak, kim byli ci mezczyzni i jaki mogli miec wplyw na jej kariere.
   Archer usiadl naprzeciwko niej.
   – Slyszalem o pani wiele dobrych rzeczy, Abby. Od generala. Rozmawialem z nim dzis wieczorem, zanim wyszedl, powiedzial wiele komplementow pod pani adresem.
   – Doktor Wettig, naprawde? – Abby byla tak zaskoczona, ze nie mogla powstrzymac usmiechu. – Prawde mowiac, nigdy nie jestem pewna, co naprawde mysli o mojej pracy.
   – On juz taki jest. Musi podtrzymywac troche niepewnosci w swoim otoczeniu.
   Wszyscy zaczeli sie smiac. Abby rowniez.
   – Pochwala z ust Colina to nie byle co – powiedzial Archer. – Wiem, ze uwaza pania za jednego z najlepszych lekarzy z drugiego roku stazu. Pracowalem z pania, wiec wiem, ze ma racje.
   Abby niespokojnie poruszyla sie na kanapie. Mark lekko uscisnal jej reke. Archer zauwazyl ten gest i usmiechnal sie.
   – Oczywiscie Mark uwaza, ze jest pani kims wyjatkowym. Wlasnie dlatego powinnismy cos z pania przedyskutowac. Wiem, ze moze sie to wydawac troche przedwczesne, ale zawsze stawiamy na dlugoterminowe plany. Nigdy nie zaszkodzi zbadanie terenu, zanim sie tam udamy.
   – Chyba nie calkiem pana rozumiem – powiedziala Abby. Archer siegnal po karafke brandy i wlal troche do swojej szklanki.
   – Nasz zespol interesuje sie tylko najlepszymi. Najlepszymi w teorii i praktyce. Zawsze przygladamy sie stazystom pod katem ewentualnego przyjecia do naszego zespolu. Oczywiscie nasze motywy sa egoistyczne. Przygotowujemy w ten sposob nowych czlonkow naszego zespolu. – Na chwile przerwal. – Zastanawialismy sie, czy pani bylaby moze zainteresowana chirurgia transplantacyjna.
   Abby spojrzala zaskoczona na Marka. On tylko skinal glowa.
   – Nie musi pani teraz podejmowac decyzji – powiedzial Archer. – Chcielibysmy jednak, zeby rozwazyla pani nasza propozycje. Mamy jeszcze kilka lat, zeby lepiej sie poznac. Do tego czasu moze nie bedzie juz pani chciala przylaczyc sie do naszego zespolu. Moze sie okazac, ze chirurgia transplantacyjna nie jest w kregu pani zainteresowan.
   – Alez nie. – Pochylila sie lekko. Na jej twarzy pojawil sie rumieniec. – Chyba jestem troche… i zaskoczona, i pochlebia mi to. Jest tylu doskonalych lekarzy na stazu w Bayside. Chocby Vivian Chao.
   – Tak, Vivian jest rzeczywiscie dobra.
   – Za rok pewnie bedzie sie starala o czlonkostwo. Wtracil sie Mohandas.
   – Nie ma watpliwosci co do tego, ze sprawnosc techniczna doktor Chao jako chirurga jest godna podziwu. Jest jednak wielu stazystow, ktorzy technicznie sa doskonalymi chirurgami. Ale na pewno slyszala pani powiedzenie, ze nawet malpe mozna nauczyc, jak operowac. Sztuka polega na tym, aby wiedziec, kiedy operowac.
   – Raj chce przez to powiedziec, ze zalezy nam na umiejetnosci dokonania wlasciwej diagnozy i oceny przypadku – wyjasnil Archer. – A takze na umiejetnosci pracy w zespole. Pania uwazamy za kogos, kto swietnie potrafi pracowac w grupie dla wspolnych celow. To jest nasza idea, Abby, praca w zespole. Kiedy jest sie na sali operacyjnej, wiele rzeczy moze pojsc nie tak, jak powinno. Moze zawiesc sprzet. Moze sie zdarzyc nerwowy ruch skalpela. Serce moze zaginac podczas transportu. My musimy potrafic pracowac razem niezaleznie od wszelkich przeciwnosci. Tak wlasnie robimy.
   – Pomagamy tez sobie nawzajem – dodal Frank Zwick. – Zarowno na sali operacyjnej, jak i poza nia.
   – Wlasnie tak – potwierdzil Archer. Spojrzal na Aarona. – Zgodzisz sie z tym, prawda?
   Aaron odchrzaknal.
   – Tak, pomagamy sobie. To jedna z dobrych stron nalezenia do zespolu.
   – Jedna z wielu – dodal Mohandas.
   Przez chwile nikt sie nie odzywal. Z magnetofonu nadal plynely dzwieki koncertu Brandenburskiego.
   – Lubie te czesc – powiedzial Archer i nastawil muzyke glosniej. Kiedy dzwieki skrzypiec poplynely z glosnikow, Abby znowu zaczela sie przygladac przedstawionej na obrazie walce Smierci i Lekarza, walce o zycie pacjenta, o jego dusze.
   – Wspomnieliscie, ze sa takze… inne korzysci – powiedziala Abby.
   – Na przyklad – zaczal Mohandas – kiedy zakonczylem staz, mialem do splacenia wiele pozyczek, ktore zaciagnalem jako student. Jak zostalem czlonkiem zespolu, Bayside pomogl mi splacic pozyczki.
   – To jest cos, o czym powinnismy porozmawiac – powiedzial Archer. – Sprawy, dzieki ktorym przynaleznosc do naszego zespolu bylaby dla pani bardziej atrakcyjna. Dzisiaj mlodzi chirurdzy koncza staz w wieku trzydziestu lat. Wiekszosc z nich ma juz wtedy rodzine, dziecko, czasami dwoje. Poza tym maja sto tysiecy dolarow dlugu. Nawet jeszcze nie kupili wlasnego domu! Splata wszystkich pozyczek zabierze mi okolo dziesieciu lat. Beda juz wtedy po czterdziestce i zaczna sie martwic do jakich szkol poslac swoje dzieci. – Pokrecil glowa. – Naprawde nie wiem, dlaczego ludzie w obecnych czasach decyduja sie studiowac medycyne. Z pewnoscia nie dla pieniedzy.
   – Na pewno wiaze sie to z wieloma wyrzeczeniami – przyznala Abby.
   – A wcale nie musi. Wlasnie w tym moze pomoc Bayside. Mark wspomnial, ze korzystalas z roznego rodzaju dofinansowan w ciagu calych studiow.
   – Tak, ze stypendiow i pozyczek. W wiekszosci byly to pozyczki.
   – To nie brzmi za dobrze. Abby przytaknela.
   – Teraz zaczynam odczuwac skutki tego.
   – Czy w college’u tez korzystalas z pozyczek?
   – Tak. Moja rodzina nie nalezala do bogatych – przyznala Abby.
   – Mowisz to tak, jakbys sie tego wstydzila.
   – To byl raczej… pech. Moj mlodszy brat lezal w szpitalu przez wiele miesiecy, a nie bylismy ubezpieczeni. Wtedy w miescie, w ktorym dorastalam, ubezpieczenia nie byly tak powszechne.
   – To spowodowalo, ze tym trudniej bylo ci walczyc z przeciwnosciami. Kazdy z nas wie, co to znaczy. Raj byl imigrantem, angielskiego nauczyl sie dopiero, jak mial dziesiec lat. Ja jako pierwszy w mojej rodzinie poszedlem do college’u. Wierz mi, ze w tym pokoju nie ma zadnych bostonskich braminow, zadnych bogatych tatusiow, ani nawet malych funduszy powierniczych. Wiemy, przez co trzeba przejsc, poniewaz sami pokonalismy te sama droge. Wlasnie o taki rodzaj uporu i konsekwencji nam chodzi.
   Rozbrzmiewaly wlasnie ostatnie akordy koncertu. Odglosy trabek i instrumentow smyczkowych rozplynely sie w powietrzu. Archer wylaczyl stereo i spojrzal na Abby.
   – W kazdym razie jest nad czym sie zastanowic – powiedzial. – Nie skladamy ci zadnych konkretnych ofert. Mozna to raczej porownac z umawianiem sie… – Archer usmiechnal sie do Marka – na pierwsza randke.
   – Rozumiem – powiedziala Abby.
   – Powinnas jeszcze o czyms wiedziec. Jestes jedyna sposrod stazystow, do ktorej zdecydowalismy sie zwrocic z taka propozycja. Jedyna powazna kandydatka. Byloby wiec lepiej, gdybys nie wspominala o tym reszcie personelu. Nie chcemy wprowadzac niezdrowej rywalizacji ani wywolywac niczyjej zazdrosci.
   – Oczywiscie, rozumiem.
   – To dobrze. – Archer rozejrzal sie po pokoju. – Chyba wszyscy jestesmy co do tego zgodni. Prawda, panowie?
   Wszyscy pokiwali glowami na znak zgody.
   – Pelna zgodnosc – stwierdzil Archer z zadowoleniem i znowu siegnal po karafke z brandy. – To wlasnie nazywam prawdziwie zgranym zespolem.
   – No i co o tym wszystkim myslisz? – zapytal Mark w drodze do domu. Abby odchylila do tylu glowe i zawolala radosnie.
   – Unosze sie ponad ziemia! Boze, co za wieczor!
   – Cieszysz sie z tego, prawda?
   – Zartujesz? Jestem przerazona!
   – Przerazona? Czym?
   – Ze nie podolam.
   Zasmial sie i uscisnal dlonia jej kolano.
   – No, no. Przeciez pracowalismy z wszystkimi stazystami, zgadza sie? Wiemy, ze staramy sie o najlepsza.
   – A jaki pan mial na to wplyw, doktorze Hodell?
   – Powiedzmy, ze wtracilem swoje piec groszy. Tak sie zlozylo, ze pozostali w zupelnosci sie ze mna zgodzili.
   – Juz to widze.
   – To prawda. Mozesz mi wierzyc, Abby, ty na naszej liscie jestes numer jeden. Sadze, ze sama dojdziesz do wniosku, ze to dla ciebie wspaniala perspektywa.
   Oparla glowe o siedzenie, usmiechnela sie. Do dzisiejszego wieczoru miala tylko mgliste wyobrazenie, gdzie bedzie pracowala za trzy i pol roku. Pewnie harowalaby w jakims podrzednym szpitalu. Prywatne praktyki nie byly juz tak popularne, jak kiedys, nie widziala tam swojej przyszlosci, przynajmniej nie w Bostonie. A przeciez wlasnie w tym miescie chciala zostac. Tutaj byl Mark.
   – Tak bardzo mi na tym zalezy – powiedziala. – Mam nadzieje, ze nie zawiode was wszystkich.
   – Nie ma takiej mozliwosci. Zespol wie, czego sie po kim spodziewac. Wszyscy sa tego samego zdania.
   Przez chwile siedziala cicho, a potem zapytala.
   – Nawet Aaron Levi?
   – Aaron? Dlaczego pytasz?
   – Nie wiem. Rozmawialam dzis z jego zona, Elaine. Odnioslam wrazenie, ze Aaron nie jest calkowicie zadowolony. Wiedziales, ze zastanawial sie nad wyjazdem?
   – Co takiego? – Mark spojrzal na nia zaskoczony.
   – Chce chyba przeniesc sie do malego miasteczka. Zasmial sie.
   – Nigdy do tego nie dojdzie. Elaine to dziewczyna z Bostonu.
   – To nie Elaine. To Aaron o tym wspomnial. Mark prowadzil przez chwile w zupelnym milczeniu.
   – Pewnie zle zrozumialas – powiedzial w koncu. Wzruszyla ramionami.
   – Moze.
   – Swiatlo, prosze – powiedziala Abby.
   Pielegniarka poprawila ustawienie gornej lampy, kierujac strumien swiatla na klatke piersiowa pacjenta. Miejsca ciec zaznaczono na skorze czarnym flamastrem, dwa male krzyzyki polaczone linia idaca wzdluz piatego zebra. To byla mala klatka piersiowa. Mala kobieta. Mary Allen, osiemdziesiat cztery lata, wdowa, przyjeta do Bayside tydzien temu. Skarzyla sie na bole glowy i utrate masy ciala. Przeswietlenie wykazalo obecnosc licznych guzow w obu plucach. Przez szesc dni pacjentka poddawana byla najrozmaitszym badaniom. Do klatki piersiowej wprowadzono wziernik oskrzelowy, wielokrotnie ja nakluwano. Mimo tych wysilkow trudno bylo postawic ostateczna diagnoze. Dzis juz ja znali.
   Doktor Wettig wzial skalpel i ustawil go ostrzem w kierunku zaznaczonego miejsca, gdzie mialo byc naciecie. Abby czekala, az doktor zacznie. On jednak nie zaczynal. Spojrzal na Abby powaznie, niebieskie oczy badawczo swidrowaly ja sponad chirurgicznej maski.
   – Przy ilu chirurgicznych biopsjach pluc pani asystowala, DiMatteo?
   – Przy pieciu, o ile dobrze pamietam.
   – Zna pani historie choroby pacjentki? Widziala pani przeswietlenie jej klatki piersiowej?
   – Tak.
   Wettig wreczyl jej skalpel.
   – Obejmuje pani dowodzenie, pani doktor.
   Abby spojrzala zaskoczona. General rzadko przekazywal skalpel innym, nawet najbardziej doswiadczonym stazystom.
   Ujela skalpel, poczula, jak ten kawalek stali uklada sie wygodnie w jej dloni. Spokojnie zrobila naciecie, rozciagajac skore i przesuwajac ostrze wzdluz zaznaczonej linii. Pacjentka byla szczupla, niemal wychudzona. Miala niewiele podskornej tkanki tluszczowej przeslaniajacej widok. Nastepne, nieco glebsze naciecie oddzielilo miesnie miedzyzebrowe. Abby byla teraz w jamie oplucnej. Wsunela palec przez naciecie i dotknela powierzchni pluca. Byla miekka i gabczasta.
   – Wszystko w porzadku? – zapytala anestezjologa.
   – Jak najbardziej.
   – Prosze rozwieracz – powiedziala Abby.
   Przestrzen miedzy zebrami zostala rozszerzona. Respirator wpompowal nastepna porcje powietrza i fragment tkanki plucnej zostal wypchniety przez naciecie. Abby chwycila go, kiedy byl wciaz jeszcze wypelniony powietrzem.
   Znowu spojrzala na anestezjologa.
   – W porzadku?
   – Zadnych problemow.
   Abby skupila uwage na widocznym fragmencie tkanki plucnej. Wystarczylo krotkie spojrzenie, a juz zauwazyla jeden z guzow. Dotknela go.
   – Wydaje sie dosc twardy – powiedziala – to niedobrze.
   – Nie ma sie czemu dziwic – stwierdzil Wettig. – Na przeswietleniu wygladal jakby byl specjalnie wyhodowany do chemioterapii. Musimy tylko potwierdzic typ komorek.
   – Bole glowy? Przerzuty na mozg? Wettig skinal glowa.
   – Ten jest bardzo aktywny. Osiem miesiecy temu przeswietlenie nie wykazalo nic szczegolnego, a teraz pluca wygladaja jak plantacja raka.
   – Ma osiemdziesiat cztery lata – powiedziala jedna z pielegniarek. – Przynajmniej troche pozyla.
   Ale jakie to bylo zycie? – zastanawiala sie Abby, wycinajac kawal pluca razem z guzem. Wczoraj po raz pierwszy zetknela sie z Mary Allen. Pacjentka siedziala spokojnie w szpitalnym pokoju, gdzie zaslony byly zaciagniete i panowal polmrok. „To przez te bole glowy” – tlumaczyla Mary. „Slonce bolesnie razi mnie w oczy. Tylko kiedy spie bol ustaje. Znam juz tyle roznych rodzajow bolu… Prosze, pani doktor, czy moglabym dostac silniejszy srodek nasenny?”
   Abby zakonczyla resekcje i zalozyla szew na rozciety brzeg pluca. Wettig nie mial zadnych uwag. Obserwowal prace Abby ze zwyklym spokojem i opanowaniem. Jego milczenie bylo wystarczajacym komplementem. Juz dawno zorientowala sie, ze brak krytyki ze strony generala byl sukcesem.
   W koncu klatka piersiowa zostala zamknieta, wczesniej umieszczono w niej saczek. Abby sciagnela zakrwawione rekawiczki i wrzucila do kubla oznaczonego napisem „Skazone”.
   – Teraz czeka nas najtrudniejsze zadanie – powiedziala, kiedy pielegniarki wywozily pacjentke z sali operacyjnej – przekazanie jej zlych wiesci.
   – Ona juz wie – powiedzial Wettig – pacjenci zawsze wiedza. Weszli na sale pooperacyjna. Czworo pacjentow w roznym stanie przytomnosci zajmowalo przedzielone zaslonami kabiny. Mary Allen za ostatnia przegroda wlasnie zaczynala sie przebudzac. Poruszyla stopa. Jeknela. Probowala uwolnic reke z krepujacych pasow.
   Abby wziela stetoskop i osluchala pluca pacjentki.
   – Prosze jej podac piec miligramow morfiny, kroplowka – zarzadzila. Pielegniarka wstrzyknela dawke leku, wystarczajaca, aby zlagodzic bol ale jednoczesnie na tyle mala, aby pacjentka powoli odzyskiwala przytomnosc. Mary przestala jeczec. Wykres pracy serca na ekranie pozostawal spokojny i regularny.
   – Jakies zalecenia pooperacyjne, doktorze Wettig? – spytala pielegniarka.
   Na chwile zapadla cisza. Abby spojrzala na Wettiga, ktory powiedzial:
   – Tutaj polecenia wydaje doktor DiMatteo – i wyszedl z sali. Pielegniarki wymienily znaczace spojrzenia. Wettig zawsze zapisywal wlasne zalecenia pooperacyjne. To byl kolejny wyraz zaufania wobec Abby.
   Wziela wiec karte, usiadla przy biurku i napisala: „Przeniesienie na V Oddzial Wschodni, Kardiochirurgia; Diagnoza: Chirurgiczna biopsja tkanki licznych guzow plucnych. Stan pacjenta: stabilny”.
   Pisala spokojnie, zalecenia co do diety, lekow, czynnosci. Doszla do linijki, w ktorej nalezalo podac sposob reanimacji. Automatycznie wpisala: Pelen zakres. Potem spojrzala na Mary Allen lezaca bez ruchu na lozku. Zaczela sie zastanawiac, jak moze sie czuc ktos, kto ma osiemdziesiat cztery lata, rozleglego raka, niewiele dni przed soba, z ktorych kazdy niosl ze soba glownie bol. Czy pacjent nie wolalby wybrac szybszej i lagodniejszej smierci? Abby nie potrafila odpowiedziec na to pytanie.
   – Doktor DiMatteo? – To byl glos wzywajacy ja przez glosnik.
   – Tak? – odezwala sie Abby.
   – Bylo do pani wezwanie ze wschodniej czworki okolo dziesieciu minut temu. Chca, aby pani tam wstapila.
   – Neurochirurgia? Mowili, dlaczego?
   – Chodzi o pacjentke Terrio. Chca, zeby pani porozmawiala z jej mezem.
   – Karen Terrio juz nie jest moja pacjentka.
   – Ja tylko przekazuje wiadomosc.
   – W porzadku, dziekuje.
   Z ciezkim westchnieniem Abby wstala i podeszla do lozka Mary Allen, aby jeszcze raz spojrzec na monitor przedstawiajacy prace serca. Puls byl troche za szybki. Pacjentka znowu sie poruszala i jeczala z bolu. Abby spojrzala na pielegniarke.
   – Prosze podac jeszcze dwa miligramy morfiny – powiedziala.
   Monitor EKG wyswietlal wykres o powolnym, spokojnym rytmie.
   – Jej serce jest takie silne – powiedzial Joe Terrio przyciszonym glosem. – Nie poddaje sie. Ona nie chce sie poddac.
   Siedzial przy lozku swojej zony, trzymajac jej dlon i sledzac wzrokiem zielona linie pulsujaca na ekranie. Wydawal sie zagubiony w tej ilosci sprzetu otaczajacego zone. Rurki, monitory, pompy. Odczuwal ogromny lek i cala swa uwage skupil na monitorze EKG. Wierzyl, ze jezeli pozna tajniki tego magicznego pudelka, bedzie wiedzial juz wszystko. Zrozumie, dlaczego siedzi przy lozku kobiety, ktora kocha, ktorej serce bije rytmicznie, jakby byla zdrowa.
   Minely szescdziesiat dwie godziny od momentu, kiedy pijany kierowca uderzyl swoim wozem w samochod Karen Terrio. Jest trzydziestoczteroletnia kobieta, nie ma AIDS, nie ma raka, nie ma zadnych innych infekcji. Ma tylko martwy mozg. Stala sie zyjacym supermarketem zdrowych organow. Serce. Pluca. Nerki. Trzustka. Watroba. Kosci. Rogowka. Skora. Jeden wypadek i mozna bedzie uratowac zycie lub poprawic zdrowie tuzinowi ludzkich istnien.
   Abby przesunela stolek i usiadla naprzeciwko mezczyzny. Byla jedynym lekarzem, ktory wczesniej poswiecil troche czasu na rozmowe z Joem. Dlatego wlasnie pielegniarki wezwaly ja, zeby teraz z nim pomowila. Miala go przekonac, ze powinien podpisac dokumenty i pozwolic swojej zonie spokojnie umrzec. Usiadla cicho na chwile przy Karen Terrio, ktorej piers unosila sie i opadala z zaprogramowana czestotliwoscia dwudziestu pieciu oddechow na minute.
   – Masz racje, Joe – zaczela – jej serce jest silne. Mogloby jeszcze pracowac przez jakis czas. Ale nie przez wiecznosc. W koncu organizm to wie. Pojmuje wszystko.
   Joe spojrzal na nia, oczy mial zaczerwienione od placzu i braku snu.
   – Pojmuje?
   – Rozumie, ze mozg jest martwy. Ze serce nie ma juz po co bic.
   – Jak to mozliwe?
   – Mozg jest niezbedny. Nie tylko po to, zebysmy mogli myslec i czuc, ale takze po to, aby pozostalym organom naszego ciala dac motywacje. Kiedy tej motywacji zabraknie, serce, pluca, i inne rzeczy zaczynaja zawodzic. – Abby spojrzala na wentylator. – Za nia oddycha maszyna.
   – Wiem. – Joe potarl dlonmi twarz. – Wiem, wiem, wiem…
   Abby nic nie powiedziala. Joe kolysal sie w tyl i w przod, rekami obejmujac glowe, palce wczepil we wlosy, raz po raz cicho jeczal, ale nie mogl pozwolic sobie na szlochanie. Kiedy podniosl glowe, kosmyki wlosow mial posklejane i wilgotne od lez. Raz jeszcze spojrzal na monitor. Jedyne miejsce, na ktore mogl bez obawy patrzec.
   – To wszystko dzieje sie za szybko. Za wczesnie.
   – Nie jest za wczesnie. Jest niewiele czasu do chwili, kiedy organy przestana prawidlowo funkcjonowac. Wtedy juz nie bedzie ich mozna uzyc. W ten sposob nikomu nie pomozemy, Joe.
   Spojrzal na nia ponad cialem swojej zony.
   – Przyniosla pani dokumenty?
   – Tak.
   Prawie nie patrzyl na formularze. Po prostu podpisal i oddal papiery. Pielegniarka z oddzialu intensywnej terapii i Abby byly swiadkami przy skladaniu podpisow. Kopie formularzy mialy trafic do karty Karen Terrio, do Banku Organow w Nowej Anglii oraz do akt dzialu koordynujacego transplantacje w Bayside. Potem organy mialy byc pobrane.
   Dlugo po pogrzebie Karen Terrio fragmenty jej ciala beda zyly. Serce, ktorego bicie czula, kiedy biegala jako dziecko, kiedy zakochala sie i wychodzila za maz w wieku lat dwudziestu i kiedy pozniej rodzila dzieci, to samo serce bedzie bilo w obcej piersi. Ludzkosc chyba zaczela zblizac sie do niesmiertelnosci.
   Nie moglo to jednak byc zadnym pocieszeniem dla Joego Terrio, ktory wciaz jeszcze czuwal, teraz w milczeniu, przy lozku zony.
   Abby znalazla Vivian Chao w przebieralni przy sali operacyjnej. Vivian wlasnie zakonczyla trwajaca cztery godziny operacje, ale na jej kitlu, ktory lezal teraz na lawce, nie bylo widac sladu potu.
   – Mamy zgode na pobranie organow – powiedziala Abby.
   – Dokumenty podpisane? – spytala Vivian.
   – Tak.
   – To dobrze. Zarzadze wykonanie proby krzyzowej limfocytow. – Vivian siegnela po swiezy fartuch. Miala teraz na sobie tylko bielizne. Na jej watlej, plaskiej piersi mozna byloby policzyc wszystkie zebra. Uosobienie humanitaryzmu – pomyslala Abby – to stan swiadomosci, a nie ciala.
   – Jak wygladaja jej funkcje zyciowe? – zapytala Vivian.
   – Utrzymuja sie na stalym poziomie.
   – Trzeba podniesc troche jej cisnienie krwi. Nerki poddac perfuzji. Nie co dzien pojawia sie para nerek od osoby z grupa krwi AB RH+. – Vivian wpuscila w spodnie dol koszuli. Kazdy jej ruch byl precyzyjny i pelen elegancji.
   – Bedziesz przy pobraniu? – spytala Abby.
   – Jezeli moj pacjent dostanie to serce – bede. Pobranie to latwiejsza czesc. Dopiero przeszczep staje sie naprawde interesujacy. – Vivian zatrzasnela drzwiczki szafki i zalozyla klodke. – Masz chwile? Przedstawie cie Joshowi.
   – Joshowi?
   – Mojemu pacjentowi. Jest na oddziale intensywnej opieki.
   Wyszly z przebieralni i skierowaly sie korytarzem do windy. Vivian miala krotkie nogi, ale nadrabiala szybkim krokiem.
   – Nie mozesz przewidziec rezultatow przeszczepu serca, jezeli nie znasz stanu pacjenta przed i po operacji – stwierdzila Vivian. – Chce ci wiec pokazac stan przed. Moze bedzie ci dzieki temu troche latwiej.
   – Co przez to rozumiesz?
   – Twoja pacjentka ma serce, ale nie ma mozgu. Moj pacjent ma mozg i wlasciwie nie ma juz serca. – Drzwi windy otworzyly sie. Vivian weszla do srodka. – Kiedy pogodzisz sie z tragedia, wszystko zaczyna miec sens.
   Jechaly winda w milczeniu. Oczywiscie, ze to ma sens – myslala Abby. Ma to sens, ktory dla Vivian jest oczywisty. Ale trudno jest mi zapomniec o dwoch malych dziewczynkach stojacych przy lozku swojej mamy i bojacych sie jej dotknac… Vivian poprowadzila. Joshua O’Day spal na lozku numer 4.
   – Ostatnio duzo spi – wyszeptala pielegniarka, blondynka o milej twarzy. Na identyfikatorze miala napisane „Hannah Love, pielegniarka oddzialowa”.
   – Jakies zmiany w podawanych lekach? – spytala Vivian.
   – Wedlug mnie pogorszylo mu sie. – Hannah westchnela. – Juz od tygodni jestem jego pielegniarka. Odkad zostal przyjety do szpitala. To taki wspanialy dzieciak, wie pani? Naprawde mily. Troche zwariowany. Ale ostatnio tylko spi. Albo patrzy sie na swoje odznaki. – Ruchem glowy wskazala na tablice przy lozku, do ktorej przyczepiono rozne nagrody i wstegi. Jedna z nich to honorowe czlonkostwo w Pinewood Derby. Abby slyszala o Pinewood Derby. Jej brat rowniez nalezal kiedys do Mlodych Skautow.
   Abby podeszla do lozka. Chlopiec wygladal na mlodszego, niz sie spodziewala. Wedlug karty, ktora pokazala jej Hannah, mial siedemnascie lat. Mogl spokojnie uchodzic za czternastolatka. Gaszcz rurek otaczal jego lozko, kroplowki i cewnik Swan-Ganza, uzywanego do monitorowania cisnien w prawym przedsionku i arterii plucnej. Na ekranie powyzej Abby widziala odczyt cisnienia przedsionkowego. Bylo wysokie. Serce chlopca bylo za slabe, zeby efektywnie pompowac krew, ktora cofala sie w systemie zyl. Nawet nie patrzac na monitor, Abby doszlaby do tych samych wnioskow, widzac zyly na szyi chlopca. Byly wypukle.
   – Masz przed soba gwiazde szkolnej ligi baseballa z Redding High School sprzed dwoch lat – powiedziala Vivian. – Nie interesuje sie ta gra i nie mam pojecia, jak ocenic srednia jego trafien. W kazdym razie ojciec jest z niego bardzo dumny.
   – O tak, ojciec jest dumny – przytaknela Hannah. – Przyszedl tu kiedys z pilka i rekawica. Musialam go wyprosic, kiedy zaczeli do siebie rzucac. – Hannah rozesmiala sie. – Ojczulek jest tak samo szalony, jak dzieciak!
   – Od jak dawna choruje? – zapytala Abby.
   – Juz od roku nie chodzi do szkoly. Wirus Coxsackie B. W ciagu szesciu miesiecy mial zastoinowa niewydolnosc pluc. Tu na oddziale jest od miesiaca, czeka na serce. – Vivian przerwala i usmiechnela sie. – Prawda, Josh?
   Chlopiec mial otwarte oczy. Wydawalo sie, ze patrzy na gosci jakby przez warstwe gazy. Kilka razy zamrugal oczami, a potem odwzajemnil usmiech Vivian.
   – Hej, doktor Chao.
   – Widze, ze wystawa powiekszyla sie o jakies nowe wstazki – stwierdzila Vivian.
   – Ach, te. Nie mam pojecia, skad moja mama je wydostaje. Ona przechowuje wszystko, wie pani. Ma nawet plastikowa torebke z moimi mlecznymi zebami. Niezle, co?
   – Josh, przyprowadzilam kogos, zeby ciebie zobaczyl. To jest doktor DiMatteo, jedna ze stazystek na chirurgii.
   – Czesc Josh – powiedziala Abby.
   Wydawalo sie, ze chlopiec potrzebuje chwili, aby przeniesc wzrok na Abby. Nie odezwal sie.
   – Nie bedziesz mial nic przeciwko temu, zeby doktor DiMatteo cie zbadala? – spytala Vivian.
   – Po co?
   – Bo kiedy juz dostaniesz nowe serce, to bedziesz jak ten szalony biegacz z telewizji. Nie damy rady cie przytrzymac wystarczajaco dlugo, zeby cie zbadac.
   Josh usmiechnal sie.
   – Pani sobie ze mnie zartuje.
   Abby podeszla do lozka. Josh juz podciagnal pizame. Mial biala i gladka klatke piersiowa. Wydawalo sie, ze powinna nalezec do chlopca, a nie do nastolatka. Abby polozyla dlon na jego sercu i poczula, jak trzepocze sie niczym ptak w klatce. Wziela stetoskop i przez chwile sluchala bicia serca. Zauwazyla, ze chlopiec przyglada sie jej z obawa i nieufnoscia. Takie spojrzenie zawsze mialy dzieci, ktore dlugo przebywaly w szpitalu i zdazyly nauczyc sie, ze kazdy nowy lekarz moze byc powodem nowego bolu. Kiedy Abby wyprostowala sie i wsunela stetoskop z powrotem do kieszeni, zauwazyla wyraz ulgi na twarzy chlopca.
   – To wszystko? – zapytal.
   – Wszystko – potwierdzila Abby, wygladzajac swoj szpitalny fartuch. – Jaka jest twoja ulubiona druzyna, Josh?
   – A jaka mialaby byc?
   – Aha, „Red Sox”.
   – Moj tata nagral mi ich wszystkie mecze. Kiedys chodzilismy razem do parku, moj tata i ja. Kiedy wroce do domu, to obejrze wszystkie te tasmy. Trzy pelne dni baseballa… – wzial glebszy oddech, spojrzal w sufit i cicho powiedzial. – Chce wrocic do domu, doktor Chao.
   – Wiem – powiedziala Vivian.
   – Chce znow zobaczyc swoj pokoj. Tesknie za moim pokojem. – Przelknal sline, ale nie zdolal powstrzymac szlochu. – Chce zobaczyc moj pokoj. Tylko tyle. Chce tylko zobaczyc moj pokoj.
   Hannah juz byla przy nim. Objela chlopca i zaczela go lekko kolysac. Staral sie nie plakac, zacisnal piesci, twarz wtulil w jej wlosy.
   – Wszystko w porzadku – mruczala Hannah. – Placz dziecinko, nie wstydz sie lez. Jestem tu z toba. Zostane przy tobie, Josh. Tak dlugo, jak bedziesz potrzebowal. Wszystko bedzie dobrze – oczy Hannah i Abby spotkaly sie. Lzy na twarzy pielegniarki nie byly lzami Josha, tylko jej wlasnymi. Abby i Vivian cicho wyszly z pokoju. W dyzurce pielegniarek Abby patrzyla, jak Vivian podpisuje dwa egzemplarze zlecenia krzyzowej proby limfocytow pomiedzy krwia Karen Terrio i Josha O’Daya.
   – Kiedy mozna go poddac operacji? – spytala Abby.
   – Mozemy byc gotowi na jutro rano. Im wczesniej tym lepiej. Chlopak mial trzy przypadki czestoskurczu komorowego w przeciagu wczorajszego dnia. Przy tak niestabilnym rytmie serca, nie ma zbyt wiele czasu. – Vivian odwrocila sie do Abby. – Naprawde chcialabym, zeby chlopak zobaczyl jeszcze niejeden mecz tych swoich „Red Soxow”. A ty? – Mimo tych slow, twarz Vivian byla spokojna i nieprzenikniona. W srodku moze jest miekka – pomyslala Abby – ale na zewnatrz nigdy tego nie okaze.
   – Doktor Chao? – zwrocil sie do Vivian straznik oddzialu.
   – Tak?
   – Wlasnie dzwonilem na chirurgie w sprawie tej krzyzowej proby limfocytow. Oni juz przeprowadzaja taka probe z krwia Karen Terrio.
   – Wspaniale. Choc raz nie trzeba czekac.
   – Ale, doktor Chao, oni nie porownuja tego z probka krwi Josha O’Daya. Vivian odwrocila sie i spojrzala na straznika.
   – Co takiego?
   – Poinformowano mnie, ze proba jest miedzy Karen Terrio a jakas prywatna pacjentka, Nina Voss.
   – Ale Josh jest przeciez w stanie krytycznym! Jest pierwszy na liscie.
   – Powiedzieli mi tylko tyle, ze serce idzie do kogo innego.
   Vivian zerwala sie na nogi. W trzy sekundy byla przy telefonie i wybierala numer. Chwile pozniej Abby uslyszala, jak mowi:
   – Tu doktor Chao. Chcialabym wiedziec, kto zarzadzil probe limfocytow Karen Terrio. – Przez moment sluchala, a potem marszczac brwi, odlozyla sluchawke.
   – Wiesz, kto to byl? – spytala Abby.
   – Tak.
   – Kto?
   – Mark Hodell.

Rozdzial czwarty

   Abby i Mark zarezerwowali na ten wieczor stolik w „Casablance”, restauracji znajdujacej sie niedaleko ich domu w Cambridge. Mieli w ten sposob uczcic szczegolna rocznice – szesc miesiecy, odkad razem zamieszkali. Jednak towarzyszacy im nastroj trudno bylo nazwac wesolym.
   – Chce tylko wiedziec, kim jest ta Nina Voss? – spytala Abby.
   – Juz ci mowilem, ze nie wiem – powiedzial Mark. – Czy moglibysmy juz zakonczyc temat?
   – Ten chlopiec jest w krytycznym stanie. Trzeba go reanimowac dwa razy dziennie. Na liscie biorcow jest juz od roku. Kiedy wreszcie pojawia sie odpowiednie serce, wy omijacie, caly system rejestracji? Oddajecie serce jakiejs prywatnej pacjentce, ktora ciagle jeszcze jest w domu?
   – Nie oddajemy tego serca. To decyzja kliniki.
   – Kto podjal taka decyzje?
   – Aaron Levi. Zadzwonil do mnie dzis po poludniu. Powiedzial, ze Nina Voss ma zostac przyjeta do szpitala jutro. Prosil, zebym zarzadzil ogolne badania dawcy.
   – To wszystko, co ci powiedzial?
   – Tak to mozna strescic. – Mark siegnal po butelke wina i napelnil swoj kieliszek, rozlewajac troche plynu na serwete. – Czy moglibysmy juz zmienic temat?
   Przygladala mu sie, jak powoli saczy wino, nie patrzac na nia, nie mogac spojrzec jej w oczy.
   – Kim ona jest? Ile ma lat?
   – Nie chce o tym rozmawiac.
   – To ty bedziesz ja operowal. Musisz wiedziec, ile ma lat.
   – Czterdziesci szesc.
   – Jest z naszego stanu?
   – Z Bostonu.
   – Slyszalam, ze przyleci z Rhode Island. Pielegniarki mi powiedzialy.
   – Ona i jej maz mieszkaja latem w Newport.
   – Kim jest jej maz?
   – Nazywa sie Wiktor Voss. Tyle o nim wiem.
   – Skad Voss wzial pieniadze?
   – Czy mowilem cos o pieniadzach? – Ciagle jeszcze na nia nie patrzyl, nie podnosil wzroku znad kieliszka.
   – Letni dom w Newport? Oszczedz sobie, Mark.
   Dawniej spojrzalaby na niego z rozczuleniem. Kochala jego szczere spojrzenie, drobne zmarszczki wokol oczu i ust, ujmujacy usmiech. Ale dzis jest inaczej.
   – Nie wiedzialam, ze tak latwo mozna sobie kupic serce – powiedziala Abby.
   – Za szybko wyciagasz wnioski.
   – Dwoje pacjentow czeka na serce. Jeden, to biedny, dzieciak bez ubezpieczenia, dlatego trafil pod opieke stazystki. Druga ma letni dom w Newport. Kto zostanie nagrodzony? Nietrudno zgadnac.
   Po raz trzeci siegnal po butelke wina i napelnil swoj kieliszek. Jak na kogos, kto zachowywal umiar we wszystkim, tego wieczoru pil jak nalogowiec.
   – Posluchaj – zaczal – caly dzien spedzilem w szpitalu. Ostatnia rzecza, na jaka mam teraz ochote, jest rozmawianie o tym. Zostawmy w spokoju ten temat.
   Oboje umilkli. Spor o serce Karen Terrio potrafil skutecznie zdusic rozmowe na jakikolwiek inny temat. Moze powiedzielismy juz sobie wszystko, co mielismy do powiedzenia – myslala Abby. Moze zaczela sie wlasnie nastepna faza ich zwiazku. Opowiedzieli juz sobie historie swego zycia i teraz musieliby znalezc nowe tematy do rozmowy. Byli ze soba zaledwie od szesciu miesiecy, a juz zaczynaja sie dluzsze chwile ciszy i przemilczen.
   – Ten chlopiec przypomina mi Pete’a – powiedziala. – Pete tez byl fanem „Red Soxow”.
   – Kto taki?
   – Moj brat.
   Mark nie odezwal sie. Siedzial przygarbiony, widac bylo, ze czul sie nieswojo. Nigdy nie czul sie swobodnie, kiedy w rozmowie pojawialo sie imie Pete’a. W koncu smierc nigdy nie byla przyjemnym tematem do rozmowy. Codziennie staramy sie unikac tego slowa. Mowi sie „zgasl” lub „nie udalo sie przywrocic go do zycia”, lub „to byl trudny przypadek”, ale rzadko uzywa sie slowa zmarl.
   – Szalal na punkcie „Red Soxow” – powiedziala. – Mial wszystkie karty z baseballem. Kupowal je za pieniadze, ktore dostawal na lunch. Wydawal fortune na male plastikowe okladki, zeby jego karty sie nie niszczyly. Piec centow za okladke na karte za centa. Taka widocznie jest logika dziesieciolatka.
   Mark lyknal wina. Siedzial w zlym humorze, niechetny do rozmowy. Uroczysta kolacja okazala sie niewypalem. Abby zamilkla i jedli, nie odzywajac sie do siebie.
   W domu Mark schowal sie za sterte swoich medycznych czasopism. Zawsze tak robil, gdy byly jakiekolwiek konflikty miedzy nimi. Abby natomiast nie mialaby nic przeciwko porzadnej, zdrowej klotni. Jej rodzina, gdzie byly trzy uparte corki i jeden maly Pete, przechodzila niejednokrotnie burze wywolane przez rywalizujace miedzy soba rodzenstwo. Nigdy jednak nikt nie mial watpliwosci, ze laczy ich milosc. Abby zdecydowanie wolala klotnie od milczenia w gniewie. Nie potrafila zniesc takiej ciszy.
   Sfrustrowana poszla do kuchni i wyczyscila zlew. Staje sie podobna do matki – pomyslala z niechecia. Wkurzam sie i co robie? Sprzatam kuchnie. Wytarla kuchenke, a potem rozmontowala i wyczyscila palniki. Wszystko lsnilo czystoscia, kiedy uslyszala, jak Mark szedl na gore do sypialni. Poszla za nim.
   Lezeli po ciemku obok siebie, ale w pewnej odleglosci. Milczenie doskwieralo jej straszliwie. Wiedziala, ze odzywajac sie pierwsza, okaze sie slabsza strona, ale nie mogla juz dluzej wytrzymac.
   – Nienawidze, kiedy tak postepujesz – powiedziala.
   – Prosze, Abby. Jestem zmeczony.
   – Ja rowniez. Oboje jestesmy zmeczeni. Wyglada na to, ze jestesmy zmeczeni bez przerwy. Ale ja nie bede mogla zasnac, jezeli z toba nie porozmawiam. Ty tez nie.
   – W porzadku. Co mam powiedziec?
   – Cokolwiek! Chce, zebys po prostu do mnie mowil.
   – Nie widze powodu, dla ktorego mamy rozmawiac ciagle o tym samym.
   – Ale to sa rzeczy, o ktorych musze z toba porozmawiac.
   – Dobrze. W takim razie slucham.
   – Sluchasz jak przez sciane. Mam wrazenie, ze jestem w konfesjonale. Rozmawiam przez kratke z mezczyzna, ktorego nie widze. – Westchnela, patrzac w ciemnosc. Doznala nagle dziwnego wrazenia, ze unosi sie w powietrzu niczym nieskrepowana, wolna, oderwana. – Ten chlopak na oddziale intensywnej opieki ma tylko siedemnascie lat – powiedziala. Mark nie odezwal sie. – Bardzo przypomina mi mego brata, choc Pete byl o wiele mlodszy. Jest w nim taka udawana odwaga, jaka staraja sie okazywac wszyscy chlopcy. Mial ja rowniez Pete.
   – To nie ja sam podjalem decyzje – powiedzial Mark. – Inni rowniez sa za to odpowiedzialni. Caly zespol transplantacyjny. Aaron Levi, Bili Archer. Nawet Jeremiah Parr.
   – Dlaczego wlasnie on, dyrektor szpitala?
   – Parr dba o to, zeby nasze statystyki dobrze wygladaly. Wszystkie badania dowodza, ze prawdopodobienstwo przyjecia przeszczepu jest wieksze w przypadku pacjentow z zewnatrz.
   – Bez nowego serca Josh O’Day nie ma szans na przezycie.
   – Wiem, to tragedia, ale takie jest zycie. – Lezala spokojnie, zaskoczona jego rzeczowym tonem. Mark dotknal jej reki. Cofnela dlon.
   – Mogles wplynac na zmiane ich decyzji – powiedziala. – Mogles przekonac ich, ze…
   – Juz za pozno. Zespol podjal decyzje.
   – A czym jest ten zespol? Bogiem? – Dlugo milczeli. W koncu Mark cicho powiedzial:
   – Uwazaj na to, co mowisz, Abby.
   – Masz na mysli to, co mowie o swietym zespole?
   – Tamtego wieczoru, u Archera, wszyscy mowilismy powaznie. Potem Archer powiedzial mi jeszcze, ze uwaza cie za najlepszy nabytek w ostatnich latach. On jest bardzo ostrozny i wymagajacy. Bardzo uwaznie wybiera ludzi do zespolu i nie mamy mu tego za zle. Potrzebujemy osob, ktore beda pracowaly z nami, a nie przeciwko nam.
   – Nawet jezeli nie zgodza sie z wami?
   – Na tym polega praca w zespole, Abby. Wszyscy mamy wlasne poglady. Ale decyzje podejmujemy wspolnie. I trzymamy sie ich. – Znowu dotknal jej dloni. Tym razem nie zabrala jej, ale tez nie odwzajemnila uscisku. – Daj spokoj, Abby – powiedzial miekko. – Sa stazysci, ktorzy zabiliby, zeby dostac sie do zespolu transplantacyjnego w Bayside. Tobie to czlonkostwo podano na tacy. Przeciez tego wlasnie chcialas, prawda?
   – Oczywiscie, przeraza mnie nawet to, jak bardzo mi zalezy. Wlasciwie nie zdawalam sobie z tego sprawy do chwili, kiedy Archer wspomnial o takiej mozliwosci… – Wziela gleboki oddech i westchnela. – Nienawidze tego, ze zawsze chce coraz wiecej, coraz wyzej. Jest cos, co mnie ciagnie. Najpierw chodzilo o to, zebym mogla uczyc sie w college’u. Potem byla szkola medyczna. Potem – staz na chirurgii. Teraz – wejscie do tego zespolu. Jak daleko jestem od punktu, w ktorym zaczynalam. Wtedy tylko marzylam, zeby zostac lekarzem…
   – To juz ci dzis nie wystarcza?
   – Chcialabym, zeby wystarczalo, ale tak nie jest.
   – Wiec nie zmarnuj tej szansy. Abby, prosze o to ze wzgledu na nas oboje.
   – Mowisz tak, jakbys przeze mnie mogl stracic wszystko.
   – Bo to ja zaproponowalem ciebie. Powiedzialem im, ze wybranie twojej osoby bedzie znakomitym posunieciem – spojrzal na nia – nadal tak uwazam.
   Przez chwile lezeli, nic juz nie mowiac. Potem Mark wyciagnal reke, a Abby pozwolila, zeby objal ja ramieniem.
   Dzwiek kilkunastu pagerow naraz poprzedzil zwiezle ogloszenie nadane przez szpitalny wezel radiowy:
   – Reanimacja, oddzial intensywnej opieki, Reanimacja, oddzial intensywnej opieki.
   Abby wraz z innymi stazystami z chirurgii ruszyla w kierunku schodow. Zanim dotarla na oddzial intensywnej opieki, zobaczyla tam tlumnie zebrany personel medyczny. Przyszlo wiecej osob, niz bylo potrzeba przy reanimacji. Wiekszosc stazystow zaczynala juz rozchodzic sie. Abby rowniez miala taki zamiar, gdy zorientowala sie, ze reanimowano pacjenta zajmujacego lozko numer 4, Josha O’Daya. Przepchnela sie przez tlum w bialych kitlach i fartuchach. W samym centrum lezal Josh O’Day, jego watle cialo bylo calkowicie odsloniete i oswietlone lampami z gory. Hannah Love robila chlopcu masaz serca. Inna pielegniarka goraczkowo wyciagala z szuflad wozka fiolki i strzykawki i podawala je lekarzom. Abby spojrzala na monitor pokazujacy prace serca.
   Migotanie komor. Wykres umierajacego serca.
   – Rurka do intubacji, siedem i pol! – krzyknal ktos.
   Dopiero wtedy Abby zauwazyla Vivian Chao pochylona nad glowa Josha. Vivian juz miala gotowy laryngoskop. Pielegniarka od wozka zerwala folie zabezpieczajaca rurke i podala ja Vivian.
   – Nie przerywac masazu serca! – nakazala Vivian. Anestezjolog przylozyl maske do twarzy Josha, kilkakrotnie sciskajac pojemnik w ksztalcie balona, recznie pompujac powietrze do pluc chlopca.
   – W porzadku – powiedziala Vivian. – Intubujemy.
   Technik zdjal maske. W przeciagu kilku sekund Vivian wprowadzila rurke i podlaczyla tlen.
   – Lidokaina podana – powiedziala pielegniarka. Stazysta obserwowal monitor.
   – Cholera. Ciagle jeszcze ma migotanie komor. Dajcie znowu te pletwy. Dwiescie dzuli. – Pielegniarka podala mu elektrody, defibrylatora. Lekarz przylozyl je do piersi chlopca w te same miejsca, na ktorych pozostal zel. Jedna elektroda przy mostku, druga za sutkiem. – Odsunac sie.
   Wstrzas elektryczny przebiegl przez cialo Josha, pobudzajac wszystkie miesnie do jednoczesnego skurczu. Chlopiec szarpnal sie, a potem lezal nieruchomo. Wzrok wszystkich skierowany byl na monitor.
   – Ciagle nie wyszedl z migotania – powiedzial ktos. – Bretylium, dwa piecdziesiat.
   Hannah automatycznie powrocila do wykonywania rytmicznych uciskow serca. Byla spocona i czerwona z wysilku, na twarzy widac bylo przerazenie.
   – Zastapie cie – zaproponowala Abby.
   Hannah chetnie odsunela sie. Abby weszla na stoleczek i ulozyla dlonie na piersi Josha w dolnej czesci mostka. Klatka piersiowa chlopca byla slaba i krucha. Wygladala, jakby mogla zlamac sie pod zbyt mocnym naciskiem. Abby zaczela masaz. To zadanie nie wymagalo myslenia. Wystarczylo pamietac i utrzymac rytm: nacisnij, zwolnij, nacisnij, zwolnij, nacisnij, zwolnij. Uczestniczyla w tym zamieszaniu, a jednoczesnie byla jakby poza nim. Jej mysli biegly wstecz. Nie mogla teraz zdobyc sie, zeby spojrzec na twarz Josha. Cala swoja uwage koncentrowala na klatce piersiowej chlopca i na swoich dloniach. To mogl byc ktokolwiek: starszy mezczyzna, ktos obcy. Nacisnij, zwolnij. Starala sie skoncentrowac. Nacisnij, zwolnij.
   – Wszyscy cofnac sie raz jeszcze! – znowu ktos krzyknal.
   Abby odsunela sie. Cialo chlopca poderwalo sie pod wplywem wstrzasu elektrycznego. Migotanie komor. Serce daje znac o tym, ze dlugo juz nie wytrzyma. Abby skrzyzowala dlonie i ponownie polozyla je na piersi chlopca. Nacisnij, zwolnij. Wroc do nas, Joshua, zdawaly sie mowic jej rece, wroc do nas!
   Nowy glos dolaczyl do innych.
   – Sprobujmy jeszcze podac duza dawke chlorku wapnia. Sto miligramow – powiedzial Aaron Levi. Stal przy nogach lozka ze wzrokiem utkwionym w monitor.
   – Ale on jest na dygoksynie – stwierdzil jeden ze stazystow.
   – W tej chwili nie mamy nic do stracenia. Pielegniarka napelnila strzykawke i podala ja lekarzowi.
   – Sto miligramow chlorku wapnia. – Zawartosc wstrzyknieto do kroplowki.
   – W porzadku, sprobujcie raz jeszcze defibrylacje – powiedzial Aaron. – Tym razem czterysta dzuli.
   – Wszyscy do tylu! – Abby znowu odsunela sie. Nogi chlopca zadrzaly i opadly nieruchomo. – Znowu – zarzadzil Aaron. Kolejny wstrzas. Linia na ekranie podskoczyla w gore. Kiedy wrocila do poprzedniego poziomu, pojawil sie pojedynczy skok – poszarpany wierzcholek wykresu zespolu komorowego. Niemal natychmiast cofnal sie z powrotem do stanu migotania komor.
   – Jeszcze raz! – powiedzial Aaron.
   Elektrody przylozono do klatki piersiowej Josha. Cialem szarpnelo czterysta dzuli. Wszyscy jednoczesnie spojrzeli na monitor. Znowu zespol komorowy. Jeszcze jeden. I nastepny.
   – Mamy sinusoide – stwierdzil Aaron.
   – Wyczuwam puls! – powiedziala pielegniarka. – Czuje puls!
   – Cisnienie siedemdziesiat na czterdziesci… rosnie… dziewiecdziesiat na piecdziesiat…
   Przez sale przeszlo zbiorowe westchnienie ulgi. Siedzaca w nogach lozka Hannah nie kryla placzu. Witaj z powrotem, Josh – pomyslala Abby, patrzac na chlopca przez lzy. Powoli wszyscy zaczeli wychodzic, ale Abby nie miala sily, zeby sie ruszyc. W milczeniu pomagala pielegniarkom pozbierac zuzyte strzykawki, fiolki, kawalki plastiku i szkla, czego zawsze bylo pelno po kazdej reanimacji. Hannah Love pociagala nosem, wycierajac jednoczesnie zwilzonym recznikiem slady zelu z piersi Josha. Jej ruchy byly delikatne.
   Vivian przerwala cisze.
   – Mogl juz teraz miec nowe serce – przerwala cisze Vivian. Wziela do reki wstege Mlodego Skauta. Pinewood Derby, trzeci stopien. – Mogl dzis rano znalezc sie na sali operacyjnej. Do dziesiatej transplantacja bylaby zakonczona. Jezeli go stracimy, bedzie to twoja wina, Aaron. – Vivian spojrzala na Aarona Leviego, ktory wlasnie mial zlozyc swoj podpis na karcie pacjenta.
   – Doktor Chao – powiedzial cicho. – Czy nie powinnismy porozmawiac o tym na osobnosci?
   – Nie dbam o to, kto slucha! To serce jest idealnie dopasowane. Chcialam, zeby Josh rano trafil na stol. Ale pan zwlekal z decyzja. Wszystko pan opoznia. Cholera. – Wziela gleboki oddech i spojrzala na wstege, ktora trzymala w dloni. – Nie wiem, co wy wszyscy robicie. Wy wszyscy.
   – Dopoki pani sie nie uspokoi, nie zamierzam z pania o tym rozmawiac – powiedzial Aaron, po czym odwrocil sie i wyszedl.
   – Ale bedzie pan musial. – Vivian wyszla za nim.
   Przez otwarte drzwi Abby slyszala, jak Vivian naciskala Aarona. Pytala. Zadala wyjasnien.
   Abby pochylila sie i podniosla upuszczona przez Vivian zielona wstege. Ten kolor nie byl kolorem zwyciestwa – po prostu uhonorowanie godzin pracy nad kawalkiem drewna, scieranie, malowanie, smarowanie osi, zakladanie olowianych ciezarkow. Caly wysilek musial zostac nagrodzony. Wrazliwe ego malego chlopca potrzebuje takich nagrod.
   Wrocila Vivian. Byla blada, milczala. Stanela przy lozku Josha i dlugo patrzyla na unoszaca sie i opadajaca piers chlopca.
   – Zabieram go – powiedziala w koncu.
   – Co takiego? – Abby spojrzala z niedowierzaniem. – Dokad?
   – Do Massachusetts General. Do zespolu transplantacyjnego tamtego szpitala. Przygotuj Josha do przewiezienia. Ja musze wykonac pare telefonow.
   Dwie pielegniarki nie ruszyly sie. Patrzyly na Vivian zdziwione. Hannah zaprotestowala.
   – On moze tego nie przezyc.
   – Jezeli zostanie tutaj, to na pewno nie przezyje – powiedziala Vivian. – Stracimy go. Czy chcecie do tego dopuscic?
   Hannah spojrzala na watla piers, ktora unosila sie i opadala pod trzymanym przez pielegniarke recznikiem.
   – Nie – powiedziala. – Chce, zeby zyl.
   – Ivan Tarasoff byl moim profesorem na Harvardzie. Kieruje tamtejszym zespolem transplantacyjnym. Skoro nasz zespol nie chce tego zrobic, to zwroce sie do Tarasoffa.
   – Nawet jezeli Joshua przezyje przeniesienie – wtracila Abby – nadal bedzie potrzebowal serca.
   – No to bedziemy musieli je zalatwic. – Vivian spojrzala prosto w oczy Abby. – Serce Karen Terrio.
   Abby od razu zrozumiala jaka jest jej rola w planie Vivian. Skinela glowa.
   – Porozmawiam zaraz z Joem Terrio.
   – Musimy to miec na pismie. Dopilnuj, zeby to podpisal.
   – A co z pobraniem? Nie mozemy korzystac z zespolu w Bayside.
   – Tarasoff przysle swojego czlowieka. My bedziemy asystowac. Serce dostarczymy mu pod sam prog. Nie mozemy dopuscic do zadnych opoznien. Wszystko zostanie przeprowadzone szybko i sprawnie, zanim ktokolwiek zdola nas powstrzymac.
   – Zaczekajcie – przerwala jedna z pielegniarek. – Wy nie mozecie wydac dyspozycji co do przeniesienia pacjenta do szpitala Mass Gen.
   – Alez moge – stwierdzila Vivian. – Josh O’Day podlega opiece stazystow, czyli mnie. Biore na siebie cala odpowiedzialnosc. Wy tylko robcie, o co prosze. Przygotujcie go do przewiezienia.
   – Dobrze, doktor Chao – powiedziala Hannah. – Zamierzam nawet z nim pojechac.
   – Ty zajmij sie najwazniejszym, dobrze DiMatteo? – Vivian spojrzala na Abby. – Zdobadz dla nas serce.
   Poltorej godziny pozniej Abby przygotowywala sie do operacji. Po kolejnym umyciu trzymala rece lekko uniesione i weszla przez wahadlowe drzwi na sale operacyjna numer 3.
   Dawca, Karen Terrio, lezala na stole. Otulalo ja fluorescencyjne swiatlo. Pielegniarka zmieniala kroplowki. W tym przypadku niepotrzebna byla narkoza. Karen Terrio nie odczuwala bolu.
   Vivian ubrana w operacyjny kitel i rekawiczki stanela po jednej stronie stolu, po drugiej – doktor Lim, chirurg, ktory mial pobrac nerke. Abby juz kiedys pracowala z Limem. Mowil niewiele. Znany byl ze swojej zrecznej i cichej pracy.
   – Podpisane i zapieczetowane? – zapytala Vivian.
   – W trzech egzemplarzach. – Abby wlasnorecznie napisala zgode na bezposrednie przekazanie organu. Dokument precyzowal, ze serce Karen Terrio mialo zostac oddane siedemnastoletniemu Joshowi O’Dayowi.
   To wlasnie wiek chlopca poruszyl meza Karen, Joego Terrio. Siedzial przy lozku, trzymajac zone za reke i w milczeniu sluchal tego, co Abby opowiadala o siedemnastolatku, ktory kochal baseball. Bez slowa podpisal papiery. Potem pocalowal zone na pozegnanie.
   Pielegniarki pomogly Abby ubrac sie w sterylny kitel operacyjny i rekawiczki.
   – Kto bedzie operowal? – zapytala.
   – Doktor Frobisher, z zespolu Tarasoffa. Juz kiedys z nim pracowalam – powiedziala Vivian. – Jest juz w drodze do nas.
   – Masz jakies wiadomosci o Joshu?
   – Tarasoff dzwonil jakies dziesiec minut temu. Zrobili mu badanie krwi i przygotowali sale operacyjna. Sa gotowi. – Spojrzala niecierpliwie na Karen Terrio. – Jezu, sama moglabym wziac to serce, gdzie do cholery jest ten Frobisher?
   Czekali. Dziesiec minut, pietnascie. Zadzwonil interkom, byl telefon od Tarasoffa z Mass Gen. Pytal sie, czy juz operowali.
   – Jeszcze nie – odparla Vivian. – Mozemy zaczac w kazdej chwili. Kolejny dzwonek interkomu.
   – Przybyl doktor Frobisher – poinformowala pielegniarka. – Juz sie przygotowuje.
   Piec minut pozniej drzwi sali operacyjnej otworzyly sie i wszedl Frobisher, trzymajac w gorze rece, z ktorych kapala woda.
   – Rekawiczki numer dziewiec – powiedzial krotko.
   Surowy wyraz jego twarzy nie zachecal do rozmowy. Atmosfera na sali stala sie napieta. Nikt poza Vivian nigdy jeszcze nie pracowal z Frobisherem. Pielegniarki w milczeniu pomogly mu sie ubrac i wlozyc rekawiczki. Podszedl do stolu i krytycznym okiem przyjrzal sie przygotowanej pacjentce.
   – Znowu stara sie pani namieszac, doktor Chao? – zapytal.
   – Jak zawsze – odparla Vivian. Wskazala na pozostale osoby stojace przy stole operacyjnym. – Doktor Lim zajmie sie nerkami. Doktor DiMatteo i ja bedziemy panu asystowaly.
   – Historia pacjentki?
   – Uraz czaszki. Martwy mozg, formularze dawcy podpisane. Ma trzydziesci cztery lata, wczesniej nie chorowala, jej krew zostala przebadana.
   Frobisher podniosl skalpel i zapytal.
   – Czy powinienem wiedziec o czyms jeszcze?
   – Nie. Bank Organow potwierdzil, ze dopasowanie jest idealne. Prosze mi wierzyc.
   – Nie cierpie, kiedy ludzie tak do mnie mowia – mruknal Frobisher. – No dobra, przyjrzyjmy sie temu, musimy upewnic sie, czy serce rzeczywiscie jest w dobrym stanie. Potem ustapimy miejsca doktorowi Limowi, zeby zrobil to, co do niego nalezy. – Przytknal skalpel do piersi Karen Terrio. Jednym sprawnym ruchem wykonal ciecie przez srodek klatki piersiowej, odslaniajac mostek. – Pila mostkowa. – Pielegniarka podala mu elektryczna pile. Abby przytrzymala rozwieracz. Musiala sie odwrocic, kiedy Frobisher przecinal mostek. Dzwiek pily sprawil, ze zrobilo jej sie niedobrze. Do tego dochodzil zapach pylu kostnego. Zadna z tych rzeczy nie przeszkadzala Frobisherowi. Jego rece pracowaly z niezwykla precyzja. Juz po chwili kierowal skalpel ku osierdziu. Doktor rozcial blone.
   Z satysfakcja spojrzal na bijace serce. Odwrocil sie do Vivian i spytal:
   – Jaka jest pani opinia, doktor Chao?
   Vivian ze skupieniem siegnela reka w glab klatki piersiowej. Jej palce delikatnie dotykaly scian i przesuwaly sie wzdluz tetnic wiencowych. Serce bilo w jej dloniach.
   – Jest piekne – powiedziala cicho. Miala blyszczace oczy, kiedy popatrzyla na Abby. – Wspaniale serce dla Josha.
   Zadzwieczal interkom.
   – Doktor Tarasoff na linii – dal sie slyszec glos pielegniarki.
   – Prosze mu powiedziec, ze serce wyglada dobrze – powiedzial Frobisher. – Wlasnie zaczynamy pobierac nerki.
   – On chce rozmawiac z ktoras z lekarek. Mowi, ze to bardzo wazne. Vivian spojrzala na Abby.
   – Idz przyjmij telefon.
   Abby sciagnela rekawiczki i podeszla do telefonu na scianie.
   – Halo, doktor Tarasoff? Mowi stazystka Abby DiMatteo. Serce wyglada wspaniale. Powinnismy byc u was za poltorej godziny.
   – To juz moze byc za pozno – odpowiedzial Tarasoff. Abby slyszala w tle jakies halasy, glosy, dzwiek metalowych przyborow. Sam Tarasoff wydawal sie zdenerwowany. Przez chwile rozmawial z kim innym. Potem znowu zwrocil sie do niej. – Musielismy chlopca reanimowac dwukrotnie w ciagu ostatnich dziesieciu minut. Teraz mamy go znowu na sinusoidzie. Nie mozemy dluzej zwlekac. Albo natychmiast zakladamy bypass, albo juz po nim. Zreszta i tak mozemy go stracic. – Chwila ciszy w sluchawce, tym razem to on kogos sluchal. Potem zwrocil sie do Abby juz tylko po to, zeby powiedziec. – Tniemy go. Przyjezdzajcie jak najszybciej.
   Abby odlozyla sluchawke i zwrocila sie do Vivian.
   – Zakladaja Joshowi bypass. Dwa razy go reanimowali. Natychmiast musza miec serce.
   – Wyjecie nerek zabierze mi godzine – powiedzial doktor Lim. – Do diabla z nerkami – uciela Vivian. – Zajmujemy sie sercem.
   – Ale…
   – Ona ma racje – powiedzial Frobisher. – Mrozona solanka! – zawolal do pielegniarki. – Przygotowac pojemnik z lodem! I niech ktos zawola karetke do transportu.
   – Czy mam znowu sie zdezynfekowac? – spytala Abby.
   – Nie. – Vivian ujela rozwieracz. – Skonczymy w kilka minut. Ty bedziesz nam potrzebna do przewiezienia serca.
   – A co z moimi pacjentami?
   – Zastapie cie. Zostaw swoj beeper na biurku, w pokoju lekarskim. Jedna z pielegniarek zaczela wsypywac lod do pojemnika. Druga ustawiala wiadra z zimna solanka obok stolu operacyjnego. Frobisher nie musial wydawac zadnych innych polecen; te pielegniarki doskonale znaly swoja robote. Wiedzialy, co maja robic.
   Frobisher skalpelem wykonywal wstepne ciecia majace uwolnic serce. Organ ciagle jeszcze pompowal bogata w tlen krew do arterii. Teraz trzeba bylo je zatrzymac, zgasic ostatnie oznaki zycia w Karen Terrio.
   Frobisher wstrzyknal roztwor potasu w ujscie aorty. Serce skurczylo sie jeszcze raz. I jeszcze raz. Potem zatrzymalo sie, znieruchomialo. Miesnie zostaly sparalizowane nagla dawka potasu. Abby nie mogla powstrzymac sie od spojrzenia na monitor. Serce przestalo pracowac. Karen Terrio nie zyla.
   Pielegniarka wlala wiadro zimnej solanki do klatki piersiowej, zeby szybko ochlodzic serce. Potem do pracy przystapil Frobisher, podwiazujac i przecinajac polaczenia.
   Kilka chwil pozniej wyjal serce z piersi i delikatnie umiescil w naczyniu. Krew rozlewala sie w chlodnej solance, tworzac malowniczy wzor. Pielegniarka podeszla, trzymajac otwarty plastikowy woreczek. Frobisher jeszcze chwile plukal serce w roztworze, potem wsunal je do torby, zalewajac solanka. Calosc wlozono do kolejnej torby, a pozniej do specjalnego pojemnika.
   – Teraz serce jest w pani rekach, doktor DiMatteo – powiedzial Frobisher. – Pojedzie pani ambulansem, a ja bede jechal za wami swoim samochodem.
   Abby wziela pojemnik. Pchnela drzwi sali operacyjnej i uslyszala glos Vivian:
   – Tylko go nie upusc.

Rozdzial piaty

   W moich rekach jest zycie Josha O’Daya – myslala Abby, kurczowo zaciskajac rece na pojemniku z lodem. Ruch na ulicach Bostonu byl zawsze duzy w godzinach popoludniowych. Jak za sprawa czarodziejskiej rozdzki w gaszczu samochodow pojawial sie przeswit. Kierowcy ustepowali miejsca karetce z migoczacym swiatlem. W innych okolicznosciach pewnie podobalaby sie jej ta jazda. To bylo niezwykle doswiadczenie patrzec, jak bostonscy kierowcy – zazwyczaj grubianscy – ustepowali drogi. W tej chwili jednak Abby byla zbyt skoncentrowana na tym, co trzymala na kolanach. Przez caly czas miala swiadomosc, ze kazda mijajaca sekunda oddala Josha od zycia.
   – Wiezie tam pani jakies zycie, pani doktor? – spytal kierowca karetki, czlowiek o nazwisku Furillo.
   – Mam tu serce – powiedziala Abby. – Wspaniale serce.
   – Do kogo ono jedzie?
   – Do siedemnastoletniego chlopca.
   Furillo manewrowal pomiedzy zatrzymujacymi sie samochodami, jego rece krecily kierownica z wielka wprawa, niemal z artyzmem.
   – Jezdzilem juz z nerkami z lotniska. Ale musze pani powiedziec, ze to moje pierwsze serce.
   – Moje tez – przyznala Abby.
   – Jak dlugo moze byc w takich warunkach, piec godzin?
   – Cos kolo tego.
   Furillo spojrzal na nia i usmiechnal sie.
   – Prosze sie odprezyc. Kiedy tam dotrzemy, bedzie pani jeszcze miala cztery i pol godziny wolnego czasu.
   – Nie martwie sie o serce, tylko o chlopca. Ostatnia wiadomosc, jaka o nim mialam, nie byla najlepsza.
   Furillo skupil cala uwage na drodze.
   – Jestesmy juz prawie na miejscu. Jeszcze najwyzej piec minut. Jakis glos zachrypial przez radio.
   – Jednostka Dwadziescia Trzy, tu Bayside. Jednostka Dwadziescia Trzy, tu Bayside.
   Furillo podniosl mikrofon.
   – Dwadziescia Trzy, Furillo.
   – Dwadziescia Trzy, prosze natychmiast wrocic do Bayside.
   – To niemozliwe. Przewoze zywy organ do Mass Gen. Jestem w drodze do Mass Gen. Odbior.
   – Dwadziescia Trzy, masz polecenie natychmiast wrocic do Bayside.
   – Bayside, wezcie inna jednostke. My tutaj mamy na pokladzie zywy organ.
   – To jest polecenie skierowane do jednostki Dwadziescia Trzy. Masz natychmiast wrocic.
   – Kto wydal to polecenie?
   – Doktor Aaron Levi, osobiscie. Masz nie jechac do Mass Gen. Odbior. Furillo spojrzal na Abby.
   – O co w tym wszystkim chodzi, do cholery?
   Dowiedzieli sie – pomyslala Abby. O Boze, dowiedzieli sie. I probuja nas zatrzymac…
   Spojrzala na pojemnik zawierajacy serce Karen Terrio. Pomyslala o wszystkich miesiacach i latach, jakie powinien miec przed soba siedemnastoletni chlopak.
   – Niech pan jedzie dalej. Prosze nie zawracac – powiedziala.
   – Co takiego?
   – Powiedzialam, niech pan jedzie dalej!
   – Ale otrzymalem rozkaz.
   – Jednostka Dwadziescia Trzy, tu Bayside – przerwalo mu radio. – Prosze odpowiedziec.
   – Prosze dowiezc mnie tylko do Mass Gen – powiedziala Abby. – Koniecznie!
   Furillo spojrzal na radio.
   – Jezu, nie wiem…
   – Dobra, to prosze mnie tu wysadzic! – zazadala Abby. – Reszte drogi przejde pieszo.
   Glos przez radio powtorzyl:
   – Jednostka Dwadziescia Trzy, tu Bayside. Prosze natychmiast odpowiedziec.
   – Pieprzcie sie – wymruczal Furillo, patrzac na odbiornik. Dodal gazu. Pielegniarka w zielonym kitlu czekala juz na ambulans. Kiedy Abby wysiadla, trzymajac pudlo, pielegniarka spytala.
   – Z Bayside?
   – Mam serce!
   – Prosze za mna!
   Abby zdazyla odwrocic sie i tylko gestem podziekowac kierowcy, potem ruszyla za pielegniarka. Prawie biegla, mijajac korytarze i zatloczone poczekalnie. Obie wsiadly do windy. Pielegniarka nacisnela guzik.
   – Co z chlopcem? – spytala Abby.
   – Zalozyli mu bypass. Nie mozna bylo dluzej zwlekac.
   – Znowu trzeba go bylo reanimowac?
   – Praktycznie bez przerwy – pielegniarka spojrzala na pojemnik. – Pani trzyma jego ostatnia szanse.
   Wysiadly z windy i znowu biegly przez szereg automatycznie otwieranych drzwi do skrzydla, w ktorym znajdowala sie chirurgia.
   – To juz tu. Ja wezme serce – powiedziala pielegniarka.
   Przez przeszklona sciane Abby widziala twarze w maskach patrzace jak zahipnotyzowane na pojemnik przekazywany na sali operacyjnej. Natychmiast serce wyjeto z lodu.
   – Jezeli wlozy pani swiezy fartuch, to bedzie mogla tam wejsc – powiedziala pielegniarka. – Do damskiej przebieralni idzie sie tym korytarzem.
   – Dziekuje. Chyba tak zrobie.
   Zanim Abby wlozyla nowy kitel, czepek i pokrowce na buty, zespol na sali operacyjnej juz wyjmowal chore serce z piersi Josha. Abby wcisnela sie miedzy personel, ale nie widziala zbyt wiele, slyszala tylko rozmowe chirurgow. Poczula sie spokojna, a nawet radosna. Wlasciwie wszystkie sale operacyjne wygladaly podobnie, taka sama nierdzewna stal, niebieskozielone pokrowce i jasne lampy. Ale atmosfera panujaca wsrod personelu zalezna byla od glownego chirurga. Slyszac swobodna i spokojna wymiane zdan, Abby wyczula, ze Ivan Tarasoff byl lekarzem, z ktorym przyjemnie sie pracowalo. Przeszla na druga strone i stanela obok anestezjologa. Monitor nad jej glowa przecinala prosta linia. W piersi Josha nie bylo jeszcze bijacego serca; bypass przejal chwilowo jego funkcje. Powieki chlopca byly zaklejone specjalna tasma, by chronic rogowke przed nadmiernym wysuszeniem. Wlosy Josha schowano pod papierowym czepkiem, jeden czarny kosmyk wysliznal sie i wil na jego czole. Ciagle jeszcze tu z nami jestes – pomyslala. Uda ci sie, dzieciaku.
   Anestezjolog spojrzal na Abby.
   – Pani jest z Bayside? – spytal szeptem.
   – Tak, przywiozlam serce. Czy jak dotad wszystko w porzadku?
   – Przez jakis czas bylo naprawde goraco. Ale najgorsze mamy juz za soba. Tarasoff jest szybki. Juz pracuje nad aorta. – Skinal glowa w kierunku chirurga.
   Ivan Tarasoff mial snieznobiale brwi i lagodne oczy. Wszyscy tak wlasnie wyobrazamy sobie doskonalego dziadka. Jego prosby o igle czy odsysacz byly wypowiadane takim samym milym tonem, jakim moglby prosic o kolejna filizanke herbaty, bez okazywania wyzszosci, po prostu profesjonalista przy pracy. Abby znowu spojrzala na monitor. Wciaz przecinala go linia prosta. Josh w dalszym ciagu nie dawal oznak zycia.
   Rodzice Josha O’Daya byli w poczekalni, plakali i smiali sie na przemian. Zreszta wszyscy dookola byli radosni. O szostej rano zakonczyla sie zwyciesko walka o zycie.
   – Nowe serce sprawuje sie bardzo dobrze – powiedzial doktor Tarasoff. – Zaczelo bic wczesniej, niz sie spodziewalismy. To dobre, silne serce. Powinno wystarczyc Joshowi na cale zycie.
   – Nie wiedzielismy, co sie dzieje – powiedzial pan O’Day. – Powiedziano nam tylko, ze przeniesli go tutaj. Ze to bylo cos bardzo naglego. Myslelismy… myslelismy… – odwrocil sie do zony i objal ja. Stali tak przy sobie, milczeli, nie byli w stanie mowic.
   Pielegniarka powiedziala lagodnie.
   – Gdyby panstwo chcieli zobaczyc Josha, to chlopiec wlasnie zaczyna sie budzic.
   Tarasoff z usmiechem patrzyl, jak rodzicow Josha poprowadzono na sale pooperacyjna. Potem odwrocil sie i spojrzal na Abby.
   – Wlasnie dlatego robimy to – powiedzial cicho – dla chwil takich, jak ta.
   – Malo brakowalo – stwierdzila Abby.
   – Naprawde malo – pokrecil glowa. – Robie sie chyba za stary na takie emocje.
   Weszli do pokoju chirurgow. Tarasoff nalal dwie kawy. Bez czepka, z siwymi wlosami w nieladzie przypominal raczej szalonego profesorka, a nie slawnego kardiochirurga. Podal Abby kubek z kawa.
   – Prosze przekazac Vivian, ze nastepnym razem chcialbym, zeby dala mi znac nieco wczesniej – powiedzial. – Ledwo do mnie zadzwonila, a dzieciak juz byl na progu szpitala. Malo brakowalo, a to mnie musieliby reanimowac.
   – Przysylajac chlopca tutaj, do pana, Vivian dobrze wiedziala, co robi. Zasmial sie.
   – Vivian Chao zawsze wie, co robi. Taka sama byla, kiedy studiowala medycyne.
   – Jest doskonala stazystka.
   – Pani tez jest na stazu oddzialu chirurgii w Bayside? Abby skinela glowa i lyknela goracej kawy.
   – Drugi rok.
   – Wspaniale. W tej dziedzinie za malo mamy kobiet, a za wiele silaczy ze skalpelami. Tacy to by tylko kroili.
   – Dziwnie to brzmi w ustach lekarza chirurga. Tarasoff spojrzal na pozostalych lekarzy gromadzacych sie w poblizu dzbanka z kawa.
   – Takie male bluznierstwo – szepnal – czasem zdrowo jest tak pogadac. Abby wypila kawe i spojrzala na zegarek.
   – Musze wracac do Bayside. Przypuszczam, ze nie powinnam byla zostawac nawet na operacje. Ciesze sie jednak, ze bylam przy niej. – Usmiechnela sie. – Dziekuje, doktorze, za uratowanie zycia temu chlopcu.
   Uscisnal jej dlon.
   – Ja jestem tylko hydraulikiem, doktor DiMatteo – powiedzial – to pani dostarczyla najwazniejsza czesc.
   Bylo juz po siodmej, kiedy taksowka przywiozla Abby przed wejscie szpitala Bayside. Kiedy tylko przeszla przez drzwi, zauwazyla na tablicy elektronicznej swoje nazwisko. Podeszla do telefonu, podniosla sluchawke i zglosila sie.
   – Mowi DiMatteo.
   – Pani doktor, wzywamy pania od kilku godzin – powiedzial operator.
   – Vivian Chao miala przejmowac wiadomosci kierowane do mnie. Ma moj pager.
   – Pani pager jest tutaj, na biurku operatora. Pan Parr probowal sie z pania skontaktowac.
   – Jeremiah Parr?
   – Numer piec-szesc-szesc. Administracja.
   – Jest juz siodma godzina. Czy zastane go jeszcze?
   – Byl u siebie piec minut temu.
   Abby odlozyla sluchawke, poczula skurcz w zoladku. Jeremiah Parr, dyrektor szpitala, nie byl lekarzem. Dotad rozmawiala z nim tylko raz, na dorocznym pikniku wydawanym z okazji przyjecia do pracy nowych pracownikow. Uscisnal wtedy jej dlon, wymienili kilka uprzejmych uwag, to wszystko. Potem Parr oddalil sie, by powitac pozostalych stazystow. Podczas tego krotkiego spotkania zrobil na niej wrazenie czlowieka, ktory nigdy nie traci zimnej krwi. I ubiera sie w swietne garnitury. Oczywiscie widziala go pare razy od tamtego czasu. Usmiechali sie do siebie i klaniali, mijajac w korytarzu czy spotykajac w windzie, ale Abby wydawalo sie, ze dyrektor nie pamieta nawet, jak ona ma na imie. A dzis poszukiwal jej przez pager o siodmej wieczorem.
   To nie oznacza nic dobrego – myslala. Absolutnie nic dobrego.
   Podniosla sluchawke i nakrecila numer domu Vivian. Przed rozmowa z Parrem chciala wiedziec, co jest grane. Vivian na pewno cos wie. Nikt nie odpowiadal. Abby rozlaczyla sie, skurcz w zoladku stawal sie coraz bardziej mocny. Czas stawic czolo skutkom podjetej decyzji. Postanowilysmy ratowac zycie chlopca. Czy mozna uznac to za przestepstwo? Z bijacym sercem wjechala winda na drugie pietro.
   Skrzydlo administracji bylo slabo oswietlone pojedynczym rzedem lamp pod panelami sufitowymi. Abby szla wzdluz pasma swiatla. Jej kroki tlumila pokrywajaca podloge wykladzina. Mijala ciemne pokoje biurowe, przy biurkach sekretarek nie bylo juz nikogo. Tylko w odleglym koncu korytarza za zamknietymi drzwiami palilo sie swiatlo. Ktos byl w pokoju konferencyjnym. Podeszla do drzwi i zapukala. Otworzyly sie. Przed Abby stal Jeremiah Parr. Swiatlo mial za soba i rysy jego twarzy byly niewyrazne. Dalej, przy stole konferencyjnym siedzialo kilku mezczyzn. Abby rozpoznala Billa Archera, Marka i Mohandasa. Zespol transplantacyjny.
   – Doktor DiMatteo – powiedzial Parr.
   – Przepraszam, nie wiedzialam, ze probowal pan skontaktowac sie ze mna – zaczela tlumaczyc sie. – Bylam poza terenem szpitala.
   – Wiemy, gdzie pani byla. – Parr wyszedl z pokoju. Mark dolaczyl do niego. Obaj mezczyzni staneli naprzeciwko niej w slabo oswietlonym holu. Zostawili uchylone drzwi, i Abby widziala, jak Archer wstal ze swego miejsca i zamknal je.
   – Prosze do mego biura – powiedzial Parr. Kiedy tylko zatrzasnal drzwi swego gabinetu, zaczal. – Czy zdaje sobie pani sprawe ze szkod, jakie pani spowodowala? Czy ma pani o tym pojecie?
   Abby spojrzala na Marka, ale z jego twarzy nic nie wyczytala. To ja najbardziej przerazilo, ze nie potrafila odgadnac wyrazu twarzy czlowieka, ktorego kochala.
   – Josh O’Day zyje – powiedziala. – Przeszczep uratowal mu zycie. Nie moge uwazac tego za blad.
   – Blad tkwi w sposobie, w jaki zostalo to wszystko przeprowadzone – stwierdzil Parr.
   – Stalysmy przy jego lozku, patrzac jak umiera. Tak mlody chlopiec nie powinien…
   – Abby – przerwal jej Mark. – My nie kwestionujemy twego instynktu lekarskiego. Byl prawidlowy, oczywiscie, ze byl prawidlowy.
   – Co to za gadka o instynkcie, Hodell? – ucial Parr. – One ukradly to cholerne serce! Doskonale wiedzialy, co robia i nie zastanawialy sie, kogo w to wciagaja! Pielegniarki. Kierowca karetki. Nawet doktor Lim znalazl sie w tym bagnie!
   – Dzialanie zgodne z dyspozycjami glownej stazystki nalezy do obowiazkow Abby. I wlasnie tak postapila. Wykonywala jej polecenia.
   – Musza poniesc tego konsekwencje. Zwolnienie glownej stazystki nie wystarczy.
   Vivian zwolniona? Abby spojrzala na Marka, szukajac u niego potwierdzenia.
   – Vivian wszystko wyjasnila – powiedzial Mark – przyznala, ze ciebie i pielegniarki naklonila do wspolpracy.
   – Watpie, czy doktor DiMatteo tak latwo mozna naklonic do czegokolwiek – stwierdzil Parr.
   – A co pan powie o doktorze Limie? – zapytal Mark. – On rowniez byl na sali operacyjnej. Czy jego tez zamierza pan zwolnic?
   – Lim nie wiedzial, co sie dzialo – powiedzial Parr – byl tam tylko po to, zeby pobrac nerki. Wiedzial jedynie, ze w Mass Gen biorca byl juz na stole. Poza tym w karcie byl dokument stwierdzajacy bezposrednie przekazanie organu. – Parr odwrocil sie do Abby – sporzadzony przez pania.
   – Joe Terrio podpisal to z wlasnej woli – powiedziala Abby – zgodzil sie, zeby chlopiec dostal to serce.
   – Oznacza to, ze nikt nie moze byc oskarzony o kradziez organu – zauwazyl Mark. – Wszystko odbylo sie legalnie, Parr. Vivian dokladnie wiedziala, za ktore sznurki pociagnac. To sie tyczy rowniez udzialu Abby w calej sprawie. – Abby chciala cos powiedziec w obronie Vivian, ale zauwazyla ostrzezenie w oczach Marka. „Uwazaj. Nie wykop sobie grobu”.
   – Mamy pacjentke, ktora zostala przyjeta do naszego szpitala i czeka na serce. Teraz jednak nie mamy dla niej serca. Co mam do cholery powiedziec jej mezowi? Przykro mi, panie Voss, ale serce znalazlo sie w niewlasciwym miejscu? – Parr zwrocil do Abby twarz wykrzywiona zloscia. – Pani jest tylko stazystka, doktor DiMatteo. Podjela pani decyzje, ktora nie lezy w pani kompetencjach. Voss juz sie o wszystkim dowiedzial. Teraz szpital musi za to zaplacic. Bedzie nas to drogo kosztowalo.
   – Daj spokoj, Parr – Mark staral sie zalagodzic sytuacje – jeszcze do tego nie doszlo.
   – Uwazasz, ze Wiktor Voss nie zadzwoni do swoich prawnikow?
   – Jakie ma podstawy? Jest przeciez zgoda na bezposrednie przekazanie organu. Serce musialo isc do chlopca.
   – Tylko dlatego, ze ona naklonila meza Terrio do podpisania tej zgody! – powiedzial Parr, oskarzycielsko wskazujac Abby.
   – Ja mu tylko powiedzialam o Joshu – stwierdzila Abby – powiedzialam, ze chlopiec ma tylko siedemnascie lat.
   – To wystarczy, zeby pania zwolnic – Parr spojrzal na zegarek – poczynajac od siodmej trzydziesci dzis wieczor, to znaczy od tej chwili, jest pani skreslona z listy stazystow.
   Abby patrzyla na niego zaszokowana. Chciala zaprotestowac, ale przez scisniete gardlo nie mogla wydobyc zadnego slowa.
   – Nie moze pan tak postapic – powiedzial Mark.
   – Dlaczego nie?
   – Po pierwsze, taka decyzja nalezy do przewodniczacego programu szkolenia. Znajac generala, nie sadze, ze pozwolilby komukolwiek naruszac jego prawa. Po drugie, na chirurgii i tak jest juz za malo lekarzy. Jezeli stracimy Abby, to lekarze na kardiochirurgii beda mieli dyzury co druga noc, beda zmeczeni, beda popelniac bledy. Parr, jezeli chcesz miec prawnikow w szpitalu, to wlasnie w ten sposob ich sobie zalatwisz. – Spojrzal na Abby. – Jutro masz dyzur, prawda? – Skinela glowa.
   – To co teraz zrobisz, Parr? – spytal Mark – znasz kogos na drugim roku stazu, kto moglby przejac jej obowiazki? – Jeremiah Parr patrzyl na Marka.
   – To tylko na razie. Wierz mi, ustepuje tylko na razie. – Odwrocil sie do Abby. – Jutro uslyszy pani o tym wiecej. Moze pani odejsc. – Wprawdzie na miekkich nogach, ale jakos zdolala Abby wyjsc z gabinetu Parra. Byla zbyt zmeczona, zeby myslec o czymkolwiek. W polowie korytarza kiedy poczula, ze odretwienie ustepuje, po jej twarzy zaczely plynac lzy. Pewnie zalamalaby sie zupelnie i rozplakala na dobre, gdyby nagle Mark nie pojawil sie przy niej.
   – Abby – odwrocil ja twarza do siebie – cale popoludnie szpital przypominal bardziej pole walk. Co ty zrobilas? Czy ty w ogole dzisiaj myslalas?
   – Ratowalam zycie mlodego chlopca. Wlasnie to dzisiaj robilam! – jej glos zalamal sie i przeszedl w szloch. – Uratowalysmy go, Mark. Dokladnie to powinnysmy dzis zrobic. Tu nie chodzilo tylko o wypelnianie czyichs polecen. Kierowalam sie swoim wlasnym instynktem. Moim. – Zla na siebie, ze plakala, gwaltownie wytarla lzy. – Jezeli Parr chce sie na mnie wyzyc, to dlaczego mu nie pozwolisz. Przedstawie fakty jakiejkolwiek komisji etyki zawodowej. Siedemnastoletni chlopiec przeciwko jakiejs zonie bogacza. Wszystko im wyloze, Mark. Pewnie i tak zostane zwolniona, ale nie poddam sie bez walki – odwrocila sie i zaczela isc wzdluz korytarza.
   – Jest inny sposob. Latwiejszy.
   – Zaden nie przychodzi mi do glowy.
   – Posluchaj mnie – chwycil ja za ramie – pozwol, zeby to Vivian odpadla. Ja i tak to czeka.
   – Robilam wiecej niz tylko wypelnianie jej polecen.
   – Abby, przyjmij prezent, kiedy ci go ofiarowuja! Vivian wziela cala wine na siebie. Zrobila to, zeby ochronic ciebie i pielegniarki. Zostaw to tak, jak jest.
   – Co sie z nia stanie?
   – Juz zlozyla rezygnacje. Peter Dayne bedzie teraz glownym stazysta.
   – A co z nia?
   – To juz jej sprawa, na pewno nie moze zostac w Bayside.
   – Przeciez zrobila dokladnie to, co nalezalo zrobic. Uratowala zycie swemu pacjentowi. Za to nie mozna jej wylac!
   – Zlekcewazyla podstawowa zasade tego szpitala. Manewrowala zespolem. W tym szpitalu nie mozemy sobie pozwolic na trzymanie osob takich, jak Vivian. Albo lekarz jest z nami, albo przeciwko nam – przerwal na chwile – po ktorej stronie jestes ty?
   – Nie wiem – pokrecila glowa. Poczula, ze lzy znowu zaczely plynac po jej policzkach. – Juz nie wiem.
   – Zastanow sie nad tym, jakie masz mozliwosci, Abby. Albo raczej, jakich mozliwosci nie masz. Vivian praktycznie skonczyla piecioletni staz. Moze pojsc, dokad bedzie chciala. Moze znalezc prace, otworzyc prywatna praktyke. Ty jestes jeszcze stazystka. Jezeli teraz cie zwolnia, to nigdy nie zostaniesz chirurgiem. Co zamierzasz? Do konca zycia zajmowac sie drobnymi zabiegami? Czy tego wlasnie chcesz?
   – Nie – odetchnela gleboko, niemal rozpaczliwie. – Nie!
   – To czego do cholery chcesz?
   – Dokladnie wiem, czego chce! – ze zloscia wytarla twarz dlonia. Jeszcze raz wziela gleboki wdech. – Jeszcze dzis to wiedzialam. Dzis po poludniu, kiedy obserwowalam Tarasoffa na sali operacyjnej. Widzialam, jak wzial serce dawcy, wtedy bylo tylko kawalkiem miesa. Chlopiec lezal na stole. Tarasoff sprawil, ze to niezywe serce zaczelo bic w piersi Josha. Nagle wlal w niego nowe zycie… – przerwala na chwile. Musiala przelknac kolejne lzy naplywajace jej do oczu. – Wlasnie wtedy wiedzialam, czego chce. Chce robic to, co Tarasoff – spojrzala na Marka – przeszczepiac zycie dzieciakom takim jak Josh O’Day. Mark skinal glowa.
   – Musisz wiec sie postarac, zeby tak bylo. Abby, to wciaz jeszcze jest mozliwe. Twoja praca, wejscie do zespolu, wszystko.
   – Ale jak?
   – To ja zaproponowalem ciebie na czlonka zespolu transplantacyjnego. Nadal uwazam, ze jestes najlepsza kandydatka. Pogadam z Archerem i z innymi. Jezeli poprzemy cie wszyscy, Parr bedzie musial wycofac sie.
   – Jezeli…
   – Ty tez masz na to wplyw. Po pierwsze, pozwol, zeby Vivian wziela wine na siebie. To ona byla glowna stazystka. To ona popelnila blad.
   – Alez nie!
   – Nie znasz calej sprawy. Nie widzialas drugiej pacjentki.
   – Jakiej drugiej pacjentki?
   – Niny Voss. Przyjeto ja dzis w poludnie. Moze powinnas teraz ja zobaczyc. Zrozumiesz wtedy, ze dokonanie wyboru wcale nie bylo takie proste i jasne. Mozliwe, ze to wlasnie wy popelnilyscie blad.
   Abby przelknela sline.
   – Gdzie ona jest?
   – Czwarte pietro. Oddzial intensywnej opieki.
   Juz z korytarza Abby slyszala gwar dochodzacy z oddzialu: kakofonia glosow, dzwiek przenosnego aparatu do przeswietlen, dwa telefony dzwoniace naraz. W chwili, kiedy minela drzwi, harmider przycichl, nawet dzwonki telefonow umilkly. Kilka pielegniarek gapilo sie na nia; pozostali specjalnie odwracali wzrok.
   – Doktor DiMatteo – uslyszala glos Aarona Leviego. Wlasnie wyszedl z sali numer 5. Stal teraz, patrzac na nia z ledwie hamowana wsciekloscia. – Moze powinna pani sama to zobaczyc.
   Personel oddzialu rozstepowal sie przed Abby, gdy szla do sali numer 5. Przez szybe zobaczyla lezaca w lozku kobiete. Wygladala na bardzo slaba, miala jasne wlosy i twarz rownie blada, co przescieradla. Rurka wprowadzona do gardla byla podlaczona do respiratora. Kobieta walczyla z maszyna, jej piers unosila sie spazmatycznie, kiedy probowala wciagnac powietrze. Maszyna nie wspolpracowala. Ostrzegawczy brzeczyk rozbrzmiewal raz po raz, kiedy respirator wydzielal oddechy w swoim wlasnym, wybranym wczesniej rytmie, ignorujac rozpaczliwe proby pacjentki, ktora nie mogla zlapac tchu. Obie rece kobiety zostaly przypiete pasami. Jeden ze stazystow zakladal wlasnie plastikowy cewnik, wkluwajac sie gleboko w arterie promieniowa nadgarstka. Drugi nadgarstek wygladal jak poduszka do szpilek, caly posiniaczony i pokluty iglami od kroplowek. Pielegniarka, mowiac cos probowala uspokoic pacjentke, ktora byla calkowicie przytomna. Patrzyla w gore z przerazeniem w oczach, jakie maja czesto zranione zwierzeta.
   – To jest Nina Voss – powiedzial Aaron. Abby milczala, zaskoczona i przerazona tym, co zobaczyla.
   – Przywieziono ja osiem godzin temu. Od chwili przyjecia jej stan stale sie pogarsza. O piatej reanimowano ja. Czestoskurcz komorowy. Dwadziescia minut temu – znowu reanimacja. Dlatego wlasnie jest intubowana. Dzis wieczorem miala zostac poddana operacji. Zespol byl gotowy. Sala operacyjna gotowa. Pacjentka byla bardziej niz gotowa. Wtedy dowiedzielismy sie, ze dawca przeszedl operacje wiele godzin przed planowanym czasem. I ze serce, ktore powinna byla otrzymac ta kobieta, zostalo skradzione. Skradzione, doktor DiMatteo.
   Abby ciagle milczala. Przerazona patrzyla na to, co dzialo sie w piatej sali. W tej wlasnie chwili Nina Voss podniosla wzrok i na moment ich oczy spotkaly sie. W oczach Niny widac bylo blaganie o litosc. Bol, jaki Abby w nich zobaczyla, wstrzasnal nia.
   – Nie wiedzialysmy – wyszeptala – nie mialysmy pojecia, ze jej stan jest krytyczny…
   – Czy zdaje sobie pani sprawe z tego, co sie teraz stanie? Czy potrafi pani wyobrazic to sobie?
   – Chlopiec – Abby odwrocila sie do Aarona – chlopiec zyje.
   – A co z zyciem tej kobiety?
   Na to Abby nie miala odpowiedzi. Wszystko jedno, co by powiedziala, w jaki sposob probowalaby bronic sie, usprawiedliwiac, nie umniejszalo to cierpienia tej kobiety za szyba.
   W jej kierunku, od stanowiska pielegniarek zmierzal mezczyzna, ktorego prawie nie zauwazyla. Dopiero kiedy spytal: – Czy to jest doktor DiMatteo? – Abby spojrzala na niego. Mogl miec okolo szescdziesieciu lat, byl wysoki i dobrze ubrany. Nalezal do tych osob, ktore nie mogly byc niezauwazone.
   – Tak, to ja jestem Abby DiMatteo – odpowiedziala cicho. Dopiero kiedy to powiedziala, zdala sobie sprawe, ze mezczyzna patrzy na nia z nienawiscia. Lekko cofnela sie, kiedy zblizyl do niej poczerwieniala od gniewu twarz.
   – A wiec jest i ta druga. To pani i ta skosnooka lekarka! – wrzasnal.
   – Panie Voss, bardzo prosze… – powiedzial Aaron.
   – Wydaje sie pani, ze mozna mnie lekcewazyc? – krzyczal dalej Voss – bedzie pani musiala poniesc tego konsekwencje, szanowna pani doktor! Juz ja dopilnuje, zeby tak sie stalo! – z zacisnietymi piesciami zblizyl sie o krok do Abby.
   – Panie Voss – wtracil Aaron – prosze mi wierzyc, rozprawimy sie z doktor DiMatteo w odpowiedni sposob.
   – Chce, zeby zostala wyrzucona z tego szpitala! Nie chce jej tutaj wiecej widziec!
   – Panie Voss – powiedziala Abby – bardzo mi przykro. Nie potrafie wyrazic tego, jak bardzo.
   – Zabierzcie ja stad do cholery! – ryknal Voss.
   Aaron szybko stanal miedzy nimi. Chwycil Abby mocno za ramie i odciagnal od drzwi sali.
   – Lepiej bedzie, jak juz pani stad pojdzie – powiedzial.
   – Gdybym tylko mogla z nim porozmawiac, wyjasnic…
   – Najlepsza rzecza, jaka moze pani teraz zrobic jest opuszczenie tego oddzialu.
   Abby spojrzala na Vossa stojacego przed sala zony, jakby zamierzal ochronic ja przed jakims atakiem z zewnatrz. W spojrzeniu mial tyle nienawisci, ze zadne rozmowy czy wyjasnienia nie dotarlyby teraz do niego. Abby przytaknela Aaronowi.
   – Dobrze – powiedziala – wyjde stad. – Odwrocila sie i opuscila oddzial.
   Trzy godziny pozniej Stewart Sussman zaparkowal samochod przy Tanner Avenue 1451 i jeszcze raz sprawdzil, czy to ten numer. Dom byl skromny, z ciemnymi okiennicami i kryta frontowa weranda. Dzialke otaczal bialy plot. Chociaz bylo juz za ciemno, zeby dokladnie przyjrzec sie ogrodowi, Sussman domyslal sie, ze trawa byla rowno przystrzyzona, a grzadki kwiatowe dokladnie wypielone. W powietrzu unosila sie delikatna won roz. Sussman zostawil samochod, przeszedl przez furtke, a potem po schodach wszedl na werande. Domownicy byli w srodku. Palily sie swiatla, za zaslonietymi oknami Sussman dostrzegl jakies poruszenie. Zadzwonil. Otworzyla kobieta. Miala zmeczona twarz, jej ramiona wydawaly sie dzwigac niewidzialny ciezar.
   – Tak? – zwrocila sie do przybysza.
   – Przykro mi, ze panstwu przeszkadzam. Nazywam sie Stewart Sussman. Czy moglbym zamienic kilka slow z Josephem Terrio?
   – On chyba wolalby nie rozmawiac teraz z nikim. Widzi pan, wlasnie stracilismy… kogos z rodziny.
   – Rozumiem, pani…
   – Terrio. Jestem matka Joego.
   – Wiem o pani synowej, pani Terrio. Bardzo panstwu wspolczuje, ale to jest niezwykle wazne. Musze porozmawiac z pani synem. To ma wlasnie zwiazek ze smiercia Karen Terrio.
   Kobieta wahala sie przez chwile.
   – Przepraszam na chwile – powiedziala, po czym zamknela drzwi. Uslyszal, jak wola Joego. Moment pozniej drzwi otworzyly sie ponownie i stanal w nich mezczyzna. Mial zaczerwienione oczy, a z jego postaci bil smutek.
   – Jestem Joe Terrio – powiedzial. Sussman wyciagnal reke.
   – Panie Terrio, zostalem tutaj przyslany przez kogos, kto jest zaniepokojony okolicznosciami smierci panskiej zony.
   – Jakimi okolicznosciami?
   – Byla pacjentka w Centrum Medycznym Bayside, prawda?
   – Tak, ale o co chodzi?
   – Chodzi o opieke medyczna panskiej zony i o to, czy nie popelniono zadnych bledow. Bledow, ktore okazaly sie fatalne w skutkach.
   – Kim pan jest?
   – Jestem adwokatem z firmy Hawks, Craig i Sussman. Nasza specjalnoscia jest dochodzenie, czy byly bledy w opiece medycznej.
   – Nie potrzebuje prawnika. Nie chce, zeby jakis poganiacz karetek zawracal mi glowe dzis wieczor.
   – Alez panie Terrio…
   – Prosze sie stad wynosic – Joe zaczal zamykac drzwi, ale Sussman wyciagnal reke, aby go powstrzymac.
   – Panie Terrio – powiedzial cicho. – Mam powod podejrzewac, ze lekarze popelnili blad, straszliwy blad. Mozliwe, ze pana zona nie musiala umierac. Jeszcze nie jestem tego calkowicie pewien, ale za panska zgoda moge przyjrzec sie aktom. Dotrzec do wszystkich faktow.
   Powoli Joe otworzyl znowu drzwi.
   – Kto pana przyslal? Wspomnial pan, ze ktos kazal panu tu przyjechac. Kto to taki?
   Sussman spojrzal na niego z wyrazem wspolczucia w oczach.
   – Przyjaciel.

Rozdzial szosty

   Nigdy przedtem Abby nie bala sie isc do pracy, ale kiedy tego ranka wchodzila do szpitala Bayside, miala wrazenie, ze wchodzi prosto w ogien. Zeszlego wieczoru Jeremiah Parr grozil jej, dzis musiala stawic mu czolo. Postanowila wrocic do swych zwyklych obowiazkow i spokojnie wypelniac je. Miala pacjentow i kilka zaplanowanych na ten dzien operacji. W nocy wypadal jej dyzur. Zamierzala robic to, co do niej nalezy. I robic to jak najlepiej, glownie ze wzgledu na swoich pacjentow, a takze na Vivian. Godzine wczesniej rozmawialy przez telefon. Vivian powiedziala jej na pozegnanie.
   – Ktos w tym szpitalu musi trzymac strone Josha O’Daya. Trzymaj sie tego, DiMatteo. Ze wzgledu na nas obie.
   Kiedy Abby weszla na oddzial intensywnej terapii, zauwazyla, ze wszyscy na jej widok w jednej chwili zaczeli rozmawiac przyciszonymi glosami. Pewnie kazdy juz wiedzial, co sie wydarzylo. Slyszala ciche uwagi pielegniarek, zauwazyla ich spojrzenia. Wziela karty swoich pacjentow potrzebne podczas obchodu. Byla troche zdenerwowana, wiec musiala skupiac cala uwage na tak prostej czynnosci. Wszystkie karty umiescila na specjalnym wozku i zabrala na sale, gdzie lezal jeden z jej pacjentow. Poczula ulge, kiedy zaciagnela zaslony i nikt z korytarza nie mogl jej obserwowac. Podeszla do pacjentki. Mary Allen miala zamkniete oczy. Lezala, a chude ramiona i nogi podciagnela jak w pozycji embrionalnej. Dwa dni wczesniej miala biopsje pluca i dwukrotnie miala podcisnienie, dlatego zatrzymano ja na oddziale intensywnej terapii, by przez caly czas byla pod scisla obserwacja. Wedlug zapiskow pielegniarki, cisnienie Mary przez ostatnie dwadziescia cztery godziny utrzymywalo sie na stalym poziomie. Nie zarejestrowano rowniez zadnych odchylen od normalnej pracy serca. Istniala szansa, ze Mary jeszcze tego dnia zostalaby przeniesiona na zwykla sale oddzialu chirurgii.
   – Pani Allen? Kobieta poruszyla sie.
   – Doktor DiMatteo – wyszeptala.
   – Jak sie pani dzisiaj czuje?
   – Nie za dobrze. To ciagle boli.
   – W ktorym miejscu?
   – W piersi, w glowie, teraz znowu w plecach. Wszedzie.
   Abby widziala zapis w karcie, ze pielegniarki podawaly pacjentce morfine przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Najwidoczniej to nie wystarczalo. Abby musiala zalecic wyzsza dawke.
   – Damy pani lekarstwo przeciwbolowe – powiedziala do Mary. – Tyle, ile bedzie trzeba, zeby czula sie pani lepiej.
   – I zebym mogla spac. Nie moge spac – Mary westchnela i zamknela oczy. – Chcialabym po prostu zasnac i juz sie nie obudzic…
   – Pani Allen? Mary?
   – Czy nie moglaby pani tego dla mnie zrobic? Jest pani moim lekarzem. Dla pani to takie latwe. Takie proste.
   – Moge tylko zlagodzic bol – powiedziala Abby.
   – Ale nie moze pani zlikwidowac raka. Czy tak? – Oczy kobiety otworzyly sie znowu i patrzyly na Abby z prosba o calkowita szczerosc.
   – Nie – powiedziala Abby – tego nie mozemy usunac. Nowotwor zaatakowal zbyt wiele miejsc. Mozemy skierowac pania na chemioterapie, zeby go zahamowac. Dzieki temu zyskalaby pani troche wiecej czasu.
   – Czasu? – Mary usmiechnela sie z rezygnacja – po co mi ten czas? Zeby polezec tu jeszcze przez kolejny tydzien czy miesiac? Wolalabym chyba miec wszystko to juz za soba.
   Abby wziela ja za reke, poczula same kosci pod pergaminowa skora.
   – Moze najpierw zajmiemy sie zlikwidowaniem tego bolu. Jezeli nam sie to uda, moze zobaczy pani wszystko w innym swietle. – W odpowiedzi Mary odwrocila sie tylem do Abby, jakby chciala odciac sie od swiata.
   – Pewnie chce pani osluchac moje pluca – powiedziala tylko.
   Obie wiedzialy, ze to badanie jest formalnoscia. Nic nieznaczaca ceremonia. Stetoskop na plecach, na sercu. Abby automatycznie badala pacjentke. Procz tego niewiele mogla zaoferowac Mary Allen. Kiedy skonczyla, kobieta nadal lezala odwrocona do niej tylem.
   – Przeniesiemy pania z oddzialu intensywnej terapii – powiedziala Abby – moze teraz pani lezec na zwyklej sali, gdzie jest znacznie ciszej. Nie bedzie pani przeszkadzalo tyle roznych dzwiekow. – Mary nie odpowiadala. Abby uslyszala gleboki oddech i dlugie westchnienie. Wyszla z sali z poczuciem kleski i bezradnosci, jakiego jeszcze dotad nie znala. Niewiele mogla zrobic. Mogla tylko usmierzyc bol. Tylko tyle, poza tym musiala pogodzic sie z naturalnym biegiem rzeczy. Otworzyla karte Mary Allen i zapisala: „Pacjentka wyrazila zyczenie smierci. Zwiekszyc dawke morfiny w celu kontrolowania bolu i zmienic kod na Nie reanimowac”. Zapisala tez polecenie przeniesienia i oddala karte Cecily, pielegniarce Mary Allen.
   – Chce, zeby czula sie lepiej – powiedziala. – Prosze potroic dawke lekow przeciwbolowych. Dawac tyle, ile potrzebuje, zeby zasnac.
   – Jaka jest gorna granica?
   Abby przez chwile milczala, zastanawiajac sie nad granica pomiedzy ulzeniem pacjentce a stanem nieprzytomnosci, pomiedzy snem a spiaczka. W koncu powiedziala.
   – Nie ma gornej granicy. Ona umiera, Cecily. I chce umrzec. Jezeli morfina ma jej to ulatwic, wlasnie to powinnismy jej podawac. Nawet jezeli oznacza to, ze koniec nadejdzie troche wczesniej.
   Cecily skinela glowa na znak, ze calkowicie sie z tym zgadza. Kiedy Abby zaczela isc w kierunku kolejnej sali, uslyszala glos Cecily.
   – Doktor DiMatteo?
   – Tak?
   – Chcialam tylko… powiedziec cos. Mysle, ze powinna pani wiedziec, ze… – Cecily nerwowo rozejrzala sie wkolo. Zauwazyla, ze kilka pielegniarek patrzylo w ich strone. Czekaly. Cecily odchrzaknela. – Chcialam, zeby pani wiedziala… my uwazamy, ze pani i doktor Chao postapilyscie wlasciwie, dajac to serce Joshowi. – Abby musiala zamrugac, zeby powstrzymac lzy, ktore niespodziewanie naplynely jej do oczu.
   – Dziekuje, dziekuje wam bardzo – wyszeptala, a kiedy podniosla glowe, zauwazyla, ze wszyscy dokola kiwaja z aprobata glowami.
   – Jest pani jedna z najlepszych stazystek, jakie tu kiedykolwiek pracowaly, doktor Di – powiedziala Cecily – chcialysmy, zeby pani wiedziala o tym.
   W ciszy, ktora zapadla po tych slowach, ktos zaczal klaskac. Potem dolaczyla nastepna para rak, i jeszcze jedna. Abby stala, przyciskajac karte pacjenta do piersi i nie byla w stanie nic powiedziec. Wszystkie pielegniarki z oddzialu intensywnej terapii spontanicznie zaczely bic brawo. Oklaskiwaly wlasnie ja. To byla owacja na stojaco.
   – Chce, zeby zostala wyrzucona z tego szpitala – powiedzial Wiktor Voss. – I zrobie wszystko, co w mojej mocy, zeby do tego doprowadzic.
   Jeremiah Parr przez osiem lat dyrektorowania w Centrum Medycznym Bayside zetknal sie z roznymi problemami. Raz musial sobie poradzic z dwoma strajkami pielegniarek, innym razem z grozba placenia wielomilionowych odszkodowan za bledy w sztuce lekarskiej, jeszcze innym razem z uzbrojonymi zwolennikami „Prawa do Zycia” miotajacymi sie po szpitalnych korytarzach. Jeszcze nigdy nie zetknal sie z taka wsciekloscia i furia, jaka widzial teraz na twarzy Wiktora Vossa. O dziesiatej rano Voss w towarzystwie dwoch prawnikow wkroczyl do gabinetu Parra i zazadal zwolania konferencji. Teraz bylo juz kolo poludnia i grupa zebranych powiekszyla sie o przewodniczacego programu stazu chirurgicznego, Colina Wettiga, oraz Susan Casado, prawniczke reprezentujaca Bayside. To Parr zadecydowal, ze trzeba wezwac Susan. Jak dotad nie bylo jeszcze mowy o podjeciu jakichkolwiek oficjalnych krokow, ale Parr uwazal, ze powinien byc ostrozny. Zwlaszcza ze tym razem mial do czynienia z kims tak poteznym, jak Wiktor Voss.
   – Moja zona jest umierajaca – mowil Voss. – Czy do pana to dociera? Umierajaca. Moze nie przezyc kolejnej nocy. Calkowita wina za to obarczam te dwie stazystki.
   – Doktor DiMatteo jest dopiero na drugim roku stazu – stwierdzil Wettig. – To nie ona podjela decyzje. Zrobila to nasza glowna stazystka, doktor Chao, i juz zostala zwolniona.
   – Chce, zeby doktor DiMatteo rowniez zlozyla rezygnacje.
   – Ona nie moze tego zrobic.
   – To znajdzcie powod, zeby ja zwolnic.
   – Doktorze Wettig – odezwal sie Parr, chcial zeby zabrzmialo to spokojnie i rozsadnie. – Musi sie znalezc jakas podstawa do wykluczenia doktor DiMatteo z programu.
   – Nie ma zadnej – stwierdzil Wettig stanowczo. – Wszystkie jej oceny sa celujace i wszystkie znajduja sie w rejestrze. Panie Voss, wiem, ze dla pana cala ta sytuacja jest trudna i bolesna. Zdaje sobie rowniez sprawe, ze naturalnym odruchem jest zrzucanie winy na kogos innego. Sadze jednak, ze panski gniew i pretensje skierowane sa w niewlasciwa strone. Problem lezy bowiem w tym, ze nie ma wystarczajacej ilosci organow do transplantacji. Tysiace ludzi czekaja na nowe serce, ale tych serc jest zaledwie kilka. Prosze sie zastanowic, co staloby sie, gdybysmy zwolnili doktor DiMatteo. Moglaby odwolac sie od naszej decyzji. Sprawa trafilaby wyzej. Tam zostalaby poddana ocenie. Pojawilyby sie pytania, na ktore trzeba by bylo odpowiedziec. Na przyklad, dlaczego siedemnastoletni chlopiec od razu nie dostal tego serca? – Zapadla cisza.
   – Jezu – mruknal Parr.
   – Chyba rozumie pan, o co mi chodzi? – kontynuowal Wettig. – Nie wyglada to za dobrze. Rowniez szpital na tym traci. Nie chcemy przeciez, zeby o tego typu sprawach pisano w gazetach. Przejawy wojny miedzyklasowej: biednym przypada krotszy koniec kija. W taki wlasnie sposob beda to przedstawiali dziennikarze. Niezaleznie od tego, czy jest to prawda, czy tez nie. – Wettig pytajaco rozejrzal sie po zgromadzonych przy stole. Nikt sie nie odezwal.
   Te cisze mozna byloby opisac w wielu tomach – pomyslal Parr.
   – Oczywiscie nie mozemy pozwolic, zeby ludzie to wszystko niewlasciwie rozumieli – powiedziala Susan. – Choc moze sie to wydawac oburzajace, to jakakolwiek wzmianka o handlu organami oznaczalaby nasz koniec.
   – Po prostu mowie, jak sprawa wyglada teraz – stwierdzil Wettig.
   – Nie dbam o to, jak ona wyglada – powiedzial Voss – one ukradly to serce.
   – Nie odbylo sie bezposrednie przekazanie. Pan Terrio mial pelne prawo, zeby wybrac biorce.
   – Mialem gwarancje, ze to serce otrzyma moja zona.
   – Gwarancje? – Wettig zmarszczyl czolo i spojrzal na Parra. – Czy jest cos, o czym ja nie wiem?
   – Zadecydowano o tym jeszcze przed przyjeciem pani Voss do szpitala – poinformowal Parr. – To bylo idealne dopasowanie.
   – Podobnie jak w przypadku chlopca – ucial Wettig. Voss gwaltownie podniosl sie z miejsca.
   – Pozwolcie, ze cos wam wyjasnie. Moja zona umiera przez Abby DiMatteo. Wy mnie jeszcze dobrze nie znacie. Powiem wam tylko tyle, ze nikt nie moze zakpic sobie ze mnie albo z mojej rodziny i tak po prostu odejsc…
   – Panie Voss – przerwal mu jeden z prawnikow. – Moze powinnismy to przedyskutowac w…
   – Do cholery! Pozwolcie mi skonczyc!
   – Prosze, panie Voss, w ten sposob niczego pan nie zyska.
   Voss spojrzal na swego adwokata. Z widocznym wysilkiem powstrzymal kolejny wybuch i usiadl na swoim miejscu.
   – Chce, zeby w sprawie doktor DiMatteo cos jednak zostalo zrobione – powiedzial i popatrzyl znaczaco na Parra. Parr byl juz zupelnie mokry. Boze, tak latwo byloby po prostu zwolnic te stazystke. Niestety, general nie zamierzal trzymac ich strony w tej grze. Przekleci chirurdzy i ich etyka! Nie pozwalali, aby ktos inny zajal sie rozgrywka. Dlaczego Wettig tak sie upieral w tej sprawie?
   – Panie Voss – powiedziala Susan Casado najbardziej przymilnym tonem, na jaki potrafila sie zdobyc, jakby chciala powstrzymac bestie przed atakiem. – Czy moge zaproponowac, zebysmy wszyscy jeszcze raz przemysleli te sprawe? Zbyt szybkie wchodzenie na oficjalna droge prawna rzadko daje oczekiwane rezultaty. Byc moze za kilka dni bedziemy w stanie rozwiac pana obawy. – Susan wymownie spojrzala na Wettiga. General rownie wymownie zignorowal jej spojrzenie.
   – Za kilka dni – powiedzial Voss – moja zona moze juz nie zyc. – Wstal z miejsca i z pogarda popatrzyl na Parra. – Nie potrzebuje czasu na przemyslenia. Chce, zeby zrobiono cos w sprawie doktor DiMatteo. I ma to nastapic jak najpredzej.
   – Widze kule – powiedziala Abby.
   Mark skierowal strumien swiatla na tylna czesc klatki piersiowej. Zauwazyli, ze jakis metal blysnal, a potem zniknal w wypelniajacym sie powietrzem plucu.
   – Masz dobre oczy, Abby. Skoro ty ja dostrzeglas, to moze zechcesz wykonac zabieg?
   Abby wybrala kleszczyki sposrod innych instrumentow. Pluca znowu sie powiekszyly, zaslaniajac widok.
   – Musze go miec na wydechu. Przynajmniej przez chwile.
   – Sie robi – powiedzial anestezjolog.
   Abby wsunela reke gleboko do wnetrza klatki piersiowej wzdluz wewnetrznego wygiecia zeber. Mark delikatnie odciagnal prawe pluco, a Abby zacisnela konce kleszczykow wokol fragmentu metalu i ostroznie wyciagnela go z jamy klatki piersiowej.
   Kula, splaszczony pocisk kaliber dwadziescia dwa, z brzekiem wyladowala w metalowej miseczce.
   – Nie krwawi. Wyglada na to, ze mozemy go zaszywac – powiedziala Abby.
   – Ten facet mial cholerne szczescie – stwierdzil Mark, sledzac tor, jakim prawdopodobnie przeszedl pocisk. – Kula weszla tuz przy mostku, po prawej stronie. Pewnie zebro albo cos innego zmienilo jej bieg tak, ze wyladowala w oplucnej. Dla goscia skonczylo sie to tylko odma oplucnej.
   – Miejmy nadzieje, ze zapamietal te lekcje.
   – Jaka lekcje?
   – Nigdy nie zdradzaj swojej zony!
   – To ona strzelala?
   – Hej kolego, mamy wreszcie rownouprawnienie czy nie?
   Zaczeli zaszywac klatke piersiowa pacjenta, pracowali swobodnie, jak dwoje dobrze zgranych ludzi. Byla czwarta po poludniu. Abby od siodmej rano byla na dyzurze. Miala juz bol w lydkach od stania przez caly dzien, a czekaly ja jeszcze kolejne dwadziescia cztery godziny. Teraz jednak czula sie swietnie, podniesiona na duchu tym, ze operacja sie udala, a takze tym, ze mogla operowac razem z Markiem. Tak wlasnie wyobrazala sobie ich wspolna przyszlosc. W marzeniach mieli pracowac razem, pewni siebie i partnera. Mark byl doskonalym chirurgiem, szybkim, a jednoczesnie niezwykle dokladnym. Od ich pierwszej wspolnej operacji Abby bardzo odpowiadala atmosfera panujaca na sali. Mark nigdy nie tracil spokoju, nie krzyczal na pielegniarki, w ogole nigdy nie podnosil glosu. Myslala o tym, ze gdyby ona kiedykolwiek miala isc pod noz, to chcialaby, zeby to wlasnie Mark Hodell trzymal skalpel. Teraz pracowala z nim. Jej reka czasem dotykala jego dloni, glowy pochylaly sie ku sobie. To byl wlasnie mezczyzna, ktorego kochala, oraz praca, ktora kochala. W tej chwili potrafila zapomniec o Wiktorze Vossie i cieniu padajacym na jej kariere. Moze kryzys juz minal. Nie spadl jeszcze zaden topor, zadna zlowrozbna wiadomosc nie dotarla do niej z biura Parra. Przeciwnie, Colin Wettig wzial ja dzisiaj na strone i powiedzial, ze z pracy na urazowce otrzymala znakomite oceny. Wszystko sie ulozy – myslala, patrzac, jak pielegniarki wywoza pacjenta z sali. Wszystko w jakis cudowny sposob sie ulozy.
   – Doskonala robota, DiMatteo – powiedzial Mark, zdejmujac fartuch.
   – Zaloze sie, ze mowisz to wszystkim stazystom.
   – No dobrze, to posluchaj czegos, czego nigdy nie mowie innym stazystom – pochylil sie do niej i szepnal. – Czekam na ciebie w dyzurce.
   – Hm… doktor DiMatteo… – uslyszeli.
   Abby i Mark, oboje lekko zaczerwienieni, odwrocili sie w kierunku drzwi, przez ktore wsunela glowe pielegniarka.
   – Jest dla pani wiadomosc od sekretarki pana Parra, prosi pania do siebie, do dzialu administracji.
   – Teraz?
   – Czekaja tam na pania – powiedziala pielegniarka i zniknela za drzwiami. Abby spojrzala na Marka z obawa.
   – O Boze. O co im teraz chodzi?
   – Nie trac zimnej krwi. Jestem pewien, ze wszystko jest w porzadku. Chcesz, zebym poszedl z toba?
   Przez chwile zastanawiala sie nad jego propozycja, ale w koncu pokrecila przeczaco glowa.
   – Jestem juz duza dziewczynka. Powinnam poradzic sobie sama.
   – Jezeli bedziesz miala jakies problemy, zadzwon na moj pager. Przyjde od razu. – Uscisnal jej reke. – Obiecuje.
   Z trudem zdobyla sie na slaby usmiech. Potem wyszla z sali operacyjnej i powoli poszla w kierunku windy. Z podobnym uczuciem strachu, ktore towarzyszylo jej zeszlego wieczoru, wjechala na drugie pietro i przeszla przez korytarz do gabinetu Parra. Sekretarka skierowala ja na sale konferencyjna. Abby zapukala do drzwi.
   – Prosze wejsc – uslyszala glos Parra.
   Wziela gleboki wdech i otworzyla drzwi. Parr wstal z miejsca przy stole konferencyjnym. W pokoju znajdowal sie jeszcze Colin Wettig oraz kobieta, ktorej Abby nie rozpoznawala, brunetka okolo czterdziestki w dobrze skrojonym zakiecie. Wyraz ich twarzy nic Abby nie mowil, ale instynktownie wyczuwala, ze spotkanie to nie bedzie nalezalo do najprzyjemniejszych.
   – Doktor DiMatteo – powiedzial Parr – przedstawiam pani Susan Casado, prawnika reprezentujacego Bayside.
   Prawnika? Nie brzmi to za dobrze – pomyslala Abby.
   Obie kobiety podaly sobie rece. Uscisk pani Casado wydawal sie nienaturalnie serdeczny w porownaniu z chlodnym usciskiem Abby. Przez chwile w pokoju panowala cisza zaklocana jedynie szelestem papierow przekladanych przez pania adwokat.
   W koncu odezwal sie Parr.
   – Doktor DiMatteo, moze powie nam pani, jaka byla pani rola przy opiece nad Karen Terrio. – Abby zmarszczyla brwi. Tego zupelnie sie nie spodziewala.
   – Przeprowadzilam wstepne rozpoznanie u pani Terrio – powiedziala – potem zarzadzilam przeniesienie jej na neurochirurgie. Tam przejeli opieke nad pacjentka.
   – A wiec jak dlugo byla ona pod pani opieka?
   – Oficjalnie? Mniej wiecej okolo dwoch godzin.
   – Co dokladnie pani zrobila w przeciagu tych dwoch godzin?
   – Ustabilizowalam ja. Zarzadzilam wszelkie konieczne badania laboratoryjne. Wszystko jest w karcie.
   – Tak, mamy jej kopie – odezwala sie Susan Casado. Stuknela palcem w karte chorobowa lezaca na stole.
   – Wszystko jest tam udokumentowane – powiedziala Abby – moje notatki i zalecenia rowniez.
   – Dokladnie wszystko, co pani robila? – spytala Susan.
   – Tak. Wszystko.
   – Czy pamieta pani moze cos, co moglo negatywnie wplynac na stan pacjentki?
   – Nie.
   – Czy teraz uwaza pani, ze mozna bylo zrobic cos jeszcze?
   – Nie.
   – Z tego, co wiem, pacjentka zmarla.
   – Miala rozlegly uraz czaszki, ktorego doznala w wypadku samochodowym. Stwierdzono u niej smierc mozgu.
   – Juz po tym, kiedy zostala przeniesiona na inny oddzial. Abby rozpaczliwie rozejrzala sie wkolo.
   – Czy ktos moglby mi powiedziec, o co w tym wszystkim chodzi?
   – O co chodzi? – powiedzial Parr. – O to, ze nasza firma ubezpieczeniowa „Vanguard Mutual” – firma ta jest rowniez pani firma – kilka godzin temu otrzymala pisemne zawiadomienie, ze bedziemy oskarzeni o blad w sztuce lekarskiej. Dostarczono nam dokumenty podpisane przez prawnika z firmy „Hawles, Craig i Sussman”. Przykro mi o tym mowic, doktor DiMatteo, ale wyglada na to, ze oskarzona bedzie i pani, i Bayside.
   Abby glosno westchnela. Zaciskala dlonie na brzegu stolu, zrobilo jej sie niedobrze. Wiedziala, ze wszyscy czekaja na odpowiedz, ale byla w stanie tylko z niedowierzaniem krecic glowa.
   – Rozumiem, ze nie spodziewala sie pani tego – powiedziala Susan Casado.
   – Ja… – Abby przelknela sline – oczywiscie, ze nie.
   – To tylko wstepne kroki – stwierdzila Susan. – Sama pani oczywiscie rozumie, ze, zanim sprawa trafi do sadu, trzeba spelnic okreslone formalnosci. Po pierwsze, sprawa trafi do odpowiedniej komisji weryfikacyjnej, ktora zadecyduje, czy mamy tu, czy tez nie mamy do czynienia z bledem w sztuce lekarskiej. Jezeli komisja zadecyduje, ze nic takiego nie mialo miejsca, cala sprawa moze sie zakonczyc na tym etapie. Bez wzgledu na to, powod i tak ma prawo wniesc pozew do sadu.
   – Powod? – mruknela Abby. – Kto jest tym powodem?
   – Maz zmarlej pacjentki, Joseph Terrio.
   – To jakas pomylka. Nieporozumienie.
   – Ma pani racje, ze to nieporozumienie – stwierdzil Wettig. Wszyscy spojrzeli na generala, ktory dotad nie bral udzialu w rozmowie. – Sam sprawdzalem rejestr. Kazda jego strone. Nie ma mowy o zadnym bledzie. Doktor DiMatteo zrobila wszystko, co powinna byla zrobic.
   – Dlaczego wiec tylko jej nazwisko wymieniono w pozwie? – spytal Parr.
   – Wymieniono tylko mnie? – Abby zdziwiona spojrzala na pania adwokat. – A co z calym oddzialem neurochirurgii? Z sala naglych przypadkow? Nikogo innego nie wymieniono?
   – Tylko pania – powiedziala Susan. – Oraz pani pracodawce, to znaczy Bayside.
   Abby byla zdumiona.
   – Nie moge w to uwierzyc…
   – Ja takze nie – poparl ja Wettig. – Nie tak sie przeprowadza tego typu sprawy i wszyscy o tym dobrze wiemy. Ci przekleci prawnicy zwykle wala jak z automatu, wymieniaja wszystkich mozliwych lekarzy, ktorzy znajdowali sie w odleglosci mili od pacjenta. Cos w tym wszystkim jest podejrzanego. Tu chodzi o cos innego.
   – To Wiktor Voss – powiedziala cicho Abby.
   – Voss? – Wettig ze zniecierpliwieniem machnal reka. – Jaki mialby w tym cel?
   – Postanowil mnie wykonczyc. To wlasnie jego cel. – Rozejrzala sie po obecnych na sali. – Dlaczego tylko moje nazwisko zostalo wymienione w pozwie? W jakis sposob Voss dotarl do Joego Terrio, zdolal go przekonac, ze ja popelnilam jakis blad. Gdybym tylko mogla porozmawiac z Joem…
   – To absolutnie wykluczone – powiedziala Susan. – Bylaby to oznaka desperacji. Znak dla powoda, ze jest pani w opalach.
   – A jestem?
   – Nie. Jeszcze nie. Jezeli rzeczywiscie mial miejsce jakis blad, wczesniej czy pozniej i tak wyszloby to na jaw. Mozemy miec nadzieje, ze kiedy komisja rozstrzygnie spor na pani korzysc, druga strona zrezygnuje z wniesienia sprawy do sadu.
   – A co bedzie, jezeli mimo to dojdzie do rozprawy sadowej?
   – To nie mialoby sensu. Same koszty sadowe…
   – Czy wy tego nie widzicie, Voss placi rachunki. Jemu nie zalezy na zwyciestwie czy przegranej w tej sprawie! Moglby oplacic cala armie prawnikow tylko po to, zeby mnie nastraszyc. Joe Terrio – to moze byc dopiero pierwszy pozew. Wiktor Voss moze sprawdzic wszystkich pacjentow, ktorzy kiedykolwiek znajdowali sie pod moja opieka. Przekonac ich, zeby mnie podali do sadu.
   – A my wystepujemy jako pani pracodawca. Co znaczy, ze rowniez Bayside zostanie pozwany – stwierdzil Parr. Wygladal fatalnie, niemal tak fatalnie, jak czula sie Abby.
   – Musi byc jakis sposob, zeby to powstrzymac – powiedziala Susan. – Jakis sposob na Wiktora Vossa i zalagodzenie sytuacji. – Nikt sie nie odezwal, ale Abby patrzac na Parra, niemal czytala w jego myslach. Najszybszy sposob to zwolnic mnie – pomyslala. Czekala, az spadnie na nia jakis cios, ale tak sie nie stalo. Tylko Susan i Parr wymienili spojrzenia. Susan powiedziala.
   – To dopiero poczatek gry. Mamy miesiace na podjecie odpowiednich krokow. Na obmyslenie odpowiedzi. Tymczasem… – Spojrzala na Abby – przydzielimy pani doradce z „Vanguard Mutual”. Proponowalabym, zeby spotkala sie pani z ich prawnikiem jak najszybciej. Moze pani rowniez zastanowic sie nad wynajeciem wlasnego adwokata.
   – Czy powinnam?
   – Tak.
   Abby przelknela sline.
   – Nie wiem, czy mnie stac na zatrudnienie adwokata…
   – W sytuacji, w jakiej sie pani znalazla, doktor DiMatteo, nie moze pani sobie pozwolic na nie zatrudnienie go.
   Dyzur tej nocy okazal sie dla Abby zbawienny. Seria wezwan nie dala jej odpoczac przez caly wieczor. Wzywano ja do wszystkich, poczawszy od pacjentow z odma pluc na oddziale intensywnej terapii, az po goraczke pooperacyjna na chirurgii. Nie miala czasu myslec o pozwie Joego Terrio. Bywaly jednak momenty, gdy telefon milczal. Wtedy Abby czula, ze jest bliska lez. Nie spodziewala sie, ze wlasnie Joe Terrio pozwie ja do sadu. Co takiego moglam zrobic zle? – zastanawiala sie – czy moglabym wtedy dac z siebie wiecej? Okazac mu wiecej wspolczucia? Do cholery, Joe, czego jeszcze ode mnie oczekiwales? Abby wiedziala, ze dala z siebie wszystko. Spelnila swoje zadanie najlepiej jak mogla. W nagrode za czas, jaki poswiecila Karen Terrio, otrzymala taki wlasnie cios. Ogarnela ja zlosc. Zlosc na prawnikow, na Wiktora Vossa, nawet na Joego. Wspolczula mu, ale jednoczesnie czula sie zdradzona. Zdradzona przez czlowieka, ktorego bol i cierpienie sama odczuwala.
   O dziesiatej wreszcie mogla wrocic do dyzurki. Zbyt zdenerwowana, zeby czytac swoje pisma i za bardzo zla, zeby z kimkolwiek rozmawiac, nawet z Markiem, lezala na lozku i gapila sie w sufit. Miala wrazenie, ze jej nogi sa sparalizowane. Cale cialo wydawalo sie zdretwiale i bez zycia. Jak ja przetrwam te noc – zastanawiala sie, nie mogac zdobyc sie nawet, zeby wstac z lozka.
   Kiedy o dziesiatej trzydziesci zadzwonil telefon, musiala podniesc sie. Usiadla i podniosla sluchawke.
   – Doktor DiMatteo. Dzwonie z sali operacyjnej. Doktorzy Archer i Hodell potrzebuja pani tutaj.
   – Teraz?
   – Jak najszybciej. Mamy nagly przypadek.
   – Zaraz tam bede. – Abby odlozyla sluchawke. Z westchnieniem ogarnela palcami wlosy. Gdyby to byl inny dyzur, inna noc, juz bylaby na nogach i przygotowywalaby sie do operacji. Dzisiaj z niechecia myslala o tym, ze za chwile bedzie stala naprzeciwko Marka i Archera przy stole operacyjnym. Do cholery, DiMatteo! Jestes chirurgiem, wiec zachowuj sie jak chirurg! – powiedziala sobie.
   To wscieklosc na sama siebie kazala jej w koncu wstac i wyjsc z dyzurki.
   Marka i Archera znalazla na gorze w pokoju chirurgow. Stali przy mikrofalowce i rozmawiali przyciszonymi glosami. Ze sposobu, w jaki poderwali glowy, kiedy weszla, poznala, ze byla to prywatna rozmowa. Jednak na jej widok obaj usmiechneli sie.
   – Jestes wreszcie – powiedzial Archer – w okopach wszystko w porzadku?
   – Jak na razie, tak – odparla Abby – slyszalam, ze cos sie szykuje.
   – Transplantacja – poinformowal Mark – zespol juz sie zbiera. Klopot w tym, ze nie mozemy zlapac Mohandasa. Zastapi go stazysta z piatego roku, ale twoja asysta rowniez moze okazac sie potrzebna. Mozesz sie przebrac?
   – Do przeszczepu serca? – Nagly przyplyw adrenaliny wystarczyl, aby Abby otrzasnela sie z przygnebienia. Zlozyla uklon w strone Marka. – Bede zaszczycona.
   – Jest tylko jeden maly problem – powiedzial Archer – pacjentka jest Nina Voss.
   Abby spojrzala na niego z niedowierzaniem.
   – Tak szybko znalazlo sie dla niej serce?
   – Mielismy szczescie. Serce przywioza z Burlington. Wiktor Voss pewnie dostalby zawalu, gdyby dowiedzial sie, ze bedziesz przy operacji. Ale wszystko stalo sie tak nagle. Na sali moze byc potrzebna dodatkowa para rak. Wzielismy pod uwage wszystkie okolicznosci i wybranie ciebie wydaje sie zupelnie uzasadnione.
   – Czy nadal jestes gotowa nam pomoc? – spytal Mark. Abby nawet sie nie zawahala.
   – Absolutnie tak – powiedziala.
   – W porzadku – stwierdzil Archer. – No to mamy zalatwiona asyste – skinal w kierunku Marka – widzimy sie na sali operacyjnej za dwadziescia minut.
   O jedenastej trzydziesci zadzwonil chirurg ze szpitala Wilcox Memorial w Burlington, Vermont. Zakonczono operacje pobrania serca od dawcy. Bylo w doskonalym stanie i znajdowalo sie juz w drodze na lotnisko. Schlodzono je do temperatury czterech stopni i czasowo zatrzymano jego akcje, stosujac plukanke potasowa. W takich warunkach serce moglo przebywac zaledwie cztery do pieciu godzin. Bez przeplywu krwi przez tetnice wiencowa kazda minuta powodowala obumieranie kolejno kilku komorek miesnia sercowego. Im dluzej organ byl niedokrwiony, tym bardziej zmniejszala sie szansa, ze to serce zacznie bic w piersi Niny Voss. Specjalnie zorganizowany przelot mial trwac nie dluzej niz poltorej godziny. O polnocy zebral sie zespol transplantacyjny szpitala Bayside. Wszyscy byli juz przebrani w zielone chirurgiczne kitle. Razem z Billem Archerem, Markiem i anestezjologiem, Frankiem Zwickiem, zebral sie niemaly zespol pomocniczy: pielegniarki, technik odpowiedzialny za perfuzje, kardiolog Aaron Levi oraz Abby.
   Nina Voss zostala przewieziona na sale operacyjna numer 3. O pierwszej trzydziesci zatelefonowano z lotniska Logan International – samolot wyladowal bezpiecznie. Dla chirurgow byl to znak, ze powinni zaczynac. Gdy Abby myla rece, widziala przez szybe sale operacyjna, w ktorej czesc zespolu zaczela przygotowywac wszystko do operacji. Pielegniarki juz wykladaly tace z narzedziami chirurgicznymi i otwieraly sterylnie opakowane pokrowce. Perfuzjonista ustawial przyrzad do zakladania bypassu. Stazysta stal obok, czekajac, az bedzie mogl zajac sie przygotowaniem pacjentki do operacji.
   Na stole operacyjnym, posrodku zwojow drutow od EKG i rurek od kroplowek lezala Nina Voss. Wydawala sie nie zdawac sobie sprawy z zamieszania, jakie panowalo wokol niej. Doktor Zwick stal nad pacjentka i cicho cos jej mowil, wstrzykujac jednoczesnie dawke pentobarbu do kroplowki. Powieki pani Voss poruszyly sie i zamknely. Zwick nalozyl jej maske na usta i nos. W krotkich odstepach czasu specjalnym urzadzeniem wpompowal kilka porcji tlenu, potem zdjal maske z twarzy pacjentki.
   Nastepna czynnosc nalezalo przeprowadzic szybko i sprawnie. Pacjentka byla nieprzytomna, niezdolna do samodzielnego oddychania. Zwick odchylil jej glowe mocno do tylu i wsunal zakrzywiony laryngoskop do krtani. Zlokalizowal struny glosowe i umiescil plastikowa rurke wewnatrztchawiczna na odpowiednim miejscu. Napelniony powietrzem specjalny mankiet mial utrzymywac rurke na miejscu, tak aby nie wysunela sie z tchawicy. Zwick podlaczyl rurke do respiratora i piers pacjentki zaczela podnosic sie i opadac. Intubacja dotchawiczna nie trwala dluzej niz trzydziesci sekund.
   Lampy operacyjne zostaly wlaczone i skierowane na stol. Spowita w to niezwykle swiatlo Nina wydawala sie nieziemska. Jedna z pielegniarek sciagnela z niej przescieradlo, odslaniajac klatke piersiowa. Pod blada skora wyraznie odznaczaly sie zebra. Piersi Niny byly male, jakby skurczone. Stazysta zdezynfekowal odsloniety fragment klatki piersiowej pacjentki, malujac jodyna na skorze szerokie pasy.
   Drzwi otworzyly sie i na sale weszli Mark, Archer i Abby z rekami podniesionymi w gore. Z lokci kapala im woda. Wzieli sterylne reczniki, ubrania i rekawiczki. Zanim wszyscy zakonczyli ubieranie sie, Nina Voss byla juz przygotowana do operacji. Archer podszedl do stolu operacyjnego.
   – Czy przywieziono juz serce? – zapytal.
   – Jeszcze czekamy – odparla pielegniarka.
   – Przeciez z Logan maja dwadziescia minut jazdy.
   – Moze utkneli w jakims korku ulicznym.
   – O drugiej nad ranem?
   – Jezu – westchnal Mark. – Tylko tego by brakowalo, zeby mieli wypadek.
   Archer spojrzal na monitory.
   – Tak sie zdarzylo w Mayo. Nerka leciala do nas az z Teksasu. Zaraz przy wyjezdzie z lotniska ambulans zderzyl sie z ciezarowka. Organ zostal zgnieciony, idealnie nadawal sie do przeszczepu.
   – Zartujesz – powiedzial Zwick.
   – Chyba nie zartowalbym w sprawie nerek? Stazysta spojrzal na scienny zegar.
   – Od pobrania mijaja juz trzy godziny.
   – Czekac, spokojnie czekac – powiedzial Archer. Zadzwonil telefon. Wszyscy zwrocili glowy w strone aparatu i patrzyli, jak pielegniarka podnosi sluchawke. Po kilku sekundach powiedziala:
   – Jest na dole, juz do nas idzie.
   – No dobra – powiedzial Archer. – Tniemy.
   Z miejsca, w ktorym stala Abby, nie mozna bylo dokladnie obserwowac tego, co sie dzieje. Ramie Marka co jakis czas calkowicie zaslanialo widok. Archer i Mark pracowali szybko i w godnej podziwu harmonii. Zabrzeczal interkom.
   – Doktor Mapes jest juz tu z przesylka – powiadomila pielegniarka dyzurujaca przy wejsciu.
   – Zakladamy kaniule – powiedzial Mark. – Moze pan doktor zechce przylaczyc sie?
   Abby spojrzala w kierunku drzwi sali operacyjnej. Przez szybe widac bylo przebieralnie. Stal tam mezczyzna z pojemnikiem podobnym do tego, w ktorym sama przewozila serce Karen Terrio.
   – Doktor wejdzie, jak tylko sie przebierze – poinformowala pielegniarka. Chwile pozniej Doktor Mapes wszedl na sale ubrany w zielony kitel. Byl to niski mezczyzna z krzaczastymi brwiami i nosem, ktorego ksztalt ostro rysowal sie pod maska chirurgiczna, przypominajac dziob jastrzebia.
   – Witamy w Bostonie – powiedzial Archer do przybylego. – Jestem Bili Archer, a to Mark Hodell.
   – Leonard Mapes. Operowalem razem z doktorem Nichollsem w Wilcox.
   – Jak tam lot?
   – Nie zawadziloby jakies trunkowe wzmocnienie. Usmiech Archera widac bylo nawet przez maske.
   – To jaki prezent nam przywiozles?
   – Sliczny. Bedziecie z niego zadowoleni.
   – Przyjrze mu sie, jak tylko skoncze zakladac kaniule.
   Kaniulacja gornej tetnicy byla pierwszym etapem podlaczenia pacjentki do bypassu. To szerokie pudlo, kontrolowane przez lekarza specjaliste, na jakis czas moglo przejac funkcje serca i pluc. Gromadzilo krew z zyl, zaopatrywalo w tlen i pompowalo z powrotem do tetnicy. Archer jedwabnymi nicmi zszyl dwa konce aorty. Czubkiem skalpela naklul naczynie krwionosne. Trysnela z niego jasnoczerwona krew. Blyskawicznie wprowadzil kaniule w naciecie i zacisnal nici. Krwawienie zmniejszylo sie i za chwile ustalo, kiedy Archer zaszyl jeden koniec kaniuli na miejscu. Drugi koniec zostal podlaczony do tetniczej rurki aparatu bypassowego. Mark razem z Abby zaczynal kaniulacje zylna.
   – W porzadku – powiedzial Archer, odchodzac od stolu. – Rozpakujmy nasz prezent.
   Pielegniarka otworzyla pojemnik i wyjela serce owiniete w dwie zwykle plastikowe torby. Rozpakowala i umiescila je w miseczce z roztworem solanki. Archer delikatnie podniosl ochlodzone serce.
   – Niezla robota – zauwazyl – zrobiliscie kawal dobrej roboty.
   – Dziekuje – powiedzial Mapes.
   Archer ostroznie przesunal palcem po powierzchni serca.
   – Tetnice gladkie. Wszystko czysciutkie.
   – Wydaje sie troche male, nieprawdaz? – zauwazyla Abby obserwujaca wszystko z drugiej strony stolu. – Jak duzy byl dawca?
   – Czterdziesci cztery kilogramy – powiedzial Mapes. Abby zmarszczyla brwi.
   – Dorosly?
   – Nastolatek, zdrowy, chlopiec.
   Abby zauwazyla blysk niepokoju w oczach Archera. Przypomniala sobie, ze Bili ma dwoch dorastajacych synow. Ostroznie polozyl serce z powrotem do miseczki z solanka.
   – Nie pozwolimy, zeby sie zmarnowalo – powiedzial i cala swoja uwage skupil na pacjentce.
   Mark i Abby konczyli juz kaniulacje zylna. Dwie rurki z metalowymi zakonczeniami zostaly wprowadzone do prawego przedsionka i zaszyte. Miala sie tam zbierac krew z zyl, ktora nastepnie byla odprowadzana do pompy z tlenem.
   Archer i Mark pracowali zgodnie razem. Zlapali dolna i gorna zyle glowna, odcinajac doplyw krwi do serca.
   – Zacisk aorty – powiedzial Mark, odcinajac tetnice.
   Serce z odcietym doplywem zylnym i tetniczym bylo tylko bezuzytecznym workiem. Krazenie krwi w organizmie Niny Voss bylo calkowicie kontrolowane przez maszyny. Rowniez temperatura ciala pacjentki znajdowala sie pod kontrola. Przez ochladzanie plynow ustrojowych cialo mozna bylo stopniowo doprowadzic do temperatury dwudziestu pieciu stopni, czyli do hipotermii glebokiej. Dzieki temu zwiekszaly sie szanse prawidlowego zachowania wszczepionego miesnia sercowego i obnizalo zuzycie tlenu. Zwick wylaczyl respirator. Rytmiczny odglos miechow ustal. Nie bylo potrzeby pompowania tlenu do pluc pacjentki, te funkcje przejal bypass. Teraz mozna bylo zaczynac przeszczep.
   Archer przecial aorte i tetnice plucne. Krew trysnela do wnetrza klatki piersiowej i na podloge. Pielegniarka natychmiast zaczela ja wycierac. Archer nie przerywal pracy, nie zwazal na pot splywajacy z czola. Wykonal naciecie przedsionkow. Wiecej krwi, o ciemniejszej barwie trysnelo na jego fartuch. Siegnal glebiej do wnetrza klatki piersiowej. Chore serce Niny Voss, blade i zwiotczale, zostalo wyjete i odlozone.
   Abby spojrzala na monitor i poczula niepokoj na widok prostej linii wykresu EKG. Oczywiscie nie moglo byc mowy o pracy serca, skoro go nie bylo. Pluca byly nieruchome, serce wyjeto, a jednak pacjentka jeszcze zyla.
   Mark wzial nowe serce z miseczki i ostroznie umiescil je w piersi Niny.
   – Niektorzy nazywaja to wzniosla praca hydraulika – powiedzial, obracajac serce tak, zeby lewy przedsionek znalazl sie na wlasciwym miejscu. – Mogloby to przypominac zaszywanie wypchanego zwierzaka czy cos w tym rodzaju. Wystarczy jednak chwila nieuwagi i zanim sie czlowiek zorientuje, serce zostanie wszyte odwrotnie. – Jeden ze stazystow zasmial sie. – To nic smiesznego. Tak sie kiedys zdarzylo.
   – Solanka – powiedzial Archer i pielegniarka wylala troche schlodzonego roztworu solanki na serce, zeby utrzymac jego niska temperature pod lampami operacyjnymi.
   – Milion rzeczy moze pojsc nie tak – powiedzial Mark, wbijajac igle gleboko w lewy przedsionek – reakcja na leki, niewlasciwe znieczulenie. I tak zawsze wina spadnie na chirurga.
   – Tutaj zbiera sie za duzo krwi – powiedzial Archer. – Abby, odsysacz! Na sali w ciszy slychac bylo teraz tylko prace urzadzen. Lekarze zwiekszyli tempo pracy. Kazdy nowy szew zakladano przy odglosie cichego szczekania zaciskow iglowych. Mimo ciaglego odsysania krew wsiakala w przescieradla i kapala na podloge. Reczniki lezace pod stopami byly cale nia przesiakniete. Za chwile wymieniono je na nowe. Archer odcial nic chirurgiczna.
   – Zespolenie prawego przedsionka zakonczone.
   – Cewnik perfuzyjny – poprosil Mark. Pielegniarka podala mu i Mark wprowadzil go do lewego przedsionka. Wlal solanke o temperaturze czterech stopni. Przeplyw zimnego plynu ochlodzil komore i zapobiegl ewentualnym kieszeniom powietrza wewnatrz.
   – Niezle, niezle – powiedzial Archer, zmieniajac lekko ulozenie serca, zeby przeprowadzic zespolenie z aorta. – Teraz zajmiemy sie tymi rurkami.
   Mark spojrzal na zegar.
   – Patrzcie, wedlug planu jestesmy do przodu. Co za niesamowity zespol. Rozlegl sie dzwiek interkomu. Uslyszeli glos pielegniarki.
   – Pan Voss pyta, jak czuje sie jego zona.
   – Wszystko jest w porzadku – zawolal Archer. – Zadnych komplikacji.
   – Ile czasu to jeszcze zajmie?
   – Moze godzine. Prosze mu powiedziec, zeby czekal. Interkom wylaczyl sie. Archer spojrzal na Marka.
   – Ten facet mnie zameczy.
   – Voss?
   – Lubi rzadzic wszystkimi.
   – Tylko bez zartow.
   Chirurgiczna igla trzymana przez Archera zaglebila sie w polyskliwej scianie aorty.
   – Ale pewnie gdybym ja mial tyle forsy, tez lubilbym rozkazywac.
   – Skad on ma tyle pieniedzy? – spytal stazysta. Archer spojrzal na niego zaskoczony. – Nie wiesz nic o Wiktorze Vossie? VMI International? Wszystko, co jest zwiazane z chemia i automatyka.
   – Czy V ze skrotu VMI wzielo sie wlasnie od jego nazwiska?
   – Dokladnie tak. – Archer zakonczyl ostatni szew i ucial nic. – Aorta zrobiona. Zdjac zacisk.
   – Wyjmuje cewnik perfuzyjny – powiedzial Mark i zwrocil sie do Abby. – Przygotuj przewody elektrostymulatora do wprowadzenia. – Archer wzial nowa igle i zaczal zespolenie plucne. Wlasnie konczyl szew, kiedy zauwazyl, ze organ sie wybrzuszyl. – Popatrzcie tylko! – powiedzial. – Lodowato zimne, a juz spontaniczny skurcz. Ta dziecinka az rwie sie do pracy.
   – Elektrostymulacja wprowadzona – powiedzial Mark.
   – Wlew isuprelu – powiedzial Zwick. – Dwa mikrogramy. – Wszyscy czekali, az isuprel zacznie dzialac, az serce powtornie sie skurczy. Ono jednak pozostawalo nieruchome.
   – No dalej – powiedzial Archer. – Nie spraw nam zawodu.
   – Defibrylator? – zapytala pielegniarka.
   – Nie. Dajmy mu szanse. – Powoli serce scisnelo sie, a potem znowu znieruchomialo.
   – Zwiekszam poziom isuprelu do trzech mikrogramow – powiedzial Zwick. Jeszcze jeden skurcz. I znowu nic.
   – No zacznij bic – ponaglal Archer. – Daj mu jeszcze troche.
   – Cztery mikrogramy – powiedzial Zwick, regulujac wlew dozylny. Serce scisnelo sie i rozkurczylo. Skurczylo ponownie i znowu rozkurczylo.
   Zwick spojrzal na monitor. Na ekranie pojawil sie falisty wykres pracy serca.
   – Rosnie do piecdziesieciu. Szescdziesieciu czterech. Siedemdziesieciu…
   – Miarka na jeden i dziesiec – powiedzial Mark.
   – Wlasnie to robie – stwierdzil Zwick, dostosowujac poziom isuprelu. Archer zwrocil sie do pielegniarki.
   – Prosze polaczyc sie przez interkom i powiadomic oddzial pooperacyjny, ze juz zamykamy.
   – Miarka jeden i dziesiec – poinformowal Zwick.
   – OK. – powiedzial Mark. – Zdejmujemy ja z bypassu. Pozbadzmy sie tych kaniulacji.
   Zwick stuknal w respirator. Wydawalo sie, ze wszyscy naraz odetchneli z ulga.
   – Pozostaje nam miec nadzieje, ze ona i to serce jakos sie dogadaja – powiedzial Mark.
   – Czy wiemy, jak dokladne bylo dobranie serca? – spytal Archer. Odwrocil sie, by spojrzec na Mapesa. Nikogo za nim juz nie bylo. Abby byla tak pochlonieta operacja, ze nawet nie zauwazyla, kiedy mezczyzna opuscil sale operacyjna.
   – Wyszedl jakies dwadziescia minut temu – powiedziala jedna z pielegniarek.
   – Tak po prostu?
   – Moze chcial zdazyc na samolot.
   – Nawet nie mialem okazji uscisnac mu reki – zauwazyl Archer. Odwrocil sie do pacjentki lezacej na stole. – No dobra. Czas zamykac.

Rozdzial siodmy

   Nadia miala juz tego dosc. Ciagle jeki i narzekania. Halasliwi chlopcy skarzyli sie na nude. Czesto wybuchaly miedzy nimi klotnie. To wszystko dawalo sie jej we znaki. Do tego dochodzila jeszcze choroba morska. Gregor, ta wielka malpa, tez chorowal, podobnie jak prawie wszyscy chlopcy. W ciagu dnia, kiedy mocniej wialo i o statek raz po raz uderzaly mocno fale Morza Polnocnego, wszyscy siedzieli w swoich kojach i glosno jeczeli. Ich glosy docieraly az na gorny poklad. Nikt nie mial ochoty zagladac do mesy, rowniez hole byly puste. Ich tymczasowy dom na wodzie przypominal bardziej opustoszaly statek-widmo, z zaloga skladajaca sie z duchow i upiorow. Natomiast Jakow nigdy w zyciu tak wspaniale sie nie bawil. Nie mial najmniejszych nawet objawow choroby morskiej. Mogl lazic swobodnie po wszystkich zakamarkach statku. Nikt go nie zatrzymywal. Przeciwnie, czlonkowie zalogi byli zadowoleni, kiedy krecil sie w poblizu. Czesto zachodzil do Kubiszewa, do maszynowni. W oparach tego halasliwego piekla, przy zgrzytajacych tlokach i silnikach chlopiec i mechanik siadali sobie i grali w szachy. Czasami nawet Jakowowi udawalo sie wygrac. Kiedy chlopcu zaczynalo burczec w brzuchu, szedl do kuchni, gdzie Lubi, okretowy kucharz, dawal mu troche barszczu, herbaty albo kilka miodowych ciastek – specjalow, ktore czesto jada sie w jego rodzinnych stronach na Ukrainie. Lubi byl malomowny: Jeszcze? – pytal, albo – Wystarczy ci? Poza tym rzadko sie odzywal. Posilki, jakie przygotowywal, wystarczaly za wszelkie slowa. Chlopca poza kuchnia i maszynownia bardzo interesowala rowniez zakurzona ladownia oraz pomieszczenie radiotelegrafisty, gdzie pelno bylo przyciskow i pokretel. Byl jeszcze poklad. Staly na nim przykryte brezentem szalupy, z ktorych kazda byla doskonala kryjowka. Nie wolno mu bylo chodzic tylko do rufowej czesci statku. Jeszcze nie znalazl zadnego przejscia, ktorym moglby sie tam dostac.
   Najbardziej lubil przebywac na mostku. Kapitan Dibrov oraz nawigator witali Jakowa, usmiechajac sie poblazliwie. Pozwalali mu siadac przy stole z mapa. Tam palcem jedynej reki, ktora mial, sledzil trase, jaka juz pokonali. Od portu w Rydze, przez Morze Baltyckie, nastepnie przez kanal i ciesnine Maime, wokol polwyspu Danii i w poprzek Morza Polnocnego najezonego platformami wiertniczymi. Morze Polnocne bylo o wiele wieksze, niz Jakow sobie wyobrazal. Nie byla to tylko mala niebieska kaluza z mapy. Plyneli przez nie juz dwa dni. Wkrotce, jak powiedzial mu nawigator, mieli wplynac na jeszcze wieksza wode – na Ocean Atlantycki.
   – Oni chyba tak dlugo nie wytrzymaja – powiedzial Jakow.
   – Kto nie wytrzyma?
   – Nadia i chlopcy.
   – Oczywiscie, ze wytrzymaja – powiedzial nawigator. – Kazdy dostaje morskiej choroby na Morzu Polnocnym. Potem ich zoladki uspokoja sie. To wszystko ma zwiazek z uchem srodkowym.
   – Co ma ucho wspolnego z zoladkiem?
   – W uchu jest zmysl rownowagi. Zbyt wielkie kolysanie zakloca ja.
   – Jak?
   – Tak naprawde sam tego nie rozumiem. Ale wiem, ze tak wlasnie jest.
   – A ja nie choruje. Czy ja mam inne ucho srodkowe?
   – Ty pewnie jestes urodzonym zeglarzem.
   Jakow spojrzal na kikut konczacy jego lewe ramie i pokrecil glowa.
   – Chyba nie. Nawigator usmiechnal sie.
   – Masz poukladane w glowie. Mozg jest o wiele wazniejszy. Bedziesz go potrzebowal tam, dokad jedziesz.
   – Dlaczego?
   – W Ameryce, jak umiesz myslec, to mozesz byc bogaty. Ty chcesz byc bogaty, prawda?
   – Nie wiem.
   Nawigator i kapitan zaczeli sie smiac.
   – Moze jednak ten chlopak wcale nie ma glowy – powiedzial kapitan. Jakow popatrzyl na nich powaznie.
   – To byl tylko dowcip – wyjasnil nawigator.
   – Wiem.
   – Dlaczego ty sie nigdy nie smiejesz? Nigdy nie widzialem, zebys sie smial.
   – Nigdy mi sie nie chce. Kapitan parsknal.
   – Szczeniak jedzie do jakiejs bogatej rodziny w Ameryce i nie chce mu sie smiac. Moze cos jest z nim nie tak?
   Jakow wzruszyl ramionami i wrocil do ogladania mapy.
   – Rowniez nigdy nie placze.
   Aleksiej spal skulony na dolnej koi, przyciskajac do siebie Szu-Szu. Obudzil sie, kiedy Jakow usiadl na jego materacu.
   – Nie wstaniesz? – spytal Jakow.
   – Jest mi niedobrze. – Aleksiej zamknal oczy.
   – Lubi zrobil pierogi na kolacje. Zjadlem dziewiec.
   – Nie mow o jedzeniu.
   – Nie jestes glodny?
   – Jestem glodny, ale jest mi za bardzo niedobrze, zebym mogl jesc. Jakow westchnal i rozejrzal sie po kabinie. Bylo tam osiem koi, z ktorych szesc zajmowali chlopcy zbyt chorzy, zeby mogli sie bawic. Jakow byl juz w innych kajutach, ale z tamtymi bylo rownie zle. Czy tak mialo byc przez caly Atlantyk?
   – To przez twoje ucho wewnetrzne – powiedzial Jakow.
   – O czym ty mowisz? – jeknal Aleksiej.
   – To twoje ucho. To przez nie jest ci niedobrze.
   – Z moimi uszami wszystko jest w porzadku.
   – Juz od czterech dni chorujesz. Musisz wstac i cos zjesc.
   – Och, zostaw mnie w spokoju.
   Jakow chwycil Szu-Szu i wyrwal go malemu.
   – Oddaj to! – Aleksiej zaczal plakac.
   – Choc i wez go ode mnie.
   – Oddaj mi go!
   – Najpierw wstan. No dalej. – Jakow wstal szybko z koi, kiedy Aleksiej bezskutecznie probowal dosiegnac swego wypchanego psa. – Poczujesz sie lepiej, kiedy wstaniesz.
   Aleksiej usiadl. Przez chwile trzymal sie brzegu materaca, jego glowa kiwala sie z kazdym ruchem statku. Nagle przycisnal dlonie do ust, poderwal sie z koi i przebiegl przez kabine. Wymiotowal do zlewu. Potem jeczac wgramolil sie z powrotem na swoje lozko. Jakow oddal mu Szu-Szu. Aleksiej przycisnal swego pluszowego ulubienca do siebie.
   – Mowilem ci, ze jest mi niedobrze. Idz juz sobie. – Jakow wyszedl z kajuty chlopcow i ruszyl wzdluz korytarza. Zapukal do drzwi kabiny Nadii. Nikt nie odpowiedzial. Podszedl do drzwi kabiny Gregora i znowu zapukal.
   – Kto tam? – dobiegl go jek.
   – To ja. Jakow. Czy pan tez jest ciagle chory?
   – Odpieprz sie! Idz sobie gdzie indziej.
   Jakow poszedl. Przez chwile lazil po statku. Lubi poszedl juz do swojej kabiny. Kapitan i nawigator byli zbyt zajeci, zeby z nim rozmawiac. Zszedl na dol do maszynowni odwiedzic Kubiszewa. Kubiszew mial czas. Rozlozyli wiec szachownice. Jakow mial pierwszy ruch. Ruszyl pionkiem.
   – Byles kiedys w Ameryce? – zapytal, przekrzykujac prace tlokow.
   – Dwa razy – powiedzial Kubiszew, ruszajac pionkiem krolowej w przod.
   – Podobalo ci sie tam?
   – Nie wiem. Zawsze umieszczaja nas w specjalnych zamknietych kwaterach, jak tylko wplywamy do portu. Nigdy nic nie widzialem.
   – Dlaczego kapitan tak robi?
   – To nie kapitan. To ci ludzie z kabiny na rufie.
   – Jacy ludzie? Nigdy ich nie widzialem.
   – Nikt ich nie widuje.
   – To skad wiesz, ze tam sa?
   – Zapytaj Lubiego. On dla nich gotuje. Ktos musi przeciez zjadac to zarcie, ktore on wysyla na gore. No to co, wykonasz w koncu ten ruch czy nie?
   Jakow w skupieniu przesunal kolejny pionek.
   – Dlaczego po prostu nie zejdziesz ze statku, kiedy tam dojedziemy? – spytal.
   – A po co?
   – Zeby zostac w Ameryce i wzbogacic sie. Kubiszew chrzaknal.
   – Tyle, co mi placa, wystarcza. Nie moge narzekac.
   – Ile ci placa?
   – Jestes za bardzo wscibski.
   – Naprawde duzo?
   – Wiecej, niz kiedys zarabialem. Wiecej, niz zarabia wiekszosc ludzi. Za to tylko, ze plywam przez Atlantyk tam i z powrotem.
   Jakow wykonal ruch krolowa.
   – A wiec to dobra praca? Tak? Dobrze jest byc mechanikiem?
   – Glupio ruszyles. Niepotrzebnie odslaniasz krolowa. Dlaczego tak zrobiles?
   – Wyprobowuje nowe ruchy. Czy ja tez moglbym kiedys zostac mechanikiem na statku?
   – Nie.
   – Ale przeciez tobie duzo placa.
   – Tylko dlatego, ze pracuje dla „Sigajev Company”. Oni bardzo dobrze placa.
   – Dlaczego?
   – Bo trzymam gebe na klodke.
   – Dlaczego?
   – Skad mam niby wiedziec? – Kubiszew siegnal przez szachownice. – Moj skoczek bije twoja krolowa. Widzisz, mowilem, ze to byl glupi ruch.
   – To byl eksperyment – powiedzial Jakow.
   – Mam nadzieje, ze dzieki temu czegos sie nauczyles.
   Kilka dni pozniej Jakow zapytal nawigatora: – Co to jest „Sigajev Company”? Nawigator spojrzal na niego zaskoczony.
   – Gdzie slyszales te nazwe?
   – Kubiszew mi powiedzial.
   – Nie powinien byl.
   – To ty tez nie mozesz o tym mowic? – spytal Jakow.
   – Tak jest.
   Przez chwile Jakow milczal. Patrzyl tylko, jak nawigator przestawia cos na swoich urzadzeniach. Na malym ekranie przez caly czas mrugaly jakies numerki, ktore on zapisywal w ksiazce, a potem sprawdzal na swojej mapie.
   – Gdzie jestesmy? – zapytal Jakow.
   – Tutaj – nawigator wskazal na mapie malutki krzyzyk posrodku oceanu.
   – A skad wiesz?
   – Z obliczen. Odczytuje je z tego ekranu. Wysokosc i szerokosc geograficzna. Widzisz?
   – Musisz byc bardzo madry, zeby byc nawigatorem, prawda?
   – Naprawde nie tak bardzo. – Teraz po mapie przesuwal dwie plastikowe linijki polaczone zawiasami. Zlozyl je razem i skierowal do rozy wiatrow w rogu mapy.
   – Czy wy robicie cos nielegalnego? – zapytal Jakow.
   – Co?
   – No, czy dlatego wlasnie nie wolno wam o tym mowic? Nawigator westchnal.
   – Moim obowiazkiem jest przeprowadzenie tego statku od Rygi do Bostonu i z powrotem do Rygi.
   – Czy zawsze wozicie sieroty?
   – Nie. Zwykle mamy jakis ladunek, skrzynie, pakunki. Nigdy nie pytam, co w nich jest. W ogole nie zadaje pytan.
   – No to nie wiesz, czy to nie jest nielegalne. Nawigator rozesmial sie.
   – Jestes malym diabelkiem, wiesz? – powiedzial i wrocil do robienia notatek i zapisywania cyfr w rownych kolumnach.
   Chlopiec przez chwile obserwowal go w milczeniu, a potem zapytal:
   – Myslisz, ze ktos bedzie chcial mnie adoptowac?
   – Oczywiscie, ze tak.
   – Nawet z tym? – Jakow uniosl swoj kikut.
   Gdy nawigator spojrzal, Jakow zauwazyl blysk wspolczucia w jego oczach.
   – Jestem pewien, ze ktos cie zaadoptuje – powiedzial.
   – Skad to wiesz?
   – Ktos przeciez zaplacil za przywiezienie cie tutaj, prawda? Zalatwil potrzebne papiery.
   – Nigdy nie widzialem moich papierow, a ty?
   – To nie moja sprawa. Do mnie nalezy tylko doprowadzenie tego statku do Bostonu. – Nawigator odsunal Jakowa od stolu. – Moze bys tak wrocil do innych chlopcow, co?
   – Oni nadal czuja sie zle.
   – No to idz gdzie indziej.
   Jakow niechetnie opuscil mostek i wyszedl na poklad. Byl sam. Spojrzal w dol na wode rozcinana dziobem statku. Wyobrazal sobie ryby plywajace gdzies tam, ponizej, w ich szarym i mokrym swiecie. Nagle poczul, ze brakuje mu powietrza. Przygladanie sie wirujacej wodzie sprawilo, ze poczul zawrot w glowie. Ale nie ruszyl sie, stal, przytrzymujac sie swoja zdrowa reka. Pomyslal o zimnej i glebokiej wodzie i pierwszy raz od dawna poczul strach. Naprawde sie bal.

Rozdzial osmy

   Przez dwie noce z rzedu snil sie jej ten sam sen. Pielegniarki tlumaczyly, ze to z powodu lekow, jakie jej podawano. Metyloprednisolon, cyklosporyna i leki przeciwbolowe. Przebywala w szpitalu juz od kilku dni, nic wiec dziwnego, ze miala zle sny. Kazdego chorego gnebia w szpitalu koszmary. Nie powinna sie tym przejmowac, w koncu sny odchodza.
   Jednak Nina Voss lezala w szpitalnym lozku, myslac, ze ten sen nigdy nie odejdzie. Nigdy nie bedzie mogla o nim zapomniec. Teraz stal sie jak nowe serce czescia niej samej.
   Dotknela reka bandazy na piersi. Minely juz dwa dni od operacji i chociaz bol zaczynal lagodniec, ciagle jeszcze budzil w nocy, przypominajac o darze, jaki otrzymala. To bylo dobre, silne serce. Wiedziala od razu, pierwszego dnia po operacji. W ciagu ubieglych miesiecy, gdy lezala chora, zdazyla zapomniec, co to znaczy miec zdrowe serce, moc swobodnie chodzic i nie tracic tchu. Czuc, jak pelna zycia krew krazy w ciele. Przygladac sie wlasnym palcom i podziwiac rozowy odcien skory. Od dawna zyla, czekajac na smierc i pogodzila sie z tym tak dalece, ze zycie wydawalo sie jej niemal obce. Ale teraz czula je we wlasnych dloniach, w opuszkach palcow, w biciu swojego nowego serca. Jeszcze nie miala poczucia, ze ono nalezy do niej. Moze nigdy nie bedzie miala.
   Kiedy byla dzieckiem, czesto dostawala ubrania po starszej siostrze, Karolinie. Welniane swetry, sukienki przechodzily na wlasnosc Niny, ale nigdy nie miala poczucia, ze naleza calkowicie do niej. To byly ciagle ubrania Karoliny.
   A ty czyim jestes sercem? – zastanawiala sie, delikatnie przesuwajac dlonia po bandazach na piersi.
   W poludnie przyszedl jej maz. Usiadl przy lozku.
   – Znowu mialam ten sen – powiedziala – ten o chlopcu. Tym razem wszystko bylo bardzo wyrazne! Kiedy sie obudzilam, nie moglam przestac plakac.
   – To przez sterydy, kochanie – powiedzial Wiktor. – Przeciez mowili ci, jakie moga byc skutki uboczne.
   – A ja mysle, ze to cos znaczy. Ty tego nie widzisz? Ja mam w sobie jego czesc. Czesc, ktora wciaz jeszcze nim zyje. Ja to czuje…
   – To pielegniarka powiedziala ci, ze serce bylo chlopca.
   – Spytalam ja.
   – Nie powinna ci tego mowic. Nikomu to niepotrzebne. Ani tobie, ani temu chlopcu.
   – Alez nie – powiedziala Nina miekko. – Chlopcu nie, ale moze jego rodzinie, jezeli mial rodzine.
   – Jestem pewien, ze nie chca, zeby im o tym przypominano. Pomysl, wszystkie szczegoly trzymane sa w tajemnicy, oni musza miec jakis powod.
   – Czy przeslanie rodzinie listu z podziekowaniem byloby nie na miejscu? List moglby byc anonimowy.
   – Nie, Nina, to absolutnie niemozliwe.
   Nina zamilkla i wcisnela sie glebiej w poduszki. Wiktor ma racje. Wiktor zawsze mial racje, a ona – jak zwykle przy nim – poczula, ze nie jest najmadrzejsza.
   – Wspaniale dzisiaj wygladasz, kochanie – powiedzial – czy juz pozwalali ci siadac?
   – Dwukrotnie – nagle pokoj wydal jej sie bardzo zimny. Zadrzala.
   Pete siedzial na krzesle przy lozku Abby i patrzyl na nia. Mial na sobie niebieski mundurek Mlodych Skautow, ten, na ktorego rekawie przyszyte byly wszystkie odznaki, a do kieszeni przypiete plastikowe znaczki, po jednym za kazda zdobyta sprawnosc. Ale nie mial czapki. Gdzie jest jego czapka? – zastanawiala sie Abby, a potem przypomniala sobie, jak czapka sie zgubila. Ona z siostrami dlugo szukaly jej przy drodze, w poblizu tego, co zostalo z roweru chlopca, ale nie znalazly.
   Juz od dawna do niej nie przychodzil. Nie widziala go, odkad skonczyla college. Kiedy sie pojawial, spotkanie przebiegalo zawsze tak samo. Siadal, patrzyl na nia i nic nie mowil.
   – Gdzie byles, Pete? – zapytala. – Po co przyszedles, skoro nie chcesz mi nic powiedziec?
   Chlopiec tylko siedzial i przygladal sie jej. Jego oczy byly bez wyrazu, a on sam milczal. Kolnierzyk niebieskiej koszuli byl wykrochmalony i sztywny. Mama wyprasowala mu go przed pogrzebem. Pete odwrocil sie i spojrzal w kierunku drugiego pokoju. Wzywala go jakas melodia. Jego obraz zaczal jej sie zamazywac, jak odbicie w wodzie, ktora ktos zmacil.
   – Co przyszedles mi powiedziec? – zapytala. Woda spienila sie, kipiala w takt nieziemskiej melodii. Jeszcze jeden dzwiek i wszystko zniknelo. Pozostala tylko ciemnosc.
   Odezwal sie telefon. Abby siegnela po sluchawke.
   – DiMatteo, slucham – powiedziala.
   – Dzwonie z oddzialu intensywnej terapii. Dobrze by bylo, zeby pani tu przyszla.
   – Co sie dzieje?
   – Chodzi o pania Voss, te po przeszczepie. Ma temperature, trzydziesci osiem i szesc.
   – A inne objawy?
   – Cisnienie – sto na siedemdziesiat. Puls – dziewiecdziesiat szesc.
   – Zaraz tam jade. – Abby odlozyla sluchawke i zapalila lampe. Byla druga nad ranem. Krzeslo przy lozku bylo puste. Juz nie siedzial na nim Pete. Z westchnieniem wstala i powlokla sie przez pokoj do umywalki. Potarla twarz zimna woda, ale wcale jej to nie otrzezwilo. Wszystko widziala jak przez mgle.
   – Obudz sie, obudz sie – powtarzala sobie. – Musisz byc przytomna i musisz wiedziec, co robisz. Goraczka pooperacyjna. Trzy dni po transplantacji. Po pierwsze, trzeba sprawdzic rane. Zbadac pluca i brzuch. Zlecic przeswietlenie i badanie krwi. I zachowac zdrowy rozsadek.
   Nie mogla sobie pozwolic na popelnienie najdrobniejszego bledu. Nie teraz i z pewnoscia nie w przypadku tej pacjentki. Przez ostatnie trzy dni jezdzila do pracy do Bayside z mysla, ze byc moze juz tam nie pracuje. Kazdego popoludnia o piatej oddychala z ulga, udalo jej sie przezyc kolejne dwadziescia cztery godziny. Z kazdym mijajacym dniem obawy wydawaly sie slabnac. Grozby Parra oddalaly sie. Wiedziala, ze Wettig byl po jej stronie, no i oczywiscie Mark. Z ich pomoca moze – ale tylko moze – utrzyma swoja posade. Nie chciala, zeby Parr mial jakikolwiek powod do kwestionowania jej kompetencji jako lekarza. Starala sie wiec byc szczegolnie dokladna na kazdym kroku w pracy. Wszystkie wyniki laboratoryjne sprawdzala po kilka razy, wielokrotnie badala pacjentow. Trzymala sie tez z daleka od Niny Voss. Kolejna burza wywolana przez Wiktora Vossa bylaby ostatnia rzecza, jakiej teraz potrzebowala. Niestety, Nina Voss miala goraczke, a Abby byla jedynym obecnym w tym momencie lekarzem. Musiala robic to, co do niej nalezalo. Wsunela stopy w tenisowki i wyszla z dyzurki.
   W nocy szpital byl miejscem z innej rzeczywistosci. Przymglone swiatla, biale sciany, puste korytarze, ktore zdawaly sie wic jak tunele. Abby wlokla sie wlasnie jednym z takich tuneli. Cialo miala ciagle jeszcze odretwiale, mozg pracowal powoli. Tylko serce reagowalo prawidlowo: bilo mocno i szybko. Weszla na oddzial intensywnej terapii. Na noc przyciemniano swiatla, w pokoju pielegniarek szesnascie monitorow wyswietlalo prace serc szesnastu pacjentow – nowoczesna technika szpitala. Abby wystarczyl tylko jeden rzut oka na monitor z numerem pietnascie. Nina Voss miala przyspieszony puls. Zadzwonil telefon. Pielegniarka podniosla sluchawke i po chwili powiedziala:
   – To doktor Levi, chce rozmawiac z dyzurujacym stazysta.
   – Przyjme – Abby siegnela po sluchawke. – Halo, doktorze Levi? Mowi Abby DiMatteo.
   Chwila ciszy w sluchawce, a po chwili zapytal:
   – Pani ma dzisiaj dyzur? – Z tonu glosu domyslila sie, ze byl zaskoczony. Wiedziala, jaki byl powod. Abby byla ostatnia osoba, jaka Levi chcialby widziec w poblizu Niny Voss. Dzisiaj nie mial jednak wyboru, to ona miala dyzur.
   – Wlasnie mialam pojsc zbadac pania Voss – oznajmila Abby. – Pielegniarki mowia, ze ma goraczke.
   – Tak, powiedziano mi o tym. – Znowu umilkl na dluzsza chwile. Probowala podtrzymac rozmowe.
   – Przeprowadze rutynowe badanie. To, co zwykle w przypadku goraczki. Badanie moczu, krwi, przeswietlenie klatki piersiowej. Jak tylko bede miala wyniki, zadzwonie do pana.
   – Dobrze – powiedzial krotko. – Bede czekal na telefon.
   Abby zalozyla swiezy fartuch i weszla do sali Niny Voss. Palila sie tam tylko jedna lampa, ktorej przycmione swiatlo padalo na lozko. Nina miala zamkniete oczy, rece skrzyzowane na piersiach, a wlosy w blasku lampy byly srebrnego koloru. Krolewna Sniezka w szklanej trumnie – pomyslala Abby.
   Podeszla do lozka i powiedziala lagodnie:
   – Pani Voss?
   Nina otworzyla oczy. Powoli skupila wzrok na Abby.
   – Tak?
   – Nazywam sie DiMatteo, jestem lekarzem na chirurgii. – Zauwazyla blysk w oczach kobiety. Zna moje nazwisko – pomyslala Abby. Pewnie jej naopowiadano, ze jestem zlodziejem organow.
   Nina Voss nie odezwala sie, rzucila na Abby spojrzenie bez wyrazu.
   – Ma pani goraczke – wyjasnila Abby. – Musimy sprawdzic, dlaczego. Prosze mi powiedziec, jak sie pani czuje, pani Voss?
   – Jestem… zmeczona. To wszystko – wyszeptala. – To tylko zmeczenie.
   – Musze sprawdzic, jak wyglada szew. – Abby wlaczyla mocniejsze swiatlo i delikatnie zdjela opatrunek z piersi. Blizna byla czysta. Zadnych zaczerwienien ani opuchlizny. Abby wyciagnela stetoskop i dalej rutynowo badala wszystko zgodnie z tym, co sie robi w przypadku goraczki pooperacyjnej. Tempo oddechu bylo w normie. Brzuch w porzadku. Uszy, nos i gardlo czyste. Nie znalazla nic alarmujacego, nic, co mogloby wywolywac goraczke. Przez caly czas Nina milczala, ale jej oczy pilnie sledzily kazdy ruch Abby.
   – Wszystko wydaje sie byc w jak najlepszym porzadku. Musi jednak istniec jakis powod goraczki. Trzeba zrobic przeswietlenie i pobrac trzy razy krew do badania. – Usmiechnela sie przepraszajaco. – Przykro mi, ale chyba nie bedzie pani miala okazji teraz pospac.
   Nina pokrecila glowa.
   – I tak nie spie za dobrze. Miewam sny. Duzo dziwnych snow…
   – Zlych snow?
   Nina wziela gleboki oddech i powoli westchnela.
   – O chlopcu.
   – O jakim chlopcu, pani Voss?
   – O tym chlopcu. – Kobieta ostroznie dotknela dlonia piersi. – Powiedzieli mi, ze to byl chlopiec. Nie wiem nawet, jak mial na imie, ani dlaczego umarl. Wiem tylko, ze byl to chlopiec – spojrzala na Abby. – To prawda?
   Abby skinela glowa.
   – Tak powiedzieli na sali operacyjnej.
   – Byla tam pani?
   – Asystowalam doktorowi Hodellowi. Na ustach Niny pojawil sie nikly usmiech.
   – To dziwne, byla pani tam?
   Przez chwile obie milczaly. Abby – z powodu irracjonalnego poczucia winy. Nina Voss zastanawiala sie nad dziwnym zbiegiem okolicznosci. Abby przyciemnila lampe. Pokoj znow wypelnil sie jakas nieziemska poswiata.
   – Pani Voss – powiedziala Abby. – Pare dni temu to serce, pierwsze serce… – Odwrocila wzrok, nie mogla patrzec Ninie Voss prosto w oczy. – Wtedy czekal chlopiec, siedemnastolatek. W tym wieku inni chlopcy zwykle chca miec dziewczyne albo samochod. Ale ten chcial tylko wrocic do domu. Nic wiecej, tylko wrocic do domu. – Westchnela. – Nie moglam pozwolic, zeby umarl. Wtedy nie znalam pani. To nie pani lezala na tym lozku. To on. Ja musialam dokonac wyboru. – Zamrugala oczami, poczula, ze do oczu naplywaja jej lzy.
   – Czy przezyl?
   – Tak.
   Nina pokiwala glowa. Dotknela swojej piersi, jakby w szczegolny sposob chciala porozumiec sie z sercem. Sluchala go przez chwile i w koncu powiedziala.
   – Ten chlopiec takze zyje. Caly czas mam swiadomosc, ze to jego serce. Z kazdym uderzeniem. Niektorzy wierza, ze to wlasnie w sercu miesci sie dusza czlowieka. Moze jego rodzice tez w to wierza. O nich tez czesto mysle. O tym, jak im musi byc teraz ciezko. Ja nigdy nie mialam syna. Nigdy nie mialam dziecka. – Zacisnela dlon i przysunela do piersi. – Czy nie sadzi pani, ze byloby dla nich pocieszeniem, gdyby wiedzieli, ze jakas czastka ich syna ciagle jeszcze zyje? Gdyby to byl moj syn, chcialabym wiedziec. Chcialabym wiedziec. – Plakala. Lzy splywaly jej po twarzy.
   Abby wyciagnela reke. Zaskoczyl ja uscisk dloni Niny. Skore miala rozpalona. Kurczowo zaciskala palce. Podniosla oczy. Plonely jakims dziwnym wlasnym swiatlem. Gdybym cie spotkala wczesniej – pomyslala Abby. Gdybym widziala i ciebie, i Josha, kogo bym wtedy wybrala? Nie wiem.
   Nad lozkiem ekran wyswietlal falista linie. Serce nieznanego chlopca bilo sto razy na minute, pompujac goraca krew do zyl obcej osoby. Abby trzymala Nine za reke. Wyczuwala powolny i spokojny puls.
   Nie Niny, swoj wlasny.
   Minelo dwadziescia minut, zanim przyjechal technik od przeswietlen i nastepne pietnascie, nim Abby dostala wywolane zdjecia rentgenowskie! Przypiela je do wyswietlacza i dokladnie obejrzala, szukajac sladow zapalenia pluc. Pluca byly czyste.
   O trzeciej nad ranem zadzwonila do Aarona Leviego. Telefon odebrala jego zona. Miala zaspany glos.
   – Halo?
   – Elaine, mowi Abby DiMatteo. Przepraszam, ze dzwonie o takiej porze. Czy moge rozmawiac z Aaronem?
   – On juz pojechal do szpitala.
   – Dawno?
   – Hm… to bylo zaraz po drugim telefonie. Jeszcze go tam nie ma?
   – Nie widzialam go – powiedziala Abby. Elaine milczala chwile, a pozniej stwierdzila.
   – Wyjechal godzine temu. Powinien juz tam byc.
   – Zadzwonie na jego pager. Prosze sie tym nie martwic. – Abby odlozyla sluchawke, nadala wiadomosc na pager i czekala na dzwonek telefonu.
   Minela trzecia pietnascie, a Aaron jeszcze nie odpowiedzial.
   – Pani doktor – zwrocila sie do Abby Sheila, pielegniarka Niny Voss. – Pobralysmy juz ostatnia probke krwi, czy cos jeszcze mamy zrobic?
   Co moglam przeoczyc? – myslala Abby. Oparla sie o biurko i zaczela masowac skronie. Walczyla z sennoscia. Starala sie myslec jasno. Goraczka pooperacyjna. Skad brala sie ta infekcja? Czego nie wziela pod uwage?
   – A co z przeszczepionym organem? – zapytala Sheila.
   – Z sercem? – Abby spojrzala na nia zdziwiona.
   – Wlasnie pomyslalam sobie, ze… ale to chyba malo prawdopodobne…
   – Co pomyslalas, Sheila? Pielegniarka zawahala sie.
   – To sie jeszcze nigdy tutaj nie zdarzylo. Ale zanim przyszlam do Bayside, pracowalam w Mayo w zespole transplantacji nerek. Pamietam jednego pacjenta. Mial przeszczepiona nerke. Tez mial goraczke pooperacyjna. Nikt nie wiedzial, skad mogla sie brac infekcja. Dowiedzielismy sie tego dopiero, kiedy pacjent zmarl. Okazalo sie, ze to byl grzyb. Pozniej sprawdzili akta dawcy i okazalo sie, ze badania krwi daly wynik pozytywny. Te wyniki przyszly jednak dopiero w tydzien po tym, jak pobrano nerke. Dla naszego pacjenta bylo juz za pozno.
   Abby przez chwile zastanawiala sie nad tym. Spojrzala na monitor, na skaczaca po ekranie linie pracy serca pacjentki zajmujacej lozko numer 15.
   – Gdzie przechowywane sa informacje o dawcach? – zapytala.
   – Chyba w biurze koordynatora programu transplantacji, na dole. Przelozona pielegniarek ma klucz.
   – Czy moglabys poprosic ja o te akta dla mnie?
   Abby raz jeszcze otworzyla teczke z dokumentami Niny Voss. Byl tam formularz dawcy z Banku Organow w Nowej Anglii – papier, z ktorym przyjechalo serce z Vermont. Zawieral dane o grupie krwi AB0, wynik badania na obecnosc HIV, test na wykrycie przeciwcial syfilisu i cala lista innych badan laboratoryjnych dotyczacych roznych infekcji wirusowych. Na formularzu nie bylo zadnych innych informacji o dawcy. Pietnascie minut pozniej zadzwonil telefon. To byla przelozona pielegniarek.
   – Nie moge znalezc zadnych dokumentow dawcy – powiedziala.
   – Czy nie ma ich pod nazwiskiem Voss?
   – Zwykle sa umieszczane pod numerem rejestracyjnym biorcy. Pod numerem pani Voss nie ma nic.
   – Moze ktos sie pomylil i wlozyl je gdzie indziej?
   – Przejrzalam wszystkie akta, nawet te dotyczace przeszczepow nerek i watroby. Pod numerem pani Voss sprawdzilam kilka razy. Czy pani doktor jest pewna, ze nie ma ich gdzies na oddziale intensywnej terapii?
   – Poprosze, zeby ich poszukano. Dziekuje. – Abby odlozyla sluchawke i westchnela. Tylko tego brakowalo, zeby zginely dokumenty. Naprawde nie miala ochoty zajmowac sie takimi rzeczami szczegolnie teraz o swicie. Przejrzala rejestry oddzialowe, w ktorych trzymano akta pacjentow. Byly tam karty rejestracyjne z ich wczesniejszych pobytow w szpitalu. Jezeli zaginione papiery byly gdzies w tym balaganie, mogla sie spodziewac, ze na poszukiwaniach spedzi ponad godzine. Bylo inne wyjscie. Mogla bezposrednio zadzwonic do szpitala, z ktorego przywieziono organ. Mogli przeciez na jej prosbe sprawdzic karte dawcy i podac jej wyniki testow laboratoryjnych. W spisie telefonow znalazla Wilcox Memorial. Wybrala numer szpitala i poprosila pielegniarke przelozona.
   Chwile pozniej odezwal sie glos.
   – Slucham, Mowi Gail DeLeon.
   – Tu doktor Abby DiMatteo, dzwonie ze szpitala Bayside w Bostonie – przedstawila sie Abby. – Jest u nas pacjentka po transplantacji. Ma goraczke pooperacyjna. Wiem, ze serce dawcy zostalo pobrane w waszym szpitalu. Potrzebne mi sa informacje z wywiadu chorobowego dawcy. Czy moglaby mi pani podac jego imie i nazwisko?
   – Organ zostal pobrany u nas?
   – Tak. Trzy dni temu. Dawca byl chlopiec. Nastolatek.
   – Musze miec troche czasu, zeby sprawdzic dokumenty operacji. Oddzwonie do pani.
   Dziesiec minut pozniej zadzwonila, ale nie z odpowiedzia, tylko z pytaniem:
   – Czy jest pani pewna, ze chodzi wlasnie o nasz szpital? Abby spojrzala na karte Niny.
   – Takie mam dane. Dawca ze szpitala Wilcox Memorial. Burlington, Vermont.
   – To my, zgadza sie. Ale w rejestrze nie ma zadnej operacji pobrania serca.
   – Czy moglaby pani sprawdzic grafik sali operacyjnej? To byl dzien… – Abby jeszcze raz popatrzyla na formularz – dwudziesty czwarty wrzesnia. Operacja mogla byc przeprowadzona gdzies okolo polnocy.
   – Prosze chwile zaczekac.
   Abby slyszala szelest przekladanych kartek. Po chwili pielegniarka znowu wziela sluchawke.
   – Halo?
   – Tak.
   – Sprawdzilam terminy z dwudziestego trzeciego, dwudziestego czwartego i dwudziestego piatego wrzesnia. Bylo kilka operacji wyciecia wyrostka, wyciecie pecherzyka zolciowego i dwa cesarskie ciecia. Nie ma tu nic o operacji pobrania serca.
   – Musi byc. Przeciez dostalismy od was serce.
   – To nie my je wyslalismy.
   Abby przeczytala notatki pielegniarki z sali operacyjnej. „Godzina pierwsza zero piec: przyjazd Doktora Leonarda Mapesa ze szpitala Wilcox Memorial”.
   – Prosze pani jeden z chirurgow, ktory wtedy u nas operowal to doktor Leonard Mapes. Wlasnie on przywiozl serce.
   – Wsrod personelu naszego szpitala nie ma nikogo takiego.
   – To kardiochirurg.
   – Prosze posluchac, zaden doktor Mapes tu nie pracuje. O ile wiem, to nikt o tym nazwisku nie ma praktyki w Burlington. Nie wiem, skad pani ma te informacje, pani doktor. Sa bledne. Moze powinna pani jeszcze raz je sprawdzic.
   – Ale…
   – Prosze sprobowac w innym szpitalu. Abby powoli odlozyla sluchawke.
   Dlugo siedziala, wpatrujac sie w telefon. Myslala o Wiktorze Vossie i jego pieniadzach, o wszystkich rzeczach, jakie mozna bylo za te pieniadze kupic. Myslala o niezwyklym zbiegu okolicznosci, dzieki ktoremu Nina Voss dostala nowe serce. Dopasowane serce.
   Ponownie podniosla sluchawke telefonu.

Rozdzial dziewiaty

   Przesadzasz, Abby – powiedzial Mark, przegladajac Karte Niny Voss. – Musi istniec jakies rozsadne wyjasnienie tego wszystkiego.
   – Chcialabym je znac – stwierdzila Abby.
   – Widac bylo, ze operacje pobrania przeprowadzal fachowiec. Serce przyjechalo wlasciwie zabezpieczone. I razem z sercem byly papiery dawcy.
   – Ktore pozniej sie gdzies zawieruszyly.
   – Koordynator programu transplantacji bedzie tu o dziewiatej. Mozemy wtedy zapytac o te dokumenty. Jestem pewien, ze gdzies sa.
   – Mark, jest jeszcze cos. Dzwonilam do szpitala, z ktorego rzekomo przyslano nam serce. Nikt o nazwisku Mapes tam nie pracuje. W calym Burlington nie ma takiego chirurga. – Przerwala, a potem juz ciszej zapytala. – Czy my naprawde wiemy, skad sie wzielo to serce?
   Mark nie odpowiedzial. Wydawal sie zbyt oszolomiony, zbyt zmeczony, aby myslec jasno. Byla czwarta pietnascie. Po tym, jak Abby do niego zadzwonila, jakos zdolal podniesc sie z lozka i przyjechac do Bayside. W przypadku goraczki pooperacyjnej nalezalo dzialac szybko i chociaz Mark ufal Abby, chcial sam zbadac pacjentke. Siedzial teraz w dyzurce i probowal jakos dojsc do ladu z papierami Niny Voss. Kilkanascie monitorow mrugalo przed nim na pulpicie. Trzy jasnozielone linie odbijaly sie w szklach jego okularow. W polmroku korytarza pielegniarki poruszaly sie jak cienie i rozmawialy ze soba przyciszonymi glosami.
   Mark zamknal karte. Z westchnieniem zdjal okulary i przetarl reka oczy.
   – Skad ta goraczka? Co ja, do licha, moze wywolywac? To mnie naprawde niepokoi.
   – Czy mozliwe, ze jest to jakas infekcja przejeta od dawcy?
   – Malo prawdopodobne. Nigdy nie slyszalem, zeby to sie zdarzylo w przypadku serca.
   – Ale okazuje sie, ze nie wiemy nic o dawcy. Nie mamy jego akt. Nie wiemy nawet, z jakiego szpitala przyslali nam to serce.
   – Abby, chyba troche panikujesz. Wiem, ze Archer rozmawial przez telefon z chirurgiem, ktory przeprowadzal operacje pobrania. Wiem rowniez, ze byly dokumenty. Wszystkie znajdowaly sie w brazowej kopercie.
   – Pamietam, widzialam ja.
   – W porzadku. Widzielismy zatem to samo.
   – Gdzie jest teraz ta koperta?
   – Ja wtedy operowalem, prawda? Jak mam rece po lokcie umazane krwia, to nie moge jednoczesnie pilnowac jakiejs cholernej koperty.
   – Dlaczego w ogole dane dawcy trzymane sa w tajemnicy? Nie mamy zadnych informacji. Nie znamy nawet jego nazwiska.
   – Tak sie zawsze postepuje. Dane dotyczace dawcy sa poufne. Nigdy nie trzyma sie ich razem z karta biorcy. W ten sposob zapobiega sie kontaktom rodzin. Rodzina dawcy na przyklad oczekiwalaby wiecznej wdziecznosci, a biorca albo czulby sie dotkniety, albo mialby poczucie winy. To prowadziloby do niepotrzebnych emocji. – Usiadl wygodniej w fotelu. – Marnujemy tylko czas. To sie wyjasni w ciagu kilku najblizszych godzin. Lepiej skoncentrujmy sie na goraczce pani Voss.
   – Dobrze, ale jezeli beda jakiekolwiek watpliwosci w tej sprawie, Bank Organow w Nowej Anglii bedzie chcial sie skontaktowac z toba.
   – Dlaczego mieliby sie kontaktowac?
   – Zadzwonilam tam. Maja tam punkt informacyjny czynny cala dobe. Powiedzialam, ze ty albo Archer zajmiecie sie ta sprawa i oddzwonicie do nich.
   – Archer sobie z tym poradzi. Pewnie bedzie tutaj za moment.
   – Przyjedzie?
   – Niepokoi go ta goraczka, a jakos nie mozemy skontaktowac sie z Aaronem. Probowalas znowu zadzwonic na jego pager?
   – Trzy razy. Zadnej odpowiedzi. Elaine powiedziala mi, ze wyjechal do szpitala.
   – Wiem, ze tutaj dotarl. Przed chwila widzialem jego samochod na parkingu. Moze zatrzymali go jacys pacjenci na oddzialach nizej. – Mark ogladal karte informacyjna Niny Voss, szukajac zalecen. – Zaczne sam, bez niego.
   Abby spojrzala przez oszklona sciane pokoju. Nina miala zamkniete oczy, jej piers unosila sie i opadala w lagodnym rytmie snu.
   – Zaczne podawac jej antybiotyki – powiedzial Mark. – Najpierw te o szerokim zakresie dzialania.
   – Jaka jest twoja diagnoza?
   – Jeszcze nie mam. Te antybiotyki to tylko oslona do momentu, kiedy otrzymamy wyniki badan krwi. W stanie immunosupresji, w jakim ona sie znajduje, nie mozemy dopuscic, zeby infekcja zaczela sie rozwijac. – Mark wstal z fotela i podszedl do szyby dzielacej korytarz od sali Niny. Widac bylo, ze jest zaniepokojony. Przez chwile stal bez ruchu, przygladajac sie pacjentce. Jej widok troche go uspokoil. Abby podeszla do niego. Stali blisko siebie polaczeni wspolnym zmartwieniem. Po drugiej stronie szyby Nina Voss spala spokojnie.
   – Moze to reakcja na leki – zasugerowala Abby. – Dostaje tyle tego, ze kazdy z tych srodkow mogl wywolac goraczke.
   – To bardzo malo prawdopodobne. Ona jest na steroidach i cyklosporynie.
   – Nie przychodzi mi do glowy zadna przyczyna infekcji. Nie moge niczego sie doszukac.
   – Pacjentka jest w stanie immunosupresji. Jezeli cos przeoczymy, moze umrzec. – Odwrocil sie i raz jeszcze wzial do reki karte Niny Voss. – No to zaczynamy podawac jej soczek.
   O szostej rano pacjentce podlaczono pierwsza kroplowke z azaktamem. Konieczna byla konsultacja ze specjalista w zakresie chorob zakaznych, wiec o siodmej pietnascie sciagnieto doktora Moore’a. Zgodzil sie z Markiem, ze u pacjenta w stanie immunosupresji nie mozna lekcewazyc goraczki. O osmej Nina otrzymala kolejny antybiotyk, piperacyline.
   Abby byla juz wtedy na porannym obchodzie, na jej wozku pietrzyly sie karty innych pacjentow. Miala za soba ciezki dyzur. Zdolala przespac sie tylko godzine okolo drugiej nad ranem, potem nie miala juz ani chwili na wypoczynek. Energii dodawala jej tylko kofeina z podwojnej porcji kawy i nadzieja, ze juz niedlugo ta upiorna noc skonczy sie. Pchajac przed soba wozek, szla wzdluz przeszklonych scian, za ktorymi lezeli pacjenci i myslala. „Jeszcze tylko cztery godziny i zmywam sie stad. Tylko cztery godziny do poludnia”. Przechodzac kolo lozka numer 15, spojrzala do srodka. Nina nie spala. Zauwazyla Abby i slabo skinela na nia reka.
   Abby zostawila wozek z kartami przy drzwiach, wlozyla czysty fartuch i weszla do pokoju.
   – Dzien dobry, doktor DiMatteo – wyszeptala Nina. – Mam wrazenie, ze przeze mnie nie spala pani zbyt wiele tej nocy.
   Abby usmiechnela sie.
   – To nic. Spalam w zeszlym tygodniu. Jak sie pani czuje?
   – Wzieli mnie w obroty. – Nina spojrzala na kroplowki z antybiotykami wiszace ponad jej lozkiem. – Czy to pomoze?
   – Mamy taka nadzieje. Podajemy pani piperacyline i azaktam. To antybiotyki o szerokim zakresie dzialania. Jezeli ma pani jakakolwiek infekcje, one powinny to zlikwidowac.
   – A jezeli to nie jest infekcja?
   – Wtedy goraczka nie spadnie. I bedziemy musieli probowac czegos innego.
   – Wiec nie wiecie dokladnie, co jest jej przyczyna? Abby wahala sie przez chwile.
   – Nie – przyznala w koncu. – Nie wiemy. To, co robimy, jest oslona na wszelki wypadek.
   Nina skinela glowa.
   – Wiedzialam, ze pani powie mi prawde. Doktor Archer nie chcial. Wie pani, byl tutaj dzis rano i powtarzal mi przez caly czas, zebym sie nie martwila. Ze o wszystko zadbano. Nie wspomnial, ze nie wie, co mi jest. – Nina zasmiala sie lagodnie, tak jakby goraczka, antybiotyki, wszystkie te rurki i maszyny byly taka sobie drobnostka.
   – Jestem pewna, ze po prostu nie chcial pani martwic – powiedziala Abby.
   – Ale przeciez prawda mnie nie przeraza. Naprawde nie. Lekarze zbyt rzadko mowia prawde. – Spojrzala prosto w oczy Abby. – Obie o tym wiemy.
   Abby zdala sobie sprawe, ze swoj wzrok automatycznie kieruje na monitory. Linie przecinajace ekran mialy prawidlowy bieg. Puls. Cisnienie krwi. Cisnienie w prawym przedsionku. Sprawdzanie tych liczb weszlo jej w nawyk. Maszyny nie zadawaly trudnych pytan i nie oczekiwaly prawdziwych odpowiedzi.
   Abby uslyszala, jak Nina cicho powiedziala:
   – Wiktor.
   Odwrocila sie i wtedy dopiero zauwazyla, ze Wiktor Voss wszedl do sali.
   – Prosze sie stad wynosic! – wrzasnal, poznajac Abby. – Niech pani sie wyniesie z pokoju mojej zony!
   – Sprawdzalam, jak sie czuje.
   – Powiedzialem prosze sie wyniesc! – Zrobil krok w jej kierunku i chwycil za fartuch.
   Abby szybko wyrwala mu sie, ale bylo tam za malo miejsca, zeby mogla sie cofnac. Wpadl na nia z cala sila. Tym razem mocno chwycil ja za ramie i scisnal, sprawiajac bol.
   – Wiktor, nie! – zawolala slabo Nina.
   Abby krzyknela, kiedy Voss szarpnal ja i gwaltownym pchnieciem wyrzucil z sali. Wpadla na wozek i twardo wyladowala na posladkach. Wozek z trzaskiem uderzyl o biurko, a karty spadly na podloge. Abby spojrzala na Wiktora Vossa. Stal nad nia i ciezko dyszal z wscieklosci.
   – Niech sie pani wiecej nie zbliza do mojej zony – powiedzial. – Rozumie pani? – tu zwrocil sie do personelu. – Nie chce, zeby ta kobieta zblizala sie do mojej zony. Chce, zeby zapisano to w karcie i wywieszono na drzwiach. Natychmiast! – Spojrzal z pogarda na Abby, wrocil do pokoju zony i zaciagnal zaslone w oknie na korytarz.
   Dwie z pielegniarek pomogly Abby podniesc sie z podlogi.
   – Nic mi nie jest – powiedziala Abby. – Wszystko w porzadku.
   – To wariat – szepnela jedna z pielegniarek. – Powinnysmy zawolac ochrone.
   – Nie, nie robcie tego. Nie pogarszajmy sytuacji.
   – Ale to byla napasc! Moglaby pani podac go do sadu.
   – Chce o tym zapomniec, dobrze? – Abby podeszla do swego wozka.
   Karty pacjentow byly porozrzucane po podlodze, rozsypane luzne kartki z wynikami badan laboratoryjnych. Zebrala papiery i ulozyla je na biurku. Z trudem powstrzymywala sie od lez. Nie moge plakac, myslala. Nie tutaj. Nie bede plakac. Podniosla glowe. Wszyscy na nia patrzyli. Zostawila wozek tam, gdzie byl i wyszla z oddzialu.
   Mark znalazl ja trzy godziny pozniej w bufecie. Siedziala zgarbiona przy stoliku w rogu, nad filizanka herbaty i ciastem z jagodami. Ciasto bylo ledwie zaczete, a w filizance wciaz jeszcze moczyla sie torebka ekspresowej herbaty, ktora kolorem przypominala slaba kawe.
   Mark usiadl naprzeciwko niej.
   – To Voss wywolal awanture, a nie ty, Abby.
   – Ale to ja wyladowalam na podlodze na oczach wszystkich.
   – On cie popchnal. Mozesz ten fakt wykorzystac. To atut wobec jakiegokolwiek zwariowanego pozwu przeciwko tobie.
   – Chodzi ci o to, ze moglabym go oskarzyc o napasc?
   – Cos w tym rodzaju. Pokrecila glowa.
   – Nie chce nawet myslec o Wiktorze Vossie. W ogole nie chce miec z nim do czynienia.
   – Bylo co najmniej pol tuzina swiadkow, ktorzy widzieli, jak cie popchnal.
   – Mark, zapomnijmy o calej tej sprawie. – Ugryzla ciastko i odlozyla je z powrotem. Siedziala, wpatrujac sie w talerzyk. Nie chciala wiecej rozmawiac na ten temat.
   – Czy Aaron zgodzil sie, ze nalezalo zaczac podawanie antybiotykow? – zapytala.
   – Nie widzialem go przez caly dzien. Spojrzala na Marka, marszczac brwi.
   – Sadzilam, ze przyjechal do szpitala.
   – Kilka razy dzwonilem na jego pager, ale ani razu nie odpowiedzial.
   – Dzwoniles do niego do domu?
   – Tak. Rozmawialem z gosposia. Elaine wyjechala na weekend w odwiedziny do dziecka, do Dartmouth. – Mark wzruszyl ramionami. – Jest sobota. W tym tygodniu Aaron i tak nie mial planowanych obchodow. Moze zdecydowal sie na maly odpoczynek od nas wszystkich.
   – Odpoczynek – westchnela Abby i potarla dlonia twarz. – O Boze, wlasnie tego mi teraz potrzeba. Plaza, kilka palm i pina colada.
   – Brzmi niezle. – Mark siegnal przez stol i ujal jej reke. – Mialabys cos przeciwko temu, gdybym sie do ciebie przylaczyl?
   – Ja nawet nie lubie pina colady.
   – Ale ja lubie plaze i palmy. I ciebie. – Uscisnal lekko jej dlon. Wlasnie tego w tej chwili potrzebowala. Jego dotyku. Poczula, ze w rzeczywistosci ma w nim oparcie. Mark pochylil sie i lekko ja pocalowal. Wlasnie na oczach wszystkich. – Spojrz tylko. Dajemy publiczne przedstawienie – szepnal. – Lepiej jedz do domu, zanim zaczna sie na nas gapic.
   Spojrzala na zegarek. Byla dwunasta. Wreszcie zaczal sie dla niej weekend.
   Wyszli razem i Mark odprowadzil ja szpitalnym korytarzem. Kiedy otwieral drzwi, powiedzial.
   – Bym zapomnial, Archer dzwonil do Wilcox Memorial i rozmawial z jakims kardiochirurgiem o nazwisku Nicholls. Okazuje sie, ze Nicholls asystowal przy pobraniu. Potwierdzil, ze pacjent byl od nich. I ze to doktor Mapes przeprowadzal eksplantacje.
   – To dlaczego Mapesa nie ma na liscie personelu szpitala Wilcox?
   – Poniewaz przylecial on prywatnym samolotem z Houston. Nic o tym nie wiedzielismy. Najwidoczniej Voss nie chcial, zeby jakis jankeski chirurg zajmowal sie sprawa jego zony. Sprowadzil wiec wlasnego specjaliste.
   – Az z Teksasu?
   – Z jego pieniedzmi moglby sobie pozwolic na sciagniecie calego zespolu Baylora.
   – Wiec operacja odbyla sie w Wilcox Memorial?
   – Nicholls twierdzi, ze byl przy tym. Ta pielegniarka, z ktora wczoraj rozmawialas, musiala sprawdzac w zlych rejestrach. Jezeli chcesz, moge tam zadzwonic i jeszcze raz wszystko potwierdzic.
   – Zapomnijmy juz o tym. Teraz wszystko wydaje sie takie glupie. Nie mam pojecia, o czym wtedy myslalam. – Westchnela i spojrzala w strone swego samochodu stojacego na parkingu, na samym koncu. Daleka Syberia, tak stazysci nazywali przydzielone im miejsca parkingowe. Zreszta mieli szczescie, ze w ogole mogli zostawiac samochody tutaj. – Do zobaczenia w domu – powiedziala Abby. – Jezeli jeszcze nie bede spala.
   Otoczyl ja ramieniem, odchylil lekko jej glowe i pocalowal.
   – Jedz ostroznie – szepnal. – Kocham cie.
   Szla zmeczona przez parking ale szczesliwa i wzruszona ostatnimi slowami Marka, ktore jeszcze dzwieczaly jej w uszach. „Kocham cie”. Odwrocila sie, zeby jeszcze raz pomachac mu reka, ale on zniknal juz w drzwiach wejsciowych szpitala.
   – Ja tez cie kocham – powiedziala cicho i usmiechnela sie.
   Gdy wyciagnela z torebki kluczyki od samochodu zauwazyla, ze drzwi nie byly zamkniete. Jezu, co za idiotka ze mnie – pomyslala. Zostawilam otwarty samochod. Wewnatrz od razu uderzyl ja okropny zapach. Zaslonila dlonia usta i nos. Na przednim siedzeniu zobaczyla kupe gnijacych jelit owiniete wokol dzwigni biegow, a jeden koniec zwisal z kierownicy jak makabrycznie groteskowa serpentyna. Jakas maz zostala rozsmarowana na siedzeniu po stronie pasazera. Na fotelu kierowcy lezalo zakrwawione serce.
   Na kartce mial podany adres w Dorchester, w poludniowo-wschodnim Bostonie. Zaparkowal na ulicy i popatrzyl na niezgrabny dom i niezbyt zadbany trawnik. Na podjezdzie jakis dzieciak bawil sie pilka, raz po raz rzucajac ja do kosza zawieszonego nad drzwiami garazu. Za kazdym razem pudlowal. Raczej nie mial szans na jakiekolwiek sportowe stypendium. Sadzac po marnym samochodzie w garazu, oraz ze musialo minac duzo czasu od ostatniego remontu domu, troche pieniedzy bardzo by sie przydalo jego mieszkancom. Przybysz wysiadl ze swojego wozu i przeszedl przez ulice. Kiedy podszedl do podjazdu, chlopiec nagle przestal kozlowac pilke i patrzyl na goscia podejrzliwie.
   – Szukam domu panstwa Flyntow.
   – To tutaj – powiedzial chlopak.
   – Czy twoi rodzice sa w domu?
   – Moj tato jest. A o co chodzi?
   – Czy moglbys mu powiedziec, ze ktos do niego przyszedl?
   – To znaczy kto?
   Podal chlopcu swoja wizytowke. Maly bez wyraznego zainteresowania przeczytal ja i chcial oddac z powrotem.
   – Pokaz to ojcu.
   – Teraz?
   – Jezeli nie jest zajety, to tak.
   – Dobra. – Chlopak wszedl do domu, trzaskajac drzwiami. Chwile pozniej na progu pojawil sie gruby i ponury mezczyzna.
   – Chcial pan cos ode mnie?
   – Panie Flynt, nazywam sie Stuart Sussman. Jestem z firmy adwokackiej Hawkes, Craig i Sussman.
   – Tak?
   – Wiem, ze byl pan pacjentem Centrum Medycznego Bayside szesc miesiecy temu.
   – To byl wypadek, to nie byla moja wina.
   – Mial pan usunieta sledzione, prawda?
   – Skad pan o tym wie?
   – Jestem tutaj, zeby bronic pana interesow, panie Flynt. Czy zdaje pan sobie sprawe, ze mial pan powazna operacje?
   – Mowili mi, ze moglem umrzec. To chyba byla powazna.
   – Czy nie zajmowala sie panem przypadkiem doktor Abigail DiMatteo?
   – Tak. Przychodzila do mnie codziennie. Bardzo mila lekarka.
   – Czy ona albo jakis inny lekarz mowili panu, jakie moga byc konsekwencje usuniecia sledziony?
   – Mowili, ze moge miec powazne infekcje, jezeli nie bede uwazal na siebie.
   – Niezwykle grozne infekcje. Czy mowili panu o tym?
   – Hmm… moze i tak.
   – Czy wspominali cos o przypadkowym nacieciu podczas operacji?
   – O czym?
   – O tym, ze na skutek nieostroznego ruchu skalpela sledziona zostala rozcieta. Doprowadzilo to do powaznego krwawienia.
   – Nie. – Gruby facet pochylil sie w kierunku adwokata z wyrazem niepokoju w oczach. – Czy wlasnie to mnie sie przydarzylo?
   – Chcemy to sprawdzic. Potrzebujemy jedynie panskiej zgody, zebysmy mogli otrzymac ze szpitala pana karte chorobowa.
   – Po co?
   – W pana interesie, panie Flynt, dobrze jest wiedziec, czy usuniecie sledziony nie bylo spowodowane bledem popelnionym podczas operacji. Jezeli tak, to niepotrzebnie narazono pana zdrowie i powinien pan otrzymac odszkodowanie.
   Flynt nic nie powiedzial. Spojrzal na chlopca, ktory przysluchiwal sie rozmowie, nic z niej nie rozumiejac. Potem popatrzyl na wyciagniety w jego kierunku dlugopis.
   – Kiedy mowie odszkodowanie, panie Flynt, mam na mysli pieniadze – dodal nieznajomy.
   Mezczyzna wzial dlugopis i zlozyl swoj podpis.
   Sussman wrocil do samochodu i wsunal podpisany dokument do teczki. Potem po raz kolejny siegnal po liste, na ktorej byly cztery nazwiska. Musial zdobyc jeszcze cztery podpisy. Nie powinien miec z tym problemow. Wiedzial, ze ludzie nie maja zadnych oporow w tym wzgledzie, gdy chodzi o pieniadze. Skreslil z listy nazwisko Flynt, wlaczyl silnik samochodu i odjechal.

Rozdzial dziesiaty

   To bylo serce swini. Prawdopodobnie podrzucono je do samochodu poprzedniego wieczoru i przez caly dzien prazylo sie w upale. Ciagle jeszcze nie moge pozbyc sie tego smrodu.
   – Facet probuje cie nastraszyc – stwierdzila Vivian Chao. – Wedlug mnie powinnas mu odplacic tym samym.
   Abby i Vivian weszly przez drzwi frontowe i przeszly przez korytarz. Byla niedziela, okolo poludnia. Winda dla gosci odwiedzajacych pacjentow w Massachusetts General byla zapchana ludzmi i nadmuchiwanymi balonikami z napisem „Szybko wracaj do zdrowia”. Gdy drzwi zamknely sie, ciasne pomieszczenie od razu wypelnialo sie zapachem gozdzikow.
   – Nie ma na to zadnego dowodu – mruknela Abby. – Nie mam pewnosci, ze to wlasnie on.
   – A ktoz by inny? Zobacz, co juz zrobil. Wypisuje pozwy, publicznie na ciebie napada. Radze ci, DiMatteo, zebys ty zlozyla skarge za napasc. A to w samochodzie, to bylo w stylu mafii.
   – Problem w tym, ze ja rozumiem, dlaczego on to robi. Jest zly, bo jego zona nie wraca do zdrowia tak szybko, jak tego oczekiwal.
   – Czy ja sie nie myle? Ty naprawde masz poczucie winy? Abby westchnela.
   – Czuje sie winna za kazdym razem, kiedy przechodze obok jej lozka. Wysiadly na czwartym pietrze i ruszyly w kierunku oddzialu kardiochirurgii.
   – On ma wystarczajaco duzo forsy, zeby na dlugo zamienic twoje zycie w pieklo – powiedziala Vivian. – Juz masz jeden pozew przeciwko sobie. Prawdopodobnie bedzie ich wiecej.
   – Mam wrazenie, ze juz jest ich wiecej. Dowiedzialam sie, ze firma adwokacka Hawkes, Craig i Sussman wystapila o udostepnienie im szesciu kolejnych kart pacjentow z archiwum szpitala. Ta wlasnie firma reprezentuje Joego Terrio.
   Vivian stanela jak wryta.
   – Jezu, do konca zycia bedziesz wysiadywala w sadach.
   – Albo do czasu, kiedy zrezygnuje z pracy. Tak, jak ty.
   Vivian przyspieszyla kroku. Wygladala na taka, ktora niczego sie nie boi.
   – A dlaczego ty nie probujesz dochodzic sprawiedliwosci? – zapytala Abby.
   – Probuje. Problem w tym, ze ten facet to Wiktor Voss. Kiedy wymienilam jego nazwisko mojej pani adwokat, zbladla jak papier, co w innych okolicznosciach byloby niemozliwe, zwazywszy, ze jest Murzynka.
   – Co ci poradzila?
   – Dac sobie spokoj i cieszyc sie, ze zdazylam zrobic staz. Moge przynajmniej starac sie o nowa prace. Albo otworzyc wlasna praktyke.
   – Az tak bardzo przerazila sie Vossa?
   – Nie przyznalaby sie do tego, ale to prawda. Wiele osob sie przed nim trzesie. Zreszta ja i tak nie mam po co z nim walczyc. To ja bylam odpowiedzialna za tamta decyzje, tak wiec moja glowa poleciala pierwsza. Gdyby na miejscu Wiktora Vossa byl ktos inny, moglybysmy jakos probowac, ale w tych okolicznosciach musze za to zaplacic. – Spojrzala na Abby. – Ale nie tak, jak prawdopodobnie ty zaplacisz.
   – Przynajmniej mam jeszcze prace.
   – Na jak dlugo? Jestes zaledwie na drugim roku stazu. Musisz zaczac walczyc, Abby. Nie pozwol mu zniszczyc tego, co masz. Jestes zbyt dobrym lekarzem. Nie pozwol, zeby ten cham zrujnowal ci kariere.
   Abby pokrecila glowa.
   – Czasem zastanawiam sie, co warta jest ta kariera.
   – Co warta? – Vivian zatrzymala sie przed pokojem numer 417. – Sama ocen. – Zapukala w drzwi i weszla do srodka.
   Chlopiec siedzial na lozku i pilotem przelaczal kanaly telewizora. Gdyby nie czapka „Red Soxow”, Abby nie poznalaby Josha O’Daya. To byl juz zupelnie inny – zdrowy, rumiany chlopak. Na widok Vivian usmiechnal sie.
   – Czesc, doktor Chao! – zawolal. – Zastanawialem sie, czy w ogole kiedykolwiek mnie pani odwiedzi.
   – Bylam juz tu – powiedziala Vivian. – Dwa razy, ale ty ciagle spales. – Potrzasnela glowa z udawanym oburzeniem. – Zwykly leniwy nastolatek. – Oboje rozesmieli sie. Przez chwile nikt sie nie odzywal, a Josh niesmialo wyciagnal rece do Vivian. Troche ja to zaskoczylo i przez moment stala nieruchomo. Nie wiedziala, jak ma zareagowac na ten gest. Ale zaraz pochylila sie do chlopca, uscisnela go szybko i nieco niezdarnie.
   – No to jak sie czujesz? – zapytala.
   – Bardzo dobrze. Widziala pani? – wskazal na telewizor. – Moj tata przyniosl mi wszystkie tasmy z nagraniami meczy baseballowych. Nie mozemy jednak zamontowac wideo. Moze pani wie, jak to zrobic?
   – Nie znam sie na tym, moglabym zepsuc cala instalacje.
   – Pani jest lekarzem?
   – No wlasnie. Jak nastepnym razem bedziesz czekal na operacje, zadzwon do serwisu telewizyjnego. – Skinela glowa w kierunku Abby. – Pamietasz doktor DiMatteo, prawda?
   – Chyba tak. To znaczy… – Josh niesmialo spojrzal na Abby. – Czesc rzeczy nie pamietam. To, co sie wydarzylo w zeszlym tygodniu, to jakbym nagle zglupial albo cos w tym rodzaju.
   – Nie przejmuj sie tym – powiedziala Vivian. – Twoje serce bylo bardzo chore i nie bilo jak trzeba. Wtedy do mozgu doplywalo za malo krwi. Dlatego niektorych rzeczy nie pamietasz. – Dotknela jego ramienia. Jak na nia to byl bardzo serdeczny gest. Sama sie sobie dziwila. – Przynajmniej nie zapomniales mnie, choc pewnie probowales – dodala ze smiechem.
   Josh opuscil glowe i powiedzial cicho.
   – Nigdy nie bede chcial zapomniec o pani.
   Chwile milczeli lekko zaklopotani. Vivian ciagle trzymala dlon na jego ramieniu. Chlopiec nie podnosil glowy, jego twarz byla schowana pod daszkiem czapki.
   Abby dyskretnie odwrocila sie i zaczela ogladac odznaki sportowe Josha. Wszystkie byly tu przyniesione i ulozone pieczolowicie na nocnym stoliku. Ale teraz nie byl to juz oltarzyk umierajacego chlopca, tylko zacheta do nowego zycia.
   Ktos zapukal do drzwi i zawolal:
   – Joshie?
   – Mamo – odpowiedzial Josh.
   Drzwi otworzyly sie i do pokoju weszla liczna rodzina Josha: rodzice, rodzenstwo, ciotki i wujkowie. Naprzynosili balonikow i jakichs smakolykow od McDonalda. Otoczyli kregiem lozko, zasypali Josha calusami i radosnymi okrzykami:
   – Popatrzcie swietnie dzis wyglada, prawda, ze dobrze wyglada? Josh siedzial troche oglupialy, ale z zachwytem w oczach. Nie zauwazyl, kiedy Vivian odsunela sie na bok, zeby zrobic miejsce halasliwej familii O’Dayow.
   – Josh, kochanie, przyjechal z nami wujek Harry z Newbury. On wie wszystko o odtwarzaczach video. Podlaczy ci, jak trzeba, prawda Harry?
   – No pewnie. Robie to wszystkim sasiadom.
   – Czy wziales ze soba wszystkie potrzebne druty, Harry? Jestes pewien, ze masz wszystko, co trzeba?
   – Sadzisz, ze moglbym zapomniec?
   – Masz, Josh, trzy super porcje frytek. To chyba ci nie zaszkodzi, prawda? Doktor Tarasoff nic nie mowil, ze nie mozesz jesc frytek.
   – Mamo, zapomnielismy wziac aparat! Chcialem zrobic zdjecie blizny Josha.
   – Po co ci zdjecie jego blizny?
   – Moja nauczycielka na pewno powiedziala, ze byloby fajowo.
   – Twoja nauczycielka na pewno nie uzywa slowa fajowo. Nie bedzie zadnych zdjec blizny. To naruszanie prywatnosci.
   – Josh, pomoc ci zjesc te frytki?
   – To co, Harry, myslisz, ze uda ci sie to podlaczyc?
   – No nie wiem. To dosc stary telewizor…
   Vivian w koncu udalo sie przecisnac do Abby. Znowu ktos zapukal do drzwi, kolejna grupa krewnych wtloczyla sie do pokoju i na nowo rozlegly sie okrzyki zachwytu. W tym tlumie O’Dayow Abby obserwowala Josha. Popatrzyl w ich strone, usmiechnal sie bezradnie i pomachal dlonia. Abby i Vivian wyszly z pokoju. Staly chwile w korytarzu, sluchajac glosow za drzwiami.
   – I co, Abby? To jest wlasnie odpowiedz na twoje pytanie. Warto bylo, prawda? – powiedziala Vivian.
   W pokoju pielegniarek zapytaly, gdzie znajda doktora Iwana Tarasoffa. Oddzialowa poradzila im, zeby sprawdzily w pokoju lekarskim. Tam go zastaly. Pil kawe i zapisywal cos w kartach. Z okularami na koncu nosa, w tweedowej marynarce przypominal raczej angielskiego dzentelmena, a nieznanego kardiochirurga.
   – Wlasnie widzialysmy sie z Joshem – powiedziala Vivian. Tarasoff spojrzal znad swoich poplamionych kawa notatek.
   – No i co pani sadzi, doktor Chao?
   – Dzieciak wyglada fantastycznie. Swietna robota.
   – Cierpi na niegrozna amnezje. Poza tym szybko wraca do zdrowia, tak jak to zwykle bywa u dzieci. Jeszcze z tydzien i bedzie go mozna wypisac, o ile pielegniarki wczesniej go stad nie wyrzuca. – Tarasoff zamknal karte i spojrzal na Vivian. Juz sie nie usmiechal. – Musze z pania omowic pewna wazna sprawe, pani doktor.
   – Ze mna?
   – Pani wie, o czym mowie. O drugiej pacjentce czekajacej na transplantacje w Bayside. Kiedy przyslala nam pani chlopca, nie powiedziala mi pani wszystkiego. Dopiero potem dowiedzialem sie, ze serce bylo juz przeznaczone dla kogo innego.
   – Nie bylo. Byla zgoda na przekazanie serca Joshowi.
   – Pozwole sobie zauwazyc, ze zdobyta w pewnym sensie podstepnie. – Rzucil spojrzenie znad okularow na Abby i zmarszczyl brwi. – Dyrektor waszego szpitala, pan Parr, przedstawil mi wszystko ze szczegolami. To samo zrobil adwokat pana Vossa.
   Vivian i Abby spojrzaly na siebie.
   – Jego adwokat?
   – Tak. – Tarasoff znowu zwrocil sie do Vivian. – Czy pani wie, ze przez pania moga postawic mnie przed sadem?
   – Probowalam ocalic zycie chlopca.
   – Zatrzymala pani dla siebie istotne informacje.
   – A teraz chlopak zyje i ma sie dobrze.
   – Powiem krotko. Niech pani wiecej tego nie robi.
   Vivian chciala cos powiedziec, ale rozmyslila sie. Zamiast tego skinela tylko powaznie glowa. Byl to jej gest wyrazajacy szacunek; spuszczone w dol oczy i lekki uklon. Tarasoff nie dal sie na to nabrac. Spojrzal na nia karcaco. Potem, zupelnie niespodziewanie rozesmial sie. Odwracajac sie z powrotem do swoich kart, powiedzial:
   – Powinienem byl wyrzucic pania z Harvardu, kiedy mialem taka okazje.
   – Gotowi! No to na wiatr! – krzyknal Mark i pchnal rumpel.
   Dziob „Gimmie Shelter” odwrocil sie do wiatru. Zagle jeszcze przez chwile lopotaly i szarpaly sie, liny uderzaly o poklad. Raj Mohandas szybko przeniosl sie na prawa burte i zaczal wciagac fok. Z glosnym lopotem wiatr dmuchnal w zagiel i „Gimmie Shelter” przechylil sie na prawa strone. Z kabiny dobiegl halas przewracajacych sie puszek z napojami.
   – Na nawietrzna, Abby! – krzyknal Mark. – Przejdz na nawietrzna! Abby wgramolila sie po nachylonym pokladzie na lewa burte, gdzie uczepila sie trapezu i po raz kolejny przysiegla sobie, ze nigdy wiecej nie da sie namowic na te rzeczy. Co tak fascynuje mezczyzn w tych lodziach? – zastanawiala sie. Co jest tak niezwyklego w morzu, ze wszyscy sa podnieceni i zaczynaja krzyczec? Bo oni wlasnie krzyczeli, wszyscy czterej: Mark, Mohandas, i osiemnastoletni syn Mohandasa, Hank, i Pete Jaegly, stazysta z trzeciego roku. Krzyczeli caly czas: Wyluzowac zagle! Podac spinaker-bom! Nie tracic wiatru! Krzyczac wymieniali uwagi o jachcie Archera, „Red Eye”, ktory plynal przed nimi. Czasem krzyczeli rowniez na Abby. Ona tez miala swoja role w tym wyscigu. Nazywano to uprzejmie balastowaniem. Tego samego mozna bylo wymagac od workow z piaskiem. Abby byla wlasnie takim workiem, tyle ze miala rece i nogi. Kiedy krzyczeli, przenosila sie po prostu na druga burte, gdzie z pewna regularnoscia niestety wymiotowala. Mezczyznom jakos nic nie dolegalo. Byli zbyt zajeci krzykiem i skakaniem po pokladzie w swoich drogich butach na specjalnych podeszwach.
   – Zblizamy sie do boi! Jeszcze jeden zwrot! Przygotowac sie! – Mohandas i Jaegly znowu rozpoczeli gwaltowny taniec po pokladzie.
   – Odpadnij od linii wiatru!
   „Gimmie Shelter” przeszedl linie wiatru i przechylil sie teraz na lewa burte. Abby ponownie musiala przeniesc sie na druga strone. Zagle i liny szarpal wiatr. Mohandas wybieral zagiel przez kabestan. Gdy obracal korba, miesnie jego opalonych ramion napinaly sie efektownie.
   – Ida na nas! – zawolal Hank.
   „Red Eye” zwiekszylo przewage o kolejne pol dlugosci lodzi. Slyszeli Archera, ktory wrzeszczal na swoja zaloge, poganiajac ich donosnym: Dalej, dalej!
   „Gimmie Shelter” okrazyl boje i zaczal plynac z wiatrem. Jaegly walczyl ze spinakerem. Hank sciagnal fok. Abby znowu wymiotowala za burte.
   – Cholera, siedzi nam na ogonie! – wrzasnal Mark. – Postawcie w koncu ten pieprzony spinaker! Szybciej, szybciej!
   Jaegly i Hank wspolnymi silami wciagneli spinaker. Wiatr natychmiast wypelnil go z grzmiacym lopotem i „Gimmie Shelter” gwaltownie szarpnal sie do przodu.
   – Tak jest, dziecinko! – zahuczal Mark. – No dalej malenka, postaraj sie!
   – Patrzcie – powiedzial Jaegly. – Co sie, do diabla, dzieje?
   Abby z trudem podniosla glowe i spojrzala do tylu, w kierunku lodzi Archera.
   „Red Eye” juz ich nie gonil. Zawrocil zaraz po minieciu boi i teraz zmierzal w strone portu.
   – Wlaczyli silnik – zauwazyl Mark.
   – Myslicie, ze przyznaja sie do porazki?
   – Archer? Nie ma mowy.
   – To dlaczego zawracaja?
   – Chyba powinnismy to sprawdzic. Spinaker w dol. – Mark wlaczyl motor. – My tez wracamy.
   Dzieki Bogu! – pomyslala Abby.
   Kiedy wplywali do przystani, czula sie juz znacznie lepiej. „Red Eye” stal juz zacumowany przy pomoscie i zaloga skladala wlasnie zagle i porzadkowala liny.
   – Ahoj, tam na „Red Eye!” – krzyknal Mark, kiedy przeplywali obok. – Co sie stalo?
   Archer pomachal w jego kierunku telefonem komorkowym.
   – Zadzwonila Marilee! Powiedziala, zebysmy wracali. To cos waznego. Czeka na nas w jachtklubie.
   – Dobra. Spotkamy sie przy barze. – Mark popatrzyl na swoja zaloge. – Zrobmy tu przerwe. Napijemy sie czegos i znowu wyplyniemy.
   – Chyba bedziesz musial poradzic sobie bez balastu – oznajmila Abby. – Ja wynosze sie z tej lajby.
   Mark spojrzal na nia zaskoczony.
   – Juz?
   – Nie widziales, jak wisialam caly czas przechylona przez burte? To nie dlatego, ze chcialam podziwiac morze.
   – Biedna Abby! Wynagrodze ci to pozniej, dobrze? Obiecuje. Szampan. Kwiaty. Sama mozesz wybrac restauracje.
   – Wystarczy, ze mi pozwolisz zejsc z tego piekielnego jachtu. Ze smiechem sterowal w kierunku pomostu.
   – Tak jest, pierwszy oficerze.
   Kiedy „Gimmie Shelter” sunelo wolno wzdluz pomostu, Mohandas i Hank wyskoczyli na deski i szybko zarzucili cumy. Abby w mgnieniu oka wyniosla sie z pokladu. Miala wrazenie, ze nawet molo sie kiwa.
   – Zostawcie szoty – zadysponowal Mark. – Najpierw dowiemy sie od Archera, o co chodzi.
   – Pewnie juz zaczyna swietowac – powiedzial Mohandas.
   O Boze! – jeknela Abby, idac po pomoscie. Znowu czekalo ja sluchanie wywodow na temat jachtow. Faceci popijajacy dzin z tonikiem, co chwila wybuchajacy smiechem. Tylko tego bylo jej potrzeba. Mark objal ja wladczym gestem.
   Weszli do klubu, przekraczajac granice miedzy sloncem i cieniem. Pierwsze, co uderzylo Abby, to byla dziwna cisza. Przy barze stala Marilee i pila drinka. Archer siedzial przy stoliku sam. Nic nie zamowil. Przed nim lezala tylko papierowa podstawka. Zaloga „Red Eye” zebrala sie przy barze, nikt nic nie mowil. Slychac bylo jedynie dzwoniace kostki lodu, kiedy Marilee podnosila szklanke do ust, a potem odstawiala ja z powrotem na blat.
   – Czy cos sie stalo? – zapytal Mark.
   Marilee podniosla wzrok i zamrugala kilka razy, tak jakby dopiero teraz zauwazyla Marka. Potem spojrzala na swoja szklanke i cicho powiedziala.
   – Znalezli Aarona.
   Zwykle kojarzylo sie to z dzwiekiem pily do kosci; ten dzwiek i smrod. Smrod byl bardzo wyrazny. Detektyw Bernard Katzka z wydzialu zabojstw spojrzal na stol, na ktorym przeprowadzano sekcje i zauwazyl, ze smrod przeszkadzal rowniez Lundquistowi. Jego mlodszy asystent stal na pol odwrocony od stolu, reka zaslanial nos i usta. Jego twarz wykrzywial grymas. Lundquist jeszcze nie przyzwyczail sie do sekcji zwlok; zreszta niewielu gliniarzy moglo sie do tego przyzwyczaic. Ciecie trupow nigdy nie nalezalo do rzeczy, ktore Katzka ogladalby z przyjemnoscia, ale na przestrzeni lat zdolal wyrobic sobie pewne podejscie do tego. Traktowal cala procedure jako swego rodzaju cwiczenie. Staral sie koncentrowac na czysto technicznym aspekcie smierci. Widzial juz ciala spalone w ogniu, ciala doslownie zeskrobywane z chodnika po upadku z dwudziestego czwartego pietra, ciala podziurawione kulami, ciala pociete nozem, ciala poszarpane przez gryzonie. Tylko w przypadku zwlok dzieci ciagle jeszcze czul sie nieswojo. Na stole wszystkie trupy wygladaly podobnie, osobnik pociety, zbadany i zakatalogowany. Jezeli myslalo sie o tym w jakikolwiek inny sposob, mialo sie zagwarantowane nocne koszmary.
   Bernard Katzka mial czterdziesci cztery lata i byl wdowcem. Trzy lata temu jego zona zmarla na raka. Katzka przezyl juz jeden z najgorszych koszmarow, jakie moga spotkac czlowieka.
   Teraz skupil sie na autopsji. Badany to piecdziesiecioczteroletni bialy mezczyzna, zonaty, dwoje dzieci w wieku szkolnym, zawod – kardiolog. Jego tozsamosc zostala potwierdzona przez porownanie odciskow palcow i bezposrednia identyfikacje ciala przez zone. To doswiadczenie z cala pewnoscia musialo byc dla niej bardzo bolesne. Ogladanie ciala kogos, kogo sie kochalo, jest wystarczajaco strasznym przezyciem. A kiedy jeszcze cialo najblizszej osoby przez dwa dni wisialo w cieplym pomieszczeniu, to widok i przezycia z tym zwiazane sa przerazajace.
   Katzka dowiedzial sie, ze wdowa zemdlala podczas identyfikacji zwlok.
   Trudno sie dziwic – pomyslal, patrzac na cialo Aarona Leviego. Twarz byla zupelnie biala; tetnice szyjne zostaly przeciete skorzanym paskiem zacisnietym wokol szyi. Wysuniety jezyk byl czarny i calkowicie wyschniety przez te dwa dni, zanim odnaleziono cialo. Powieki byly polprzymkniete, a na skutek krwotoku bialka oczu przybraly przerazajaca czerwona barwe. Ponizej szyi, na ktorej pozostal slad po zacisnietym pasku, zrobil sie wysiek charakterystyczny dla zbierajacej sie pod skora krwi. Sine odbarwienia na nogach i rekach powstaly na skutek przerwania krazenia. Wszystko wskazywalo, ze przyczyna bylo powieszenie. Jedynym znakiem na ciele, niebedacym bezposrednio spowodowanym powieszeniem, byl siniak wielkosci monety na lewym ramieniu mezczyzny.
   Doktor Rowbotham i jego asystent, obaj w fartuchach, rekawiczkach i ochronnych okularach, konczyli badanie klatki piersiowej i jamy brzusznej. Naciecie mialo ksztalt litery Y, dwa ukosne ciecia zaczynaly sie przy ramionach i laczyly w dolnej czesci mostka i dalej juz jako jedno ciecie bieglo przez srodek brzucha az do kosci lonowej. Rowbotham juz od trzydziestu dwoch lat wspolpracowal z policja przeprowadzajac sekcje zwlok. Nic juz nie bylo w stanie zaskoczyc go ani poruszyc. Mozna byloby przypuszczac, ze krojac zwloki szereg czynnosci robi machinalnie. Raz po raz wciskajac stopa pedal wlaczajacy nagrywanie, dyktowal swoim monotonnym glosem. Uniosl trojkatna tarcze zeber i odslonil jame oplucnej.
   – Moze chcesz sie temu przyjrzec, Slug – powiedzial do Katzki. Przezwisko to nie mialo nic wspolnego z wygladem detektywa. Raczej wzielo sie od tego, ze Katzka byl z natury dosc powolny. Jego koledzy z pracy zartowali miedzy soba, ze gdyby ktos strzelil do Katzki w poniedzialek, to reakcji z jego strony nie nalezalo spodziewac sie wczesniej niz przed piatkiem. I to tylko, gdyby mial zly humor.
   Katzka pochylil sie, zeby zajrzec do wnetrza klatki piersiowej. Jego twarz wyrazala rownie niewiele, co twarz Rowbothama.
   – Nie widze nic niezwyklego.
   – Wlasnie. Moze tylko lekkie przekrwienie oplucnej. Prawdopodobnie z powodu niedotlenienia. Wszystko na skutek uduszenia sie.
   – Mysle, ze to wszystko – powiedzial Lundquist. Asystent Katzki szybko odsunal sie od stolu, zeby byc jak najdalej od tego smrodu. Niecierpliwie czekal, az zakonczy sie sekcja i beda mogli przejsc do ciekawszych czynnosci. Byl taki, jak kazdy mlody zapaleniec, byle zaczac poscig, niewazne za czym. Samobojstwo przez powieszenie nie bylo dla niego sprawa zbyt interesujaca. Katzka nie ruszyl sie od stolu.
   – Czy naprawde musimy tu byc az do konca? – zapytal Lundquist.
   – Dopiero sie zaczelo.
   – Przeciez to samobojstwo.
   – Mam przeczucie, ze cos tu jest nie tak.
   – Klasyczne samobojstwo. Sam przed chwila slyszales.
   – Wstal z lozka w srodku nocy, ubral sie, wsiadl do samochodu. Zastanow sie. Wstal z nagrzanego lozka po to, zeby sie powiesic na najwyzszym pietrze szpitala.
   Lundquist popatrzyl na cialo i znowu odwrocil sie od stolu. Tymczasem Rowbotham i jego asystent odcieli juz tchawice i naczynia krwionosne. Wyjmowali teraz serce razem z plucami. Rowbotham wrzucil splatana, krwawa mase na wage. Metalowa szala poruszyla sie kilka razy, skrzypiac pod ciezarem.
   – To twoja jedyna szansa, zeby przyjrzec sie wszystkiemu dokladnie – powiedzial Rowbotham, ktory pracowal teraz nad sledziona. – Konczymy i cialo jedzie prosto na pogrzeb. Takie jest zyczenie rodziny.
   – Dlaczego taki pospiech? – spytal Lundquist.
   – On jest Zydem. U nich szybko chowaja. Wszystkie organy musza wrocic na miejsce. – Rowbotham wrzucil sledzione na wage i patrzyl, jak igla wskaznika waha sie przez chwile, a potem zatrzymuje.
   Lundquist sciagnal swoj fartuch, odslaniajac umiesniony tors. Godziny spedzane na silowni dawaly rezultaty. Byl bardzo ambitny i rozpierala go energia. Ale Katzka musial jeszcze sporo nad nim popracowac. Dzisiejsza lekcja miala udowodnic, jak mylne moze byc pierwsze wrazenie. Nielatwo wytlumaczyc to mlodemu policjantowi, ktory ma duzo pewnosci siebie i w dodatku swietnie wyglada. Nie wspominajac juz o tym, ze ma bujna czupryne.
   Rowbotham kontynuowal wyjmowanie narzadow. Wycial jelita, ktore zdawaly sie nie miec konca. Watroba, trzustka i zoladek w splatanej masie tez wyladowaly na wadze. Na koncu zwazone zostaly nerki i pecherz. Wszystkie wyniki wypowiadane byly na glos i rejestrowane na tasmie magnetofonowej. Jeszcze kilka danych i pozostala jedynie pusta powloka ciala.
   Teraz Rowbotham zabral sie za glowe. Wykonal naciecie za jednym uchem i przeciagnal je przez caly tyl czaszki. Jednym ruchem zsunal czesc skalpu do przodu, na twarz. Druga czesc sciagnal do tylu, na szyje, odslaniajac podstawe czaszki. Wzial pile elektryczna. Kiedy pyl kostny zaczal sie unosic w powietrzu, na twarzy Rowbothama pojawil sie grymas. Nikt sie nie odzywal. Pila byla dosc glosna, a cala ta czynnosc stawala sie coraz bardziej nieprzyjemna. Ciecie klatki piersiowej i brzucha, chociaz okropne, wydawaly sie w pewnym sensie bezosobowe. Cos w rodzaju oprawiania zwierzyny. Jednak sciaganie skory z glowy czlowieka na jego twarz bylo atakiem na najbardziej osobista i indywidualna czesc ciala.
   Lundquist, lekko zielony, nagle usiadl na krzesle przy zlewie i zanurzyl twarz w dloniach. Wielu policjantow obserwujacych sekcje zwlok korzystalo wlasnie z tego krzesla.
   Rowbotham odlozyl pile i zdjal gorna czesc czaszki. Potem zaczal powoli przygotowywac mozg do wyjecia. Odcial nerwy wzrokowe, naczynia krwionosne i rdzen kregowy. Ostroznie wyciagnal mozg w jednym galaretowatym kawalku.
   – Nic niezwyczajnego – powiedzial i wrzucil go do formaliny. – Teraz zabieramy sie za szyje. To jest najgorsze.
   Wszystko, co zostalo zrobione wczesniej, bylo wstepem do tego etapu. Usuniecie wnetrznosci i mozgu pozwolilo na odsaczenie plynow z klatki piersiowej oraz z czaszki. Odciecie szyi nalezalo przeprowadzic, gdy krew i plyny ciala nie utrudnialy pracy.
   Teraz Rowbotham musial zbadac bruzde w skorze pozostawiona przez pasek.
   – Klasyczne odwrocone V – powiedzial. – Popatrz tutaj, Slug, masz rownolegle biegnace odciski odpowiadajace brzegom paska. A tutaj z tylu, widzisz to?
   – Wyglada na slad po klamrze.
   – Zgadza sie. Jak na razie bez niespodzianek. – Rowbotham wzial skalpel i zaczal rozcinac szyje.
   Lundquist juz czul sie lepiej i dolaczyl do pozostalych przy stole. Widac bylo, ze czul sie troche zawstydzony. Jesli idzie o mdlosci wszyscy sa rowni – z satysfakcja pomyslal Katzka. Zwalaly z nog nawet policyjnych osilkow z burza wlosow na glowie. Tymczasem ostrze Rowbothama przecielo juz skore szyi. Potem cielo glebiej, odslaniajac perlowo biala chrzastke tarczowata.
   – Zadnych pekniec. Tutaj mamy jakis krwotok, przy tym miesniu. Ale chrzastka tarczowata i kosc gnykowa wydaja sie nietkniete.
   – Co to znaczy?
   – Nic. Powieszenie nie zawsze powoduje duze uszkodzenia w obrebie szyi. Smierc nastepuje jedynie wskutek przerwania doplywu krwi do mozgu. Wystarczy ucisk na tetnice szyjna. To bezbolesny sposob na popelnienie samobojstwa.
   – Wydaje sie pan przekonany, ze to bylo samobojstwo.
   – Istnieje mozliwosc, ze moglo do tego dojsc przypadkiem. Ale pan wspominal, ze okolicznosci na to nie wskazywaly.
   – Jego kutas siedzial w zapietych spodniach. Nie wygladalo na to, zeby sie zabawial – powiedzial Lundquist.
   – No to z cala pewnoscia mamy samobojstwo. Morderstwa przez powieszenie prawie sie nie zdarzaja. Gdyby osoba zostala najpierw uduszona, widzialby pan inny uklad tych bruzd na szyi. Nieodwrocone V, tak jak tutaj. A gdyby stryczek zostal zalozony sila, to na pewno widzielibysmy jeszcze inne slady na ciele. Na pewno by sie bronil.
   – Jest ten siniak na ramieniu. Rowbotham wzruszyl ramionami.
   – Mogl sam sie uderzyc. Istnieje tysiac roznych sposobow wytlumaczenia tego.
   – A jezeli podano mu jakies leki i powieszono, kiedy byl nieprzytomny?
   – Zrobimy odpowiednie badania, Slug, tylko zeby zaspokoic twoja ciekawosc.
   Lundquist przerwal im smiejac sie.
   – Wlasnie, musimy zadbac o to, zeby Slug byl szczesliwy. – Odsunal sie od stolu. – Juz czwarta, idziesz, Slug?
   – Chcialbym zostac do konca.
   – Jezeli cie to bawi. Wedlug mnie powinnismy uznac to za samobojstwo i zajac sie czyms innym.
   – Zrobilbym to, gdyby nie te swiatla.
   – Jakie swiatla? – spytal Rowbotham. W jego oczach wreszcie blysnela iskierka ciekawosci.
   – Slug uczepil sie swiatel w tamtym pokoju – stwierdzil Lundquist.
   – Doktor Levi zostal znaleziony w nieuzywanym pokoju szpitalnym – wyjasnil Katzka. – Pracownik, ktory znalazl cialo, jest prawie pewien, ze swiatla byly zgaszone.
   – No i co w zwiazku z tym? – spytal Rowbotham.
   – Twoja hipoteza co do godziny, w ktorej nastapil zgon, pokrywa sie z tym, co my myslimy – doktor Levi zmarl w sobote bardzo wczesnie rano. Na dlugo przed wschodem slonca. Znaczyloby to, ze powiesil sie po ciemku. Albo, ze kto inny zgasil swiatlo.
   – A moze to ten pracownik nie pamietal tego, co widzial – powiedzial Lundquist. – Gosc wyrzygal do kibla wszystko, co tylko mogl. Myslisz, ze po tym moze pamietac, czy swiatlo bylo zapalone, czy zgaszone?
   – To po prostu szczegol, ktory nie daje mi spokoju. Lundquist zasmial sie.
   – Mnie to nie przeszkadza – powiedzial i wrzucil swoj fartuch do torby z rzeczami do prania.
   Byla prawie szosta wieczorem, kiedy Katzka zajechal swoim volvo na parking przed szpitalem Bayside. Zostawil samochod, wszedl do budynku i wjechal winda na trzynaste pietro. Tylko do tego poziomu mogl dojechac bez specjalnej karty-klucza. Zeby dostac sie na najwyzszy poziom musial wysiasc z windy i wejsc na gore schodami pozarowymi.
   Pierwsza rzecza, ktora go zastanowila, kiedy wychodzil z windy, byla cisza. Poczucie pustki. Od miesiecy trwal tutaj remont. Tego dnia robotnicy nie przyszli, a ich sprzet byl wszedzie porozkladany. W powietrzu mieszaly sie zapachy pylu drzewnego, swiezej farby… i czegos jeszcze. To byla won podobna do tej, jaka towarzyszyla im podczas sekcji zwlok. Won smierci. Zgnilizny. Wyminal drabiny i narzedzia i skrecil w boczny korytarz.
   Odgradzala go zolta policyjna tasma przyklejona w poprzek jednego z wejsc. Przeszedl pod nia i pchnal zamkniete drzwi.
   W tym pokoju zakonczono juz prace remontowe. Nowe tapety, sprzety, okno od podlogi do sufitu z widokiem na miasto. Apartament szpitalny na poddaszu dla pacjentow, ktorzy mieli wypchane portfele. Wszedl do lazienki i zapalil swiatlo. Luksus, marmury, bateria o miedzianym polysku, lustro ze specjalnym oswietleniem, sedes przypominajacy tron. Zgasil swiatlo i wrocil do pokoju. Podszedl do szafy. To wlasnie w niej znaleziono wiszacego Aarona Leviego. Jeden koniec paska zostal przywiazany do poprzecznego kolka w szafie. Drugi – zalozony petla wokol szyi Leviego. Musial ugiac nogi, aby pasek zacisnal sie mu wokol gardla i odcinal doplyw krwi do mozgu. Gdyby w ostatniej chwili zmienil zdanie, wystarczylo postawic stopy z powrotem na podlodze, stanac i rozluznic pasek. Nie zrobil tego jednak. Wisial przez piec do dziesieciu sekund, zanim stracil przytomnosc. Trzydziesci szesc godzin pozniej, w niedziele po poludniu, jeden z robotnikow przyszedl tu konczyc wypelnianie szczelin miedzy kafelkami w obudowie wanny. Na pewno nie przypuszczal, ze znajdzie trupa w szafie.
   Katzka podszedl do okna. Stal tak, patrzac na Boston. Doktorze Levi – myslal – co takiego wydarzylo sie w pana zyciu? Kariera kardiologa. Zona, dwoje dzieci, oboje juz w college’u, ladny dom. Przez krotka chwile Katzka poczul, ze jest wsciekly na Aarona Leviego. Co on do cholery mogl wiedziec o rozpaczy i beznadziei? Jaki mial powod, aby zakonczyc w ten sposob swoje zycie? Tchorzostwo. Zwyczajne tchorzostwo. Katzka odwrocil sie od okna poruszony wlasna reakcja. Gardzil wszystkimi, ktorzy wybierali taki koniec. Dlaczego wlasnie taki? Po co wieszac sie w pustym pokoju, do ktorego rzadko kiedy ktos zaglada?
   Byly inne sposoby na popelnienie samobojstwa. Levi byl lekarzem. Mial dostep do narkotykow, barbituranow, lekow, ktore mogl zaaplikowac sobie w smiertelnej dawce. Katzka dokladnie wiedzial, ile luminalu potrzeba, zeby zakonczyc zycie. Taka byla jego praca. Kiedys obliczyl, ile on musialby wziac, zeby zakonczyc zycie. Wyliczyl to do swojej wagi. Potem polozyl tabletki na stole w jadalni. Rozmyslal nad wolnoscia, ktora mozna w ten sposob osiagnac. Koniec z rozpacza. Latwe, ale nieodwracalne wyjscie. Dla niego nigdy nie nadszedl wlasciwy moment. Bylo zbyt wiele obowiazkow, ktorymi nalezalo sie zajac. Przygotowac pogrzeb zony, Anne, zaplacic rachunki za jej pobyt w szpitalu, potem proces, w ktorym musial zeznawac jako swiadek, potem podwojne zabojstwo w Roxbury. I jeszcze ostatnie osiem rat za samochod. Potem znowu trzy zabojstwa w Brooklinie i jeszcze jeden proces, w ktorym byl swiadkiem. W koncu wyszlo na to, ze Katzka byl ciagle zbyt zajety, zeby mogl sobie pozwolic na popelnienie samobojstwa.
   Od tamtej pory minely juz trzy lata. Trzy lata od pogrzebu Anne. Juz dawno temu wyrzucil ten luminal. Teraz juz nie myslal o samobojstwie. Od czasu do czasu przypominal sobie o tamtych lezacych na stole tabletkach i zastanawial sie, dlaczego w ogole myslal o takim rozwiazaniu. W jaki sposob mogl tak bardzo poddac sie rezygnacji. Nie myslal o sobie ze wspolczuciem, tak jak nie wspolczul nikomu, kto zazywa pigulki w krancowym przypadku uzalania sie nad soba. A dlaczego pan to zrobil, doktorze Levi?
   Jeszcze raz spojrzal na rozciagajacy sie za oknem widok Bostonu i zastanawial, jakie byly ostatnie chwile zycia Aarona Leviego. Probowal wyobrazic sobie, jak Levi wstaje z lozka o trzeciej nad ranem, jedzie do szpitala, wjezdza winda na trzynaste pietro, a potem ostatni etap pokonuje na piechote. Na czternastym pietrze wchodzi do tego pokoju. Przywiazuje pasek do drazka w szafie i wklada sobie petle na szyje.
   Katzka zmarszczyl brwi. Podszedl do kontaktu i przesunal dzwigienke w gore. W pokoju rozblyslo swiatlo. Wlacznik dzialal bezblednie. Kto wiec wylaczyl swiatlo? Aaron Levi czy robotnik, ktory znalazl cialo?
   A moze ktos inny?
   Szczegoly – pomyslal Katzka. Szczegoly zawsze najbardziej mnie denerwuja.

Rozdzial jedenasty

   Nie wierze w to – powtarzala Elaine raz po raz. – Po prostu w to nie wierze.
   Na pogrzebie nie plakala. Siedziala spokojnie przez cala uroczystosc. Bardzo denerwowala ja tesciowa, Judith, ktora glosno szlochala, kiedy nad grobem recytowano Kadisz. Cierpienie Judith bylo rownie demonstracyjne, co rozciecie w jej bluzce, symbol serca rozrywanego smutkiem. Elaine nie rozciela swojej bluzki. Nie plakala. Siedziala teraz na krzesle w swoim salonie z talerzem kanapek na kolanach i powtarzala:
   – Nie moge uwierzyc, ze go nie ma.
   – Nie zaslonilas luster – powiedziala Judith. – Powinnas zaslonic wszystkie lustra w domu.
   – Rob, co chcesz – powiedziala Elaine.
   Judith wyszla poszukac przescieradel. Chwile pozniej goscie zebrani w salonie slyszeli, jak glosno otwierala i zamykala szafki na gorze.
   – To jest jakis zydowski zwyczaj – szepnela Marilee Archer, podajac Abby tace z kanapkami. Abby wziela kanapke z oliwka i przekazala tace dalej. Taca krazyla, ale tak naprawde nikt nie jadl. Lyk wody sodowej, jeden kes, nie mozna bylo zdobyc sie na wiecej. Abby tez nie miala ochoty na jedzenie. Ani na rozmowe. W pokoju bylo blisko dwadziescia osob. Siedzieli na kanapach i krzeslach albo stali w malych grupkach. Wszyscy byli powazni, ale rozmowa nie kleila sie. Z gory dobiegl ich odglos spuszczanej wody. To oczywiscie Judith. Niektorzy goscie kryli usmiechy, a Elaine lekko sie zmieszala. Za plecami Abby, ktos zaczal rozmowe o tym, jak pozno przyszla tego roku jesien. Byl juz pazdziernik, a liscie dopiero zaczynaly zolknac. W koncu niezreczna atmosfera zostala przerwana rozmowami o jesiennych ogrodach i o tym, czy komus podoba sie w Dartmouth oraz i czy tegoroczny pazdziernik jest wyjatkowo cieply, czy nie. Elaine siedziala posrodku milczaca, ale widac bylo, ze z wyrazna ulga przyjela to, ze inni zaczeli rozmowe.
   Taca z kanapkami obiegla juz caly pokoj i pusta wrocila z powrotem do Abby.
   – Naloze troche – powiedziala Abby do Marilee i poszla do kuchni. Wszystkie blaty kuchenne byly zastawione tacami z jedzeniem. Tego dnia nikt nie musial chodzic glodny. Wlasnie zdejmowala folie z talerza z wedzonym lososiem, kiedy za oknem zobaczyla Archera, Mohandasa i Franka Zwicka. Stali blisko tarasu i rozmawiali. Mezczyzni zawsze wola trzymac sie na uboczu w takich sytuacjach – pomyslala Abby. Nie maja cierpliwosci do nieszczesliwych wdow ani do meczacego milczenia. W tych sprawach liczyli na swoje zony. Panowie wzieli ze soba butelke szkockiej. Stala na stoliku pod parasolem, w zasiegu reki. Zwick podniosl butelke i wlal troche wodki do swojej szklanki. Kiedy zakrecal butelke, przypadkiem spojrzal w strone Abby. Powiedzial cos do Archera. Wszyscy nagle zwrocili sie w jej kierunku i skineli glowami, po czym przeszli przez taras i znikneli w ogrodzie.
   – Tyle jedzenia. Nie mam pojecia, co z tym wszystkim zrobie – powiedziala Elaine. Abby nie zauwazyla nawet, kiedy gospodyni weszla do kuchni. Elaine stala i patrzyla na tace, krecac glowa. – Powiedzialam organizatorowi, ze bedzie czterdziesci osob, no i dostarczyli tyle tego wszystkiego. Przeciez to nie wesele. Na weselach ludzie wiecej jedza. Nikt nie ma ochoty opychac sie po pogrzebie. – Elaine wziela z tacy powycinana ozdobnie rzodkiewke. – Ladnie to robia. Tyle pracy wklada sie w cos, co po prostu znika w zoladku. – Odlozyla rzodkiewkowa rozyczke na miejsce i stala przy stole, bezmyslnie patrzac sie na tace.
   – Tak mi przykro, Elaine – powiedziala Abby. – Gdybym mogla powiedziec cos, co mogloby ci pomoc zrozumiec.
   – Chcialabym to jakos pojac. On nigdy nic nie mowil. Nigdy nie wspominal, ze… – Przelknela lzy. Tace z jedzeniem wsunela na polke lodowki i zamknela drzwiczki. Spojrzala na Abby. – Ty z nim rozmawialas tamtej nocy. Czy wspominal o czyms?
   – Rozmawialismy o jednej z jego pacjentek. Aaron chcial sie upewnic, czy zrobilam wszystko wlasciwie.
   – I rozmawialiscie tylko o tym?
   – Tylko o tym. Aaron byl taki, jak zwykle. Byl wylacznie zaniepokojony pacjentka. Elaine, nawet nie przyszlo mi do glowy, ze moglby… – Abby zamilkla.
   Elaine przeniosla wzrok na nastepna tace. Patrzyla na przybranie z zielonej cebuli, na misternie powycinane liscie i poukladane w koronkowy wzor.
   – Czy kiedykolwiek slyszalas o Aaronie cos… czego bys mi nie powiedziala?
   – Co masz na mysli?
   – Czy kiedykolwiek plotkowano o tym, ze spotykal sie z innymi kobietami?
   – Nigdy. – Abby przeczaco pokrecila glowa i powtorzyla z naciskiem. – Nigdy.
   Po Elaine widac bylo, ze zapewnienie Abby przynioslo jej ulge.
   – Tak naprawde to nie myslalam, ze chodzi o inna kobiete. – Wziela jeszcze jedna tace i zaniosla do lodowki. Kiedy zatrzasnela drzwiczki chlodziarki powiedziala: – Moja tesciowa wini mnie za smierc Aarona. Uwaza, ze ja cos zrobilam. Pewnie wiele osob tak mysli.
   – Przeciez nie mozna zmusic drugiej osoby do popelnienia samobojstwa.
   – Nie bylo zadnych znakow, ktore by mnie zaniepokoily. Wiem tylko, ze nie byl zadowolony z pracy. Ciagle mowil o wyjezdzie z Bostonu. Nawet zastanawial sie, czy nie powinien zupelnie zrezygnowac z medycyny.
   – Skad wiesz, ze byl niezadowolony?
   – Bo nigdy nie mowil o pracy. Kiedy mial wlasna praktyke w Natick, ciagle rozmawialismy o jego pracy. Potem przyszla propozycja z Bayside, byla zbyt dobra, zeby ja odrzucic. Przenieslismy sie tutaj i od tamtej pory mialam wrazenie, ze stal sie zupelnie innym czlowiekiem. Stal sie jakis obcy. Wracal do domu i siedzial uporczywie przed ekranem swego komputera. Gral w gry calymi wieczorami. Czasem pozno w nocy budzilam sie i slyszalam te odglosy elektroniczne. To Aaron ciagle nie spal, gral w cos na komputerze. – Opuscila glowe i spojrzala bezmyslnie na jeszcze jeden talerz z kanapkami. – Ty jestes ostatnia osoba, ktora rozmawiala z nim tuz przed smiercia. Czy pamietasz jeszcze cos?
   Abby wyjrzala przez kuchenne okno, starajac sie przypomniec swoja ostatnia rozmowe z Aaronem. Nie bylo nic, co rozniloby ja od innych rozmow, ktore musiala przeprowadzac ze szpitala w srodku nocy. Wszystkie byly podobne, dotyczyly pacjentow i zmuszaly do myslenia jej zmeczony umysl.
   Na zewnatrz, trzej panowie wracali ze spaceru po ogrodzie. Abby patrzyla, jak ida przez taras w kierunku drzwi kuchennych. Zwick niosl oprozniona do polowy butelke szkockiej. Weszli do domu i podeszli do Abby.
   – Ladny ogrod – powiedzial Archer. – Powinnas sie troche przejsc.
   – Czemu nie – odparla. – Elaine, moze chcialabys pokazac mi… – umilkla nagle. Rozejrzala sie po kuchni.
   Przy lodowce nikogo nie bylo, tylko odwiniety kawalek folii okrywajacej tace z jedzeniem wolno kiwal sie poruszany powietrzem. Elaine wyszla.
   Przy lozku Mary Allen modlila sie jakas kobieta. Siedziala tak juz od pol godziny. Miala pochylona glowe i zlozone dlonie. Glosno mamrotala prosby do Pana Jezusa, blagajac go o dokonanie cudu na Mary Allen.
   – Uzdrow ja, dodaj jej sil, oczysc jej cialo i jej grzeszna dusze, tak aby w koncu mogla przyjac slowo Pana i cala jego laske.
   – Bardzo przepraszam – odezwala sie Abby. – Nie chce przeszkadzac, ale musze zbadac pania Allen.
   Kobieta chyba nie slyszala, bo nie przestawala sie modlic. Abby wlasnie miala powtorzyc prosbe, kiedy kobieta w koncu powiedziala: Amen – i podniosla glowe. Miala oczy bez wyrazu i matowe brazowe wlosy z pierwszymi sladami siwizny. Popatrzyla z irytacja na Abby.
   – Doktor DiMatteo – przedstawila sie Abby. – Zajmuje sie pania Allen.
   – Ja rowniez – powiedziala kobieta, wstajac i przyciskajac Biblie do piersi. – Nazywam sie Brenda Hainey. Jestem siostrzenica Mary.
   – Nie wiedzialam, ze Mary ma siostrzenice. Ciesze sie, ze mogla pani ja odwiedzic.
   – Dopiero dwa dni temu dowiedzialam sie o jej chorobie. Nikt nie pofatygowal sie, aby mnie wczesniej powiadomic. – Sposob, w jaki to powiedziala, swiadczyl, ze za to przeoczenie winila wlasnie Abby.
   – Sadzilismy, ze pani Allen nie miala zadnych blizszych krewnych.
   – Ciekawe dlaczego. W kazdym razie jestem tu. – Brenda spojrzala na ciotke. – I wszystko bedzie w porzadku.
   Poza tym, ze umiera – pomyslala Abby. Podeszla do lozka i powiedziala cicho:
   – Pani Allen? Mary otworzyla oczy.
   – Nie spie, tylko odpoczywam.
   – Jak sie pani dzisiaj czuje?
   – Caly czas mam mdlosci.
   – To moze byc efekt uboczny dzialania morfiny. Damy pani cos na zoladek.
   Brenda wtracila sie:
   – Podajecie jej morfine?
   – Zeby usmierzyc bol.
   – Czy nie ma innych sposobow na to? Abby odwrocila sie do siostrzenicy.
   – Pani Hainey, czy moglaby pani teraz wyjsc z pokoju? Musze zbadac pania Allen.
   – Panno Hainey – poprawila Brenda. – Jestem pewna, ze ciocia wolalaby, zebym zostala.
   – Mimo to musze pania przeprosic, prosze opuscic sale.
   Brenda spojrzala na ciotke, spodziewajac sie, ze ta zaprotestuje. Mary Allen jednak milczala. Brenda mocniej zacisnela dlonie na Biblii.
   – Bede obok, ciociu Mary.
   – Dobry Boze – szepnela Mary, kiedy za Brenda zamknely sie drzwi. – To chyba jest kara dla mnie.
   – Ma pani na mysli siostrzenice?
   Mary spojrzala na Abby zmeczonymi oczami.
   – Czy uwaza pani, ze moja dusza potrzebuje zbawienia?
   – Powiedzialabym, ze to pani prywatna sprawa. Nikt wiecej nie powinien sie do tego wtracac. – Abby wyjela stetoskop. – Musze posluchac pani pluc.
   Mary poslusznie usiadla i podniosla szpitalna koszule. Miala przytlumiony oddech. Opukujac plecy chorej, Abby wysluchala zmiany w plucach, gdzie zebralo sie wiecej plynu, od czasu, kiedy badala pacjentke po raz ostatni.
   – Jak tam z oddychaniem? – Abby wyprostowala sie.
   – W porzadku.
   – Trzeba bedzie wkrotce odsaczyc troche plynu albo wprowadzic jeszcze jedna rurke do klatki piersiowej.
   – Po co?
   – Zeby ulatwic pani oddychanie. Zeby lepiej sie pani czula.
   – Czy to jedyny powod?
   – To jest bardzo wazny powod, pani Allen. Mary opadla znowu na poduszki.
   – W takim razie powiem pani, kiedy bede tego potrzebowala – wyszeptala.
   Kiedy Abby wyszla z salki, zastala Brende Hainey czekajaca tuz za drzwiami.
   – Pani ciocia chcialaby troche zdrzemnac sie – powiedziala. – Mo… moglaby pani przyjsc troche pozniej.
   – Jest cos, o czym chcialabym z pania pomowic, pani doktor.
   – Tak?
   – Przed chwila rozmawialam z pielegniarka. O tej morfinie. Czy to naprawde konieczne?
   – Mysle, ze pani ciotka tez tak uwaza.
   – Ale przez to jest senna. Przez caly czas nic tylko spi.
   – Staramy sie, zeby jak najmniej cierpiala. Nowotwor rozprzestrzenil sie na caly organizm. Kosci, mozg. To najgorszy rodzaj bolu, jaki mozna sobie wyobrazic. Jedyne, co mozemy dla niej zrobic, to pomoc jej odejsc, o ile to mozliwe bez niepotrzebnego bolu.
   – Co ma pani na mysli, mowiac – pomoc jej odejsc?
   – Ona umiera. Nic nie mozna zrobic, zeby to zmienic.
   – Uzyla pani slow – pomoc jej odejsc. Czy wlasnie dlatego podaje sie jej morfine?
   – Tak.
   – Juz kiedys stawalam wobec tego typu problemow, pani doktor. To dotyczylo innych krewnych. Tak sie akurat sklada, ze wiem dokladnie, iz medyczna pomoc w samobojstwie jest nielegalna.
   Abby poczula wscieklosc. Probujac nad tym zapanowac, powiedziala z takim spokojem, na jaki tylko mogla sie zdobyc:
   – Pani mnie zle zrozumiala. My staramy sie jedynie, zeby pani ciotka nie cierpiala.
   – Sa inne sposoby.
   – Na przyklad, jakie?
   – Odwolanie sie do sil wyzszych.
   – Ma pani na mysli modlitwe?
   – Wlasnie. Mnie pomogla przetrwac trudne chwile.
   – Na pewno nie zaszkodzi, jezeli sie pani pomodli za swoja ciotke. Ale, o ile pamietam, w Biblii nie napisano nic o zakazie stosowania morfiny.
   Na twarzy Brendy pojawil sie grymas. Juz miala cos powiedziec, kiedy odezwal sie pager Abby.
   – Przepraszam – powiedziala Abby chlodno i odeszla, pozostawiajac Brende z otwartymi ustami. Dobrze, ze przerwano im wlasnie w tym momencie. Abby zaczynala juz tracic cierpliwosc. Byla o krok od powiedzenia czegos ostrzej, czego Brenda na pewno nie przyjelaby spokojnie. A pozew Joego Terrio i Wiktor Voss ze swoim zadaniem, aby zwolnic ja z pracy, byly wystarczajacymi klopotami i Abby nie potrzebowala kolejnych skarg kierowanych pod jej adresem.
   W pokoju pielegniarek wziela telefon i wybrala numer centrali. Uslyszala glos kobiety.
   – Informacja.
   – Tu doktor DiMatteo. Dzwonila pani na moj pager?
   – Tak. Pani doktor, jest tutaj pan Bernard Katzka. Pyta, czy moglaby sie pani z nim teraz spotkac.
   – Nie znam nikogo o tym nazwisku. Mam teraz sporo pracy na gorze. Czy moglaby pani zapytac, o co mu chodzi? – W sluchawce slychac bylo szmer. Kiedy kobieta znowu odezwala sie do Abby, jej glos brzmial dziwnie. – Doktor DiMatteo?
   – Tak.
   – On jest z policji.
   Mezczyzna w holu wydal jej sie znajomy. Mial okolo czterdziestki i byl sredniego wzrostu. Twarz przecietna, ani ladna, ani brzydka, moze dlatego trudna do zapamietania. Ciemnobrazowe wlosy zaczynaly przerzedzac sie na czubku glowy, ale on nie staral sie tego tuszowac, jak robili to inni, robiac jakies komiczne pozyczki. Kiedy Abby do niego podeszla, odniosla wrazenie, ze on rowniez ja poznaje. Patrzyl na nia uwaznie od momentu, kiedy wyszla z windy.
   – Doktor DiMatteo? Detektyw Bernard Katzka. Wydzial Zabojstw – przedstawil sie. Nie mogla ukryc zaskoczenia. Uscisnela wyciagnieta reke detektywa. Dopiero kiedy ich oczy spotkaly sie, Abby przypomniala sobie, gdzie go wczesniej widziala. Na cmentarzu, na pogrzebie Aarona Leviego. Stal troche na uboczu, pamietala, ze byl w ciemnym garniturze. Raz podczas nabozenstwa ich oczy spotkaly sie. Abby nie rozumiala zadnej z recytowanych hebrajskich modlitw, zaczela wiec bladzic wzrokiem po zebranych. Wtedy zdala sobie sprawe, ze nie tylko ona przyglada sie innym. Spojrzeli na siebie, zaledwie na sekunde, a potem on odwrocil wzrok. Wtedy nie zrobil na niej zadnego wrazenia. Teraz jednak, patrzac na jego twarz, stwierdzila, ze mezczyzna mial niezwykle oczy, spokojne, uczciwe, szare oczy. Bernard Katzka moglby uchodzic za czlowieka pospolitego, gdyby nie to rzeczywiscie mile i inteligentne spojrzenie.
   – Czy jest pan przyjacielem rodziny Levich? – spytala.
   – Nie.
   – Widzialam pana na cmentarzu, czy tak?
   – Bylem tam. – Czekala na jakies wyjasnienie, ale on zapytal tylko: – Czy moglibysmy gdzies porozmawiac?
   – Ale chcialabym wiedziec, o co chodzi?
   – O to, jak umarl doktor Levi.
   Abby spojrzala na drzwi korytarza. Na zewnatrz bylo piekne slonce, a ona jeszcze dzis nie wyszla ani na chwile ze szpitala.
   – Jest tu taki maly ogrodek i kilka lawek – powiedziala. – Moze tam pojdziemy?
   Bylo cieple pazdziernikowe popoludnie. W szpitalnym ogrodzie wlasnie kwitly chryzantemy. Okragly klomb zdobily rdzawe, pomaranczowe i zolte kwiaty. Posrodku byla nieduza fontanna. Opadajace strumyki wody szemraly uspokajajaco. Usiedli na jednej z drewnianych lawek. Obok siedzialy pielegniarki, ale zaraz wstaly i odeszly w strone budynku, pozostawiajac Abby i Katzke samych. Przez chwile siedzieli, nic nie mowiac i Abby czula sie troche niezrecznie. Ale detektywowi to nie przeszkadzalo. Byl przyzwyczajony do roznych zachowan ludzi, z ktorymi sluzbowo przeprowadzal rozmowy.
   – Elaine Levi podala mi pani imie – powiedzial w koncu. – Powiedziala, ze powinienem zwrocic sie do pani.
   – Dlaczego?
   – Pani rozmawiala z doktorem Levim w sobote bardzo wczesnie rano. Czy tak?
   – Tak, telefonicznie.
   – Czy pamieta pani, ktora byla wtedy godzina?
   – Gdzies okolo drugiej. Bylam w szpitalu.
   – Czy to on dzwonil?
   – Zadzwonil na oddzial intensywnej terapii i poprosil dyzurujacego lekarza. Tak sie zlozylo, ze tej nocy ja mialam dyzur.
   – Dlaczego dzwonil?
   – Chodzilo o pacjentke. Byla po operacji i miala goraczke. Aaron chcial omowic plan leczenia. Trzeba bylo zarzadzic badania, przeswietlenia i tak dalej. Moglabym wiedziec, dlaczego pan mnie o to wypytuje?
   – Staram sie ustalic kolejnosc wydarzen. Tak wiec doktor Levi zadzwonil na oddzial o drugiej nad ranem i pani odebrala telefon.
   – Tak.
   – Czy rozmawiala pani z nim jeszcze pozniej? To znaczy po tym telefonie o drugiej?
   – Nie.
   – Czy probowala pani skontaktowac sie z nim?
   – Tak, ale on juz wyszedl z domu. Rozmawialam z Elaine.
   – O ktorej to bylo?
   – Nie wiem. Moze okolo trzeciej, moze troche pozniej. Nie patrzylam na zegarek.
   – I nie dzwonila juz pani tego ranka do niego wiecej?
   – Nie. Probowalam dzwonic na jego pager wielokrotnie, ale ani razu nie odpowiedzial. Wiedzialam, ze byl gdzies na terenie szpitala, poniewaz jego samochod stal na parkingu.
   – O ktorej go tam pani zauwazyla?
   – To nie ja. To moj przyjaciel, doktor Hodell. On zwrocil uwage na samochod Aarona, kiedy przyjechal do szpitala okolo czwartej rano. Dlaczego ta sprawa zajmuje sie wydzial zabojstw?
   Detektyw nie zareagowal na jej pytanie.
   – Elaine Levi powiedziala mi, ze okolo drugiej pietnascie byl jeszcze jeden telefon, ktory odebral maz. Kilka minut pozniej ubral sie i wyszedl z domu. Czy wie pani cos o tym telefonie?
   – Nie. To mogla byc ktoras z pielegniarek. Czy Elaine nie wie, kto to byl?
   – Jej maz wzial telefon do lazienki. Nie slyszala rozmowy.
   – To nie bylam ja. Rozmawialam z nim tylko raz. Dlaczego wlasnie mnie zadaje pan te pytania? To chyba nie jest rutynowe postepowanie w takich sprawach?
   – Nie. To nie jest rutynowe postepowanie.
   Pager Abby wlaczyl sie. Po numerze poznala, ze byla to wiadomosc z biura stazystow, a nie zaden nagly wypadek. Miala juz dosyc takiej rozmowy, wiec wstala.
   – Musze wracac do pracy. Czekaja na mnie pacjenci. Nie mam czasu odpowiadac na niejasne pytania.
   – Moje pytania sa calkiem zrozumiale. Probuje ustalic, kto dzwonil, o ktorej godzinie, czego dotyczyla rozmowa tamtego ranka.
   – Po co?
   – Moglo to miec wplyw na smierc doktora Leviego.
   – Chce pan powiedziec, ze ktos go namowil, zeby sie powiesil?
   – Chcialem tylko dowiedziec sie, kto z nim rozmawial.
   – Czy nie mozna sprawdzic tego w jakichs rejestrach telefonicznych, czy czyms takim? Istnieja takie sposoby.
   – Ten telefon do doktora Leviego o drugiej pietnascie byl ze szpitala Bayside.
   – Mogla to byc pielegniarka.
   – Albo ktos inny z tego budynku.
   – Czy taka jest wlasnie pana teoria? Ktos z Bayside zadzwonil do Aarona i powiedzial cos, co wyprowadzilo go z rownowagi do tego stopnia, ze sie zabil?
   – Rozwazamy rowniez inne mozliwosci, nie tylko samobojstwo. Abby spojrzala na niego uwaznie. Powiedzial to tak cicho, ze zastanawiala sie, czy dobrze go zrozumiala. Powoli z powrotem usiadla na lawce. Przez chwile oboje milczeli.
   Jakas pielegniarka przez szpitalny dziedziniec pchala wozek, na ktorym siedziala kobieta. Przystanela na chwile przy klombie z chryzantemami, a potem ruszyla dalej. Jedynym dzwiekiem rozpraszajacym cisze byl plusk wody w fontannie.
   – Chce pan powiedziec, ze ktos go zamordowal? – spytala Abby.
   Nic nie odpowiedzial. Siedzial bez ruchu. Jego wyraz twarzy nic nie zdradzal.
   – Czy Aaron sie nie powiesil? – zapytala.
   – Wyniki sekcji zwlok potwierdzily smierc na skutek odciecia doplywu tlenu.
   – Tego sie chyba spodziewaliscie. Potwierdza to samobojstwo.
   – Samobojstwo jest prawdopodobne.
   – Dlaczego wiec pan nie jest o tym przekonany?
   Zawahal sie. Po raz pierwszy dostrzegla w jego oczach niepewnosc. Widziala, ze zastanawia sie nad odpowiedzia. Nalezal do ludzi, ktorzy pochopnie nie wypowiadali swojego zdania, dopoki nie rozpatrzyli wszystkich mozliwosci. Dla takich, jak on, wszystkie ruchy byly dokladnie zaplanowanym dzialaniem.
   – Na dwa dni przed smiercia doktor Levi przyniosl do domu nowy komputer.
   – No i co? Czy wlasnie ten fakt nie daje panu spokoju i powoduje te wszystkie pytania?
   – Z komputera bardzo intensywnie zaczal korzystac. Po pierwsze, zarezerwowal dwa bilety na samolot do Santa Lucia na Karaibach. Mial wyjechac w okolicy swiat Bozego Narodzenia. Wyslal poczta elektroniczna wiadomosc do syna z omowieniem planow na Swieto Dziekczynienia. Czy potrafi pani sobie wyobrazic, ze na dwa dni przed popelnieniem samobojstwa ten czlowiek snuje tak obszerne plany na przyszlosc. Ma przed soba perspektywe spedzenia wspanialych wakacji na plazy. Ale o drugiej pietnascie nad ranem wstaje z lozka i jedzie do szpitala. Wsiada w winde, a potem idzie po schodach na ostatnie, opuszczone pietro. Przywiazuje pasek do drazka w szafie, zaklada sobie petle na szyje i po prostu ugina nogi. Na pewno nie od razu stracil przytomnosc. Prawdopodobnie mial okolo pieciu czy dziesieciu sekund, w ciagu ktorych mogl jeszcze zmienic zdanie. Ma zone, dzieci i perspektywe plazy w Santa Lucia, a jednak wybiera smierc. Samotna smierc w ciemnym pokoju. – Katzka patrzyl na nia twardo. – Prosze sie nad tym zastanowic.
   Abby przelknela sline.
   – Nie wiem, czy chce sie nad tym zastanawiac.
   – A ja sie wlasnie nad tym zastanawiam.
   Spojrzala w jego spokojne oczy i pomyslala: O jakich koszmarnych rzeczach pan mysli? Jak czlowiek moze pracowac w takim zawodzie, w ktorym wyobraznia musi podsuwac rzeczy najgorsze.
   – Wiemy, ze samochod doktora Leviego zostal znaleziony na swoim zwyklym miejscu, na parkingu szpitala. Nie wiemy, dlaczego tu przyjechal. Nie wiemy nawet, dlaczego w ogole wyjechal z domu. Poza osoba, ktora zadzwonila do doktora Leviego o drugiej pietnascie, pani jest, z tego co wiemy, ostatnia, ktora rozmawiala z doktorem Levim. Czy wspominal, ze wybiera sie do szpitala?
   – Martwil sie stanem zdrowia jednej z pacjentek. Mogl pomyslec, ze powinien sam przyjechac, zeby ja zbadac.
   – Zamiast pozwolic pani zajac sie ta sprawa?
   – Ja jestem na drugim roku stazu, nie jestem lekarzem posiadajacym pelne uprawnienia. Aaron byl internista zespolu transplantacyjnego.
   – Z tego co slyszalem, byl kardiologiem.
   – Byl rowniez internista. Kiedy pojawial sie jakis problem z pacjentem, na przyklad goraczka, pielegniarki zwykle kontaktowaly sie wlasnie z doktorem Levim. On z kolei wzywal innych konsultantow, jezeli ich potrzebowal.
   – Czy w czasie waszej rozmowy przez telefon wspomnial cos o tym, ze wybiera sie do szpitala?
   – Nie. Omowilismy tylko plan dzialania. Powiedzialam mu, co zamierzam zrobic. To znaczy powiedzialam, ze zbadam pacjentke i zlece badanie krwi oraz przeswietlenie klatki piersiowej. Zgodzil sie ze mna.
   – I to bylo wszystko?
   – To byla cala nasza rozmowa.
   – Czy cokolwiek, co on powiedzial, nie wydalo sie pani dziwne albo inne niz zwykle?
   Znowu musiala sie przez chwile zastanowic. Pamietala tylko poczatkowa cisze w sluchawce i to, ze wydawal sie zaniepokojony, iz to wlasnie ona miala tej nocy dyzur.
   – Pani DiMatteo.
   Spojrzala na Katzke. Chociaz jej nazwisko wypowiedzial bardzo spokojnym glosem, jego twarz wyrazala pelne oczekiwania napiecie.
   – Czy cos sobie pani przypomniala? – zapytal.
   – Pamietam tylko, ze nie byl zbyt zadowolony z tego, ze to wlasnie ja bylam na dyzurze.
   – Dlaczego?
   – Ze wzgledu na pacjentke, o ktora akurat chodzilo. Miedzy jej mezem a mna istnieje konflikt. Bardzo powazny. – Odwrocila glowe w bok, czujac, ze na sama mysl o Wiktorze Vossie ogarnia ja zlosc. – Jestem pewna, ze Aaron wolalby, zebym trzymala sie z dala od pana Vossa i jego zony.
   Milczenie Katzki sprawilo, ze znowu spojrzala w jego strone.
   – Wiktora Vossa?
   – Tak. Zna go pan? Katzka oparl sie o lawke.
   – Wiem, ze zalozyl VMI International. A jaka operacje przeszla jego zona?
   – Przeszczep serca. Teraz czuje sie juz o wiele lepiej. Goraczka ustapila po kilku dniach podawania antybiotykow.
   Katzka wpatrywal sie w fontanne. Strumyki wody polyskiwaly w sloncu. Nagle wstal.
   – Dziekuje, ze zechciala pani poswiecic mi troche czasu, pani doktor. Moze bede musial jeszcze spotkac sie z pania.
   Chciala odpowiedziec: W kazdej chwili – ale Katzka odwrocil sie i pospiesznie odszedl. Ponownie odezwal sie jej pager. Wzywano ja do biura stazystow. Kiedy podniosla glowe, Katzka zniknal juz z pola widzenia. Tajemniczy policjant. Abby wrocila do szpitala, caly czas zastanawiajac sie nad jego pytaniami. Podniosla sluchawke wewnetrznego telefonu. Odpowiedziala sekretarka.
   – Biuro stazystow.
   – Mowi Abby DiMatteo. Czy dzwonila pani na moj pager?
   – Tak. Sa dwie sprawy. Byl do pani telefon od Helen Lewis z Banku Organow w Nowej Anglii. Chciala wiedziec, czy juz otrzymala pani odpowiedz w sprawie dotyczacej tamtej transplantacji. Nie odpowiadala pani na pager, wiec sie rozlaczyla.
   – Jezeli zadzwoni jeszcze raz, prosze jej powiedziec, ze sprawa zostala wyjasniona. A ta druga rzecz?
   – Jest polecony list do pani. Pokwitowalam jego odbior. Mam nadzieje, ze dobrze zrobilam.
   – Polecony?
   – Przyniesiono go kilka minut temu.
   – Kto go wyslal?
   W sluchawce rozlegl sie szelest przekladanych papierow.
   – Firma prawnicza „Hawkes, Craig i Sussman”.
   Abby miala wrazenie, ze grunt obsuwa jej sie pod nogami.
   – Zaraz tam bede – powiedziala krotko i odlozyla sluchawke. Znowu pozew w sprawie Terrio. Kolo sprawiedliwosci mialo zamiar wciagnac ja w swoje tryby. Kiedy jechala winda na pietro, ktore zajmowala administracja, czula, ze ze zdenerwowania ma wilgotne dlonie. Doktor DiMatteo, znana z tego, ze na sali operacyjnej potrafila zachowac zimna krew, teraz stawala sie klebkiem nerwow.
   Sekretarka w biurze rozmawiala akurat przez telefon. Widzac Abby, wskazala przegrodki z poczta. Pod nazwiskiem Abby byla koperta. „Hawkes, Craig i Sussman” wydrukowano w lewym gornym rogu. Rozerwala papier.
   Poczatkowo nie rozumiala nic z tego, co czytala. Potem skupila sie na nazwisku powoda i wreszcie dotarla do niej tresc listu. Ten list nie dotyczyl sprawy Karen Terrio. Chodzilo o innego pacjenta, Michaela Freemana. Byl alkoholikiem. Znajdowal sie w szpitalu, kiedy niespodziewanie peklo mu naczynie krwionosne w przelyku i mezczyzna zmarl wskutek utraty duzej ilosci krwi. Abby byla stazystka zajmujaca sie jego przypadkiem. Tak okropna smierc byla dla niej wtedy ogromnym szokiem. Teraz zona Michaela Freemana wnosila pozew przeciwko Abby. Reprezentowali ja prawnicy z firmy „Hawkes, Craig i Sussman”. Abby byla jedyna pozwana wymieniona w zawiadomieniu.
   – Doktor DiMatteo? Czy wszystko w porzadku?
   Abby nagle zdala sobie sprawe, ze mocno opiera sie o przegrodki z poczta. Pokoj wirowal jej przed oczami. Sekretarka patrzyla na nia z niepokojem.
   – Tak… w porzadku – powiedziala. – Nic mi nie jest.
   Dopiero po wyjsciu z sekretariatu nie mogla powstrzymac lez. Natychmiast pobiegla do dyzurki, zamknela sie od srodka i usiadla na lozku. Rozlozyla pismo i jeszcze raz je przeczytala.
   Dwa pozwy w ciagu dwoch tygodni. Vivian miala racje, Abby spedzi w sadzie reszte zycia. Wiedziala, ze powinna zadzwonic do swego adwokata, ale w tej chwili nie mogla sie zdobyc na zrobienie czegokolwiek. Siedziala nieruchomo na lozku, patrzac na list rozlozony na kolanach. Myslala o tych wszystkich latach, o pracy, o wysilku, jaki wlozyla w realizacje swoich marzen tylko po to, zeby skonczyc w taki sposob. Myslala o nocach, kiedy zasypiala nad ksiazkami, podczas gdy inni w akademiku bawili sie i chodzili na randki. O weekendach, podczas ktorych pracowala w szpitalu na dwie zmiany, pobierajac krew, niezliczone probowki krwi tylko po to, zeby zarobic na studia. Myslala o tym, ze wciaz jeszcze ma do zaplacenia sto dwadziescia tysiecy dolarow studenckich pozyczek. Myslala o obiadach, ktore skladaly sie wylacznie z kanapek z maslem orzechowym. O filmach, koncertach i sztukach, na ktore nigdy nie poszla.
   Myslala rowniez o malym Pete, ktory sprawil, ze zdecydowala sie na to wszystko. Bardzo chciala wtedy uratowac swego brata, ale nie potrafila. Milosc do brata towarzyszyla jej zawsze. Dla niej byl wiecznie malym dziesiecioletnim chlopcem.
   Wiktor Voss wygrywal. Powiedzial, ze ja zniszczy i robil wszystko, aby dopiac swego. Nadszedl czas, zeby zaczac walke. Nie przychodzilo jej jednak do glowy nic, co moglaby zrobic. List, ktory trzymala w reku, zdawal sie parzyc. Dlugo zastanawiala sie, jak powinna postapic, jak sie bronic, jak walczyc, ale poza popchnieciem jej przez Vossa na oddziale intensywnej terapii nie miala zadnych innych argumentow. Oskarzenie o napasc i pobicie. To bylo za malo, o wiele za malo, aby powstrzymac Wiktora Vossa.
   Musisz wymyslic jakis sposob. Musisz walczyc – powtarzala sobie.
   Rozleglo sie brzeczenie jej pagera. Wiadomosc z chirurgii. Nie miala ochoty na odbieranie tych wszystkich piekielnych telefonow. Siegnela po sluchawke i ze zloscia wystukala numer oddzialu.
   – DiMatteo – powiedziala krotko.
   – Pani doktor, mamy problemy z siostrzenica Mary Allen.
   – O co chodzi?
   – Probujemy podac chorej dawke morfiny, ale Brenda nie chce na to pozwolic. Co mamy robic?
   – Zaraz tam bede. – Abby trzasnela sluchawka. Cholerna Brenda – pomyslala. Nie czekala na winde. Zbiegla po schodach w dol. Kiedy weszla na oddzial, byla zdyszana, ale raczej z powodu ogarniajacego ja gniewu. Wpadla prosto do sali Mary Allen.
   W srodku byly dwie pielegniarki. Probowaly rozmawiac z Brenda. Mary Allen nie spala, wygladala na zbyt oslabiona bolem, aby moc cokolwiek powiedziec.
   – Juz wystarczy tego szprycowania – mowila Brenda. – Popatrzcie na nia. Nawet nie jest w stanie ze mna rozmawiac.
   – Moze po prostu nie ma na to ochoty – powiedziala Abby. Pielegniarki odwrocily sie w jej kierunku z westchnieniem ulgi. Nareszcie mialy jakies poparcie.
   – Prosze opuscic sale, panno Hainey – Abby zwrocila sie wprost do Brendy.
   – Morfina nie jest konieczna.
   – Ja o tym decyduje. Teraz prosze wyjsc z sali.
   – Nie zostalo jej zbyt wiele czasu. Potrzebne beda jej wszystkie zmysly.
   – Do czego?
   – Aby mogla w pelni wladzy umyslowych przyjac Pana. Jezeli umrze, zanim to nastapi…
   Abby wyciagnela reke w kierunku jednej z pielegniarek.
   – Prosze mi dac te morfine, sama podam ja pacjentce. – Natychmiast podano jej strzykawke. Abby podeszla do stojaka z kroplowka. Kiedy zdjela zabezpieczenie z igly, zauwazyla, ze Mary Allen slabo skinela glowa. Byla jej wdzieczna.
   – Jezeli pani jej to poda wezwe adwokata – powiedziala Brenda.
   – Prosze to zrobic – odparla Abby, wsuwajac igle do wlewu kroplowki. Kiedy wcisnela tlok strzykawki, Brenda rzucila sie w przod i wyrwala cewnik z ramienia swojej ciotki. Z malej ranki krew zaczela kapac na podloge. Te czerwone krople rozpryskujace sie na linoleum przepelnily miare cierpliwosci. Pielegniarka natychmiast przytknela gaze do reki Mary Allen. Abby odwrocila sie do Brendy. – Prosze sie wyniesc z sali – powiedziala ostro.
   – Nie zostawila mi pani wyboru, pani doktor.
   – Niech sie pani wynosi! Brenda cofnela sie o krok.
   – Czy chce pani, zebym wezwala ochrone, zeby pania stad wyrzucili? – Abby zaczela krzyczec, idac w kierunku Brendy, ktora przez caly czas cofala sie do korytarza. – Nie chce pani widziec w poblizu mojej pacjentki! Nie chce, zeby zawracala jej pani glowe tymi biblijnymi bzdurami!
   – Jestem jej krewna!
   – Nic mnie nie obchodzi, kim pani jest!
   Brenda otworzyla ze zdumieniem usta, a potem bez slowa odwrocila sie i wyszla.
   – Doktor DiMatteo, czy moge prosic pania na slowo?
   Abby odwrocila sie i zauwazyla przelozona pielegniarek, Georgine Speer.
   – To bylo bardzo niestosowne zachowanie, pani doktor. Nie mozemy odzywac sie w ten sposob do odwiedzajacych.
   – Przeciez ona wyrwala igle do kroplowki z reki mojej pacjentki!
   – Sa inne sposoby na taka sytuacje. Trzeba bylo wezwac ochrone. Poprosic kogos o pomoc. Ublizanie komukolwiek z pewnoscia nie nalezy do zwyczajow stosowanych w tym szpitalu. Czy pani to rozumie?
   Abby wziela gleboki oddech.
   – Rozumiem – odrzekla i szeptem dodala. – Jest mi przykro. Podlaczyla kroplowke Mary i wrocila do dyzurki, gdzie polozyla sie na lozku. Gapila sie w sufit, zastanawiajac, co sie z nia dzialo. Nigdy jeszcze nie stracila panowania nad soba. Nigdy dotad nie zdarzylo sie, zeby w taki sposob zwracala sie do pacjenta lub kogos z krewnych. Chyba oszaleje – pomyslala. To ciagle napiecie w koncu zaczyna mnie niszczyc. Moze nie jestem odpowiednim materialem na lekarza.
   Odezwal sie jej pager. Jeknela. Czy nie mogliby choc przez chwile zostawic jej w spokoju? Ile by dala za to, by choc jeden dzien, jeden tydzien spedzic bez telefonow, wiadomosci i ciaglego zamieszania. Tym razem dzwonil operator szpitalnej centrali telefonicznej. Podniosla sluchawke i przycisnela zero.
   – Rozmowa do pani – uslyszala glos. – Przelaczam. – W sluchawce rozleglo sie kilka krotkich dzwiekow, a potem odezwal sie kobiecy glos:
   – Doktor Abby DiMatteo?
   – Przy telefonie.
   – Mowi Helen Lewis z Banku Organow w Nowej Anglii. W zeszla sobote zostawila pani wiadomosc dotyczaca dawcy serca. Spodziewalismy sie, ze zadzwoni do nas ktos z Bayside, ale nikt sie z nami nie skontaktowal. Dlatego pomyslalam, ze moze powinnam to sprawdzic.
   – Bardzo przepraszam. Powinnam byla do pani zadzwonic, ale zbyt wiele sie tutaj dzialo. Okazalo sie, ze wtedy wyniklo male nieporozumienie.
   – To wszystko tlumaczy, poniewaz nie znalazlam informacji, o ktore pani prosila. Gdyby miala pani jeszcze jakies pytania, prosze mi podac.
   – Co takiego – Abby przerwala jej. – Co pani powiedziala?
   – Ze nie moglam znalezc informacji, o ktore pani prosila.
   – Dlaczego?
   – Poniewaz nie ma ich w naszym systemie.
   Przez kilkanascie sekund Abby milczala. A potem zapytala, cedzac slowa:
   – Jest pani absolutnie pewna, ze ich tam nie ma?
   – Sprawdzilam wszystkie dane na komputerze. W dniu, ktory pani podala, nie mamy rejestracji pobrania serca. Nigdzie w calym Vermont.

Rozdzial dwunasty

   Tutaj – powiedzial Colin Wettig, kladac otwarty Wykaz Specjalistow Medycyny. „Timothy Nicholls, ukonczyl Uniwersytet w Vermont, doktor medycyny. Prymus. Staz w Massachusetts General. Specjalizacja: chirurgia klatki piersiowej. Przyjety do Wilcox Memorial w Burlington, w stanie Vermont”. Przesunal ksiege po blacie, tak zeby kazdy w pokoju mogl sprawdzic wpis. – Tak wiec chirurg Tim Nicholls naprawde istnieje i pracuje w Burlington. Nie jest wytworem wyobrazni Archera.
   – Rozmawialem z nim w sobote – powiedzial Archer. – Nicholls twierdzil, ze byl przy pobraniu narzadu. Mowil, ze operacje przeprowadzono w Wilcox Memorial. Niestety, nie udalo mi sie zlapac nikogo innego z tych, ktorzy byli wtedy obecni na sali operacyjnej. Teraz nie moglem skontaktowac sie nawet z Nichollsem. W biurze tamtejszego szpitala poinformowano mnie, ze wyjechal na dluzszy urlop. Nie wiem, co sie tam dzieje, ale jednego jestem pewien, bardzo chcialbym, zebysmy nie mieli z tym nic wspolnego. To wszystko zaczyna smierdziec.
   Jeremiah Parr niespokojnie krecil sie na krzesle i patrzyl na pania prawnik, Susan Casado, ale na Abby, siedzaca w odleglym koncu stolu obok koordynatora programu transplantacji, nawet nie rzucil okiem. Moze nie chcial na nia patrzec. W koncu to za jej sprawa caly ten balagan wyszedl na jaw. To przez nia musieli sie spotkac.
   – O co tutaj chodzi?
   – Sadze, ze Wiktor Voss zorganizowal wszystko tak, aby utrzymac dawce poza systemem rejestracji. Chcial byc pewien, ze serce dostanie jego zona.
   – Czy rzeczywiscie mogl to zrobic?
   – Za odpowiednia sume pieniedzy.
   – A on na brak pieniedzy na pewno nie narzeka – wtracila Susan. – Dopiero co Kiplinger oglosil aktualna liste piecdziesieciu najbogatszych ludzi w Ameryce. Voss awansowal na pozycje czternasta.
   – Moze powinniscie mi raczej wyjasnic jak system dawcow i biorcow funkcjonuje – stwierdzil Parr. – Nie rozumiem, w jaki sposob moglo do tego dojsc.
   Archer spojrzal na koordynatora programu transplantacji.
   – Zwykle zajmuje sie tym Donna. Moze wiec ona nam wyjasni. Donna Toth skinela glowa.
   – Caly system jest dosc prosty – powiedziala. – Prowadzimy zarowno regionalna, jak i ogolnokrajowa liste pacjentow oczekujacych na nowe organy. Ogolnokrajowy system to Centralny System Kontroli Transplantacji. Lista regionalna prowadzona jest przez Bank Organow w Nowej Anglii. Oba systemy rejestruja oczekujacych w zaleznosci od ich stanu. Na pierwszym miejscu sa najbardziej potrzebujacy. Majatek, rasa czy status spoleczny nie maja tutaj zadnego znaczenia. Liczy sie tylko stan zdrowia pacjentow. Otworzyla teczke i wyjela z niej kartke papieru, ktora podala Parrowi. – Tak wyglada ostatnia lista regionalna. Poprosilam, zeby przeslano mi ja faksem z biura Banku Organow w Brooklinie. Jak widzicie, podany jest tu stan kazdego pacjenta, organ, na jaki czeka, najblizsze centrum transplantacji oraz kontaktowy numer telefonu, zwykle jest to numer koordynatora programu transplantacji.
   – A co oznaczaja te informacje tutaj?
   – To informacje kliniczne. Minimalna oraz maksymalna waga i wzrost dopuszczalne w przypadku dawcy. To, czy pacjent mial juz wczesniej jakies przeszczepy, co oznacza zwykle, ze dopasowanie jest trudniejsze ze wzgledu na przeciwciala.
   – Powiedziala pani, ze lista ulozona jest wedlug stanu zdrowia pacjenta?
   – Tak. Numer jeden na liscie oznacza, ze ten pacjent jest w najbardziej krytycznym stanie.
   – Na ktorej pozycji byla pani Voss?
   – W dniu, kiedy przeszla transplantacje serca, byla trzecia na liscie pacjentow z grupa krwi AB RH+.
   – Co sie stalo z tymi, ktorzy byli przed nia?
   – Sprawdzilam to w Banku Organow. Oba nazwiska w kilka dni pozniej zostaly przeniesione na tak zwana pozycje osma. Stwierdzono u nich brak akcji serca, zostali wiec skresleni z listy.
   – Czy to znaczy, ze oni nie zyja? – cicho spytala Susan Casado. Donna przytaknela.
   – Nie doczekali do transplantacji.
   – Jezu – jeknal Parr. – To znaczy, ze pani Voss dostala serce, ktore powinien otrzymac ktos inny.
   – Na to wyglada. Nie wiemy, jak zostalo to zalatwione.
   – W jaki sposob powiadomiono nas o dawcy? – zapytala Susan.
   – Telefonicznie – odparla Donna. – Tak to sie zwykle odbywa. Zajmuje sie tym koordynator programu transplantacji ze szpitala dawcy. Sprawdza ostatnia liste oczekujacych i dzwoni na numer kontaktowy, podany przy pierwszym pacjencie z listy.
   – Tak wiec zadzwonil tutaj koordynator programu transplantacji ze szpitala Wilcox Memorial?
   – Tak. Juz wczesniej rozmawialam z nim telefonicznie w sprawie innych dawcow. Nie przyszlo mi wiec do glowy, ze tym razem cos moze byc nie w porzadku.
   Archer pokrecil glowa.
   – Nie mam pojecia, jak Voss zdolal to zorganizowac. Wszystko wygladalo na to, ze jest legalnie i uczciwie przeprowadzone. Musial zaplacic komus w Wilcox, sadze, ze tamtejszemu koordynatorowi. Dzieki temu pani Voss dostala serce. A my zostalismy mimowolnie wciagnieci w handel organami. Nie mamy zadnych papierow dawcy, zeby wszystko jeszcze raz sprawdzic.
   – Jeszcze nie znaleziono tych dokumentow? – zapytal Parr.
   – Nie moglam ich nigdzie odszukac – powiedziala Donna. – Papierow tamtego dawcy nie ma nigdzie w moim biurze.
   Wiktor Voss – pomyslala Abby. Jakos udalo mu sie zalatwic wszystko, zeby dokumenty zniknely.
   – Najgorszy problem to nerki – powiedzial Wettig. Parr zmarszczyl brwi, patrzac na generala.
   – Co takiego?
   – Jego zona nie potrzebowala nerek – wyjasnil Wettig. – Ani trzustki, ani watroby. Co sie wiec stalo z nimi, jezeli w ogole trafily do rejestrow?
   – Pewnie je po prostu wyrzucono – powiedzial Archer.
   – Tak? Mozna bylo dzieki nim uratowac zycie trzech, a nawet czterech osob, a ktos je po prostu wyrzucil.
   Wszyscy byli zgodni, ze to jakis skandal.
   – Co w zwiazku z tym zrobimy? – zapytala Abby. Po jej pytaniu na chwile zapadla cisza.
   – Nie mam pomyslu, co powinnismy zrobic – powiedzial w koncu Parr. Spojrzal na pania prawnik. – Czy jestesmy zobowiazani do kontynuowania sprawy?
   – Z punktu widzenia etyki, tak – powiedziala Susan. – Jednak, jezeli to zglosimy, musimy liczyc sie z konsekwencjami. Po pierwsze, na pewno nie uda nam sie tego utrzymac w tajemnicy przed dziennikarzami. Handel organami, w ktory wplatany jest Wiktor Voss, to pikantna historyjka. Po drugie, w pewnym sensie pogwalcimy prawo pacjenta mowiace o zachowaniu prywatnosci i tajemnicy lekarskiej. To nie spodoba sie duzej grupie naszych pacjentow.
   Wettig parsknal.
   – Ma pani na mysli tych najbogatszych.
   – Raczej tych, dzieki ktorym ten szpital moze jeszcze funkcjonowac – poprawil go Parr.
   – Otoz to – podjela Susan. – Jezeli dojdzie do nich, ze Bayside wszczelo sledztwo wobec kogos takiego, jak Wiktor Voss, nie uwierza, ze ich rejestry pozostana prywatne. Nasi pacjenci przestana nam ufac. Mozliwe, ze stracimy caly nasz platny system informacji o przeszczepach. No i wreszcie, co sie stanie, jezeli to w jakis sposob obroci sie przeciwko nam? Jezeli wyjdzie na to, ze my rowniez bralismy udzial w calej tej konspiracji? Stracilibysmy nasza wiarygodnosc i opinie doskonalego centrum transplantacji. Jezeli sie okaze, ze Wiktor Voss rzeczywiscie trzymal dawce poza systemem rejestracji, czesc winy rowniez spadnie na nas.
   Abby spojrzala na Archera, ktory wygladal na przerazonego tym, co wlasnie uslyszal. Zniszczyloby to caly program transplantacji w Bayside razem z zespolem.
   – Ile z tego juz sie wydostalo? – zapytal Parr i wreszcie spojrzal na Abby. – Co powiedziala pani Bankowi Organow, doktor DiMatteo?
   – Kiedy rozmawialam z Helen Lewis, nie mialam pojecia, co sie dzieje. Nikt z nas nie wiedzial, o co chodzi. Staralysmy sie tylko wyjasnic, dlaczego dawca nie znajdowal sie w ich systemie. Na tym etapie sie skonczylo. Nie udalo nam sie tego wyjasnic. Od razu o tamtym telefonie powiadomilam doktora Archera i doktora Wettiga.
   – I Hodella. Musiala pani powiedziec to takze Hodellowi.
   – Jeszcze nie rozmawialam z Markiem. Przez caly dzien operowal. Parr odetchnal z ulga.
   – W porzadku. Tak wiec poza nami nikt o tym nie ma pojecia. Pani Lewis wie tylko tyle, ze powstalo jakies nieporozumienie i doktor DiMatteo usilowala je wyjasnic.
   – Tak.
   Susan Casado podobnie jak Parr wygladala tak, jakby te slowa przyniosly jej ulge.
   – Ciagle jeszcze jestesmy w stanie opanowac sytuacje. Sadze, ze doktor Archer powinien zadzwonic do Banku Organow i zapewnic pania Lewis, ze cala sprawa juz zostala wyjasniona. Istnieje szansa, ze zostawia to tak, jak jest. Bedziemy starali sie czegos dowiedziec, ale w dyskretny sposob. Powinnismy raz jeszcze sprobowac odszukac doktora Nichollsa. Moze on bedzie potrafil nam cos wytlumaczyc.
   – Nikt nie potrafil mi powiedziec, kiedy Nicholls wraca z urlopu – powiedzial Archer.
   – A co z tym drugim chirurgiem? – zapytala Susan. – Z tym facetem z Teksasu?
   – Z Mapesem? Jeszcze nie probowalem sie z nim skontaktowac.
   – Ktos powinien to zrobic. Parr przerwal im:
   – Nie zgadzam sie. Uwazam, ze nie powinnismy wciagac do tego zbyt wielu osob.
   – Dlaczego?
   – Dlatego, ze im mniej bedziemy o calej sprawie wiedzieli, tym mniej bedziemy w nia wplatani. Powinnismy sie trzymac od niej jak najdalej. Prosze powiedziec Helen Lewis, ze to bylo bezposrednie przekazanie organu. Dlatego wlasnie dane nie trafily do Banku Organow. Musimy po prostu przejsc nad tym do porzadku dziennego.
   – Jednym slowem, mamy wsadzic glowe w piasek – powiedzial Wettig.
   – Kierujmy sie zasada „nic nie widzialem, nic nie slyszalem”. – Parr rozejrzal sie po obecnych. Brak odpowiedzi z ich strony uznal za zgode. – Nie musze chyba wspominac o tym, ze nasza dzisiejsza rozmowa nie moze sie wydostac poza sciany tej sali.
   Abby przerwala milczenie.
   – Problem w tym – zaczela – ze ta sprawa nie zniknie tak po prostu. Niezaleznie od tego, jak bedziemy ja ignorowali, ona po prostu nie rozplynie sie.
   – Bayside tutaj nie zawinilo – powiedzial Parr. – Nie powinnismy wiec ponosic odpowiedzialnosci. A juz z pewnoscia nie powinnismy narazac naszego szpitala na falszywe osady.
   – A co z etyka? Przeciez taka sytuacja moze sie powtorzyc.
   – Szczerze watpie w to, ze pani Voss w najblizszym czasie bedzie potrzebowala nastepnego serca. To byl jednostkowy przypadek, doktor DiMatteo. Zrozpaczony maz nagial kilka przepisow, aby uratowac zycie zony. Stalo sie. Teraz musimy tylko przedsiewziac odpowiednie kroki, zeby taka sytuacja nigdy wiecej nie miala miejsca. – Parr spojrzal na Archera. – Czy to da sie zrobic?
   Archer przytaknal.
   – Na pewno. Bedziemy musieli dokladnie uwazac.
   – A co z Wiktorem Vossem? – zapytala Abby. Z ciszy, ktora zapadla po jej pytaniu, domyslila sie odpowiedzi: nic. Ludziom takim, jak Wiktor Voss, nic nie mozna bylo zrobic. Moga lamac reguly, kupowac serca, przekupic chirurga, a nawet caly szpital. Poza tym tacy, jak on, mogli kupowac adwokatow, cale armie prawnikow, ktore wystarczaly, aby kariere lekarza na stazu obrocic w pyl.
   – On zamierza mnie zniszczyc – powiedziala Abby. – Sadzilam, ze po transplantacji serca jego zony wszystko jakos ucichnie, ale tak sie nie stalo. Podlozyl jakies gnijace wnetrznosci do mojego samochodu. Juz zdolal spreparowac dwa pozwy przeciwko mnie, wkrotce beda nastepne, jestem tego pewna. Trudno jest mi nic nie widziec i nic nie slyszec, kiedy on ucieka sie do takich chwytow.
   – Czy moze pani udowodnic, ze to wszystko zrobil Voss? – zapytala Susan.
   – A ktoz inny?
   – Doktor DiMatteo – powiedzial Parr – na szali wazy sie reputacja tego szpitala. Wazne jest, zebysmy wszyscy znalezli sie w jednym zespole po tej samej stronie. Musimy trzymac sie razem, wlaczajac w to rowniez pania. To takze pani szpital.
   – A co sie stanie, jezeli cala sprawa i tak wyjdzie na jaw? Jezeli trafi na strony tytulowe gazet? Wtedy Bayside zostanie oskarzony o tuszowanie faktow. Wtedy to wszystko wybuchnie ze zwiekszona sila.
   – Dlatego wlasnie nie powinno sie wydostac poza ten pokoj – stwierdzil Parr.
   – I tak moze wyjsc na jaw – podniosla glowe. – I prawdopodobnie tak sie stanie.
   Parr i Susan wymienili nerwowe spojrzenia.
   – Ale musimy probowac podjac ryzyko – powiedziala Susan.
   Abby zdjela fartuch operacyjny, wrzucila go do kosza z rzeczami do prania i pchnela podwojne wahadlowe drzwi. Byla juz prawie polnoc. Pacjent, ofiara ran klutych, zadanych nozem, zostal juz przewieziony na sale pooperacyjna, wlasnie wypisywano zalecenia co do diety i dalszego leczenia. Na sali pomocy doraznej tez na razie panowal spokoj.
   Nie byla pewna, czy teraz wlasnie potrzebowala spokoju. Miala wtedy zbyt wiele czasu na myslenie o tym, co zostalo powiedziane podczas popoludniowego spotkania.
   Moja jedyna szansa jest rozpoczecie walki, ale teraz nie moge tego zrobic – myslala. Nie moge, jezeli zalezy mi na pracy w zespole. I jezeli wazne sa dla mnie interesy Bayside.
   W gre wchodzily rowniez jej wlasne interesy. Fakt, ze ciagle jeszcze uwazano, ze nalezala do zespolu, byl dobrym znakiem. To jest dla niej szansa pozostania tutaj i zakonczenia stazu. Wygladalo to jak umowa z diablem. Miala siedziec cicho i trzymac sie swych dazen, o ile Wiktor Voss jej na to pozwoli. I jezeli pozwoli jej na to sumienie. Tego wieczoru wiele razy byla o krok od tego, zeby podniesc sluchawke i zadzwonic do Helen Lewis. Wystarczylby jeden telefon, wprowadzenie Banku Organow w cala sprawe. Jeden telefon, zeby kretactwa Wiktora Vossa wyszly na jaw. Wracajac do dyzurki, ciagle jeszcze zastanawiala sie, jak powinna postapic. Otworzyla drzwi i weszla do srodka.
   Najpierw uwage jej zwrocil niezwykly zapach. Jeszcze zanim zapalila swiatlo. Byl to zapach roz i lilii. Wlaczyla lampe i ze zdziwieniem zauwazyla wazon z kwiatami stojacy na biurku. Szelest przescieradel sprawil, ze odwrocila sie w kierunku lozka.
   – Mark? – Obudzil sie i przez chwile nie wiedzial, gdzie jest. Potem usmiechnal sie i powiedzial.
   – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
   – O Boze. Zupelnie zapomnialam.
   – Ale ja nie.
   Podeszla do lozka i usiadla obok niego. Zasnal w swoim szpitalnym kitlu i kiedy Abby pochylila sie, zeby go pocalowac, poczula znajomy zapach szpitalnych mikstur i srodkow dezynfekcyjnych.
   – Auu. Musisz sie ogolic.
   – Musze pocalowac cie raz jeszcze. Usmiechnela sie i posluchala.
   – Od jak dawna tutaj jestes?
   – A ktora jest godzina?
   – Polnoc.
   – To od dwoch godzin.
   – Czekales tyle czasu?
   – Niezupelnie. Po prostu zasnalem. – Posunal sie, robiac jej miejsce na waskim materacu. Zdjela buty i polozyla sie obok. Od razu poczula sie lepiej. Zastanawiala sie, czy powiedziec mu o popoludniowym spotkaniu i o kolejnym pozwie, ale teraz nie miala ochoty o tym rozmawiac. Chciala tylko, zeby ja przytulil.
   – Przepraszam, ale zapomnialem o torcie – powiedzial.
   – Nie moge uwierzyc, ze nie pamietalam o wlasnych urodzinach. Moze po prostu nie chcialam o nich pamietac. Dwadziescia osiem lat.
   Smiejac sie objal ja ramieniem.
   – Moja ty staruszko.
   – Naprawde czuje sie staro. Zwlaszcza dzisiejszego wieczora.
   – W takim razie ja powinienem czuc sie wiekowo – pocalowal ja delikatnie w ucho. – I nigdy juz nie bede mlodszy. Moze wiec nadszedl wlasciwy czas.
   – Czas na co?
   – Na to, co powinienem byl zrobic wiele miesiecy temu.
   – To znaczy?
   Odwrocil ja ku sobie i wzial w dlonie jej twarz.
   – Zapytac cie, czy za mnie wyjdziesz.
   Patrzyla na niego, nie mogac wydobyc z siebie jednego slowa. Byla tak szczesliwa, ze wlasciwie nie musiala odpowiadac. Odpowiedz widac bylo w jej oczach. Nagle poczula jego obecnosc z niezwykla intensywnoscia; jego dlon na policzku, twarz, zmeczona i choc niemloda, ale przez to jeszcze bardziej dla niej droga.
   – Kilka nocy temu zdalem sobie sprawe, ze tego wlasnie pragne – powiedzial. – Ty bylas na dyzurze, a ja siedzialem w domu, jedzac odgrzewana kolacje. Poszedlem do lozka i na toaletce zobaczylem twoje rzeczy. Szczotke do wlosow, pudelko z bizuteria. Ten stanik, ktory zawsze zapominasz schowac w odpowiednie miejsce. – Zasmial sie cicho. Ona rowniez. – Wtedy wlasnie uswiadomilem sobie, ze nie chce juz nigdy zyc gdziekolwiek bez twoich rzeczy na mojej szafce nocnej. Chyba bym juz nie potrafil.
   – Och, Mark.
   – Smieszna rzecz, bo ciebie prawie nigdy nie ma w domu. A kiedy jestes, to z kolei ja mam dyzur. Najczesciej spotykamy sie na szpitalnym korytarzu. Czasem, o ile dopisze nam szczescie, mozemy potrzymac sie za rece w windzie. Dla mnie ma ogromne znaczenie to, ze kiedy wracam do domu, widze twoje rzeczy na tej toaletce. Wiem, ze tu bylas albo ze jeszcze przyjdziesz. To mi wystarcza.
   Przez lzy wzruszenia zauwazyla, ze sie usmiechnal. Poczula szybkie bicie jego serca, tak jakby sie czegos obawialo.
   – No to co pani na to, doktor Di? – szepnal. – Czy uda nam sie wcisnac slub w nasze napiete terminarze?
   Odpowiedziala mu, placzac i smiejac sie.
   – Tak, tak, tak, tak! – Podniosla sie lekko i polozyla na nim, obejmujac za szyje i ustami szukajac jego ust. Oboje calowali sie i smiali, slyszac, jak sprezyny materaca trzeszczaly straszliwie. Lozko bylo o wiele za male. Nigdy nie zdolaliby zasnac w nim we dwojke. Za to kochac sie mozna bylo z powodzeniem.
   Kiedys byla piekna kobieta. Czasami, kiedy Mary Allen patrzyla na swoje dlonie, na pomarszczona skore i brazowe plamy, swiadczace o wieku, zastanawiala sie. Czyje to rece? Na pewno nie moje. Przeciez to sa dlonie starej kobiety. Tak nie moga wygladac dlonie Mary Hatcher. Potem ten stan mijal i Mary znowu snila. Nie byly to marzenia senne przychodzace z prawdziwym snem, raczej jej prawdziwe mysli jakby przesloniete mgla, ktora nie odchodzila, nawet kiedy Mary w pelni sie budzila. Takie sa skutki morfiny. Byla wdzieczna za to, ze mogla ja dostawac. Morfina usmierzala bol i otwierala jakas tajemna furtke w jej glowie, wpuszczajac przez nia obrazy z zycia, ktore zapamietala. Z zycia, ktore sie juz konczylo. Slyszala, ze ludzkie istnienie na ziemi porownywano do kregu, w ktorym powraca sie do poczatku. Ale jej wlasne zycie nie bylo tak zorganizowane. Przypominalo raczej tkanine z nieposlusznych nici. Niektore byly zerwane, inne splatane, zadna nie byla prosta i prawidlowa. Za to cala tkanina byla bardzo kolorowa.
   Mary zamknela oczy i tajemna furtka w jej myslach znowu otworzyla sie. Sciezka nad morzem. Po obu jej stronach wspaniale slodko pachnace roze. Cieply i miekki piasek pod stopami, fale od strony zatoki. Dlonie Geoffreya wcierajace olejek w jej cialo.
   Furtka otworzyla sie szerzej i wszedl on. Dokladnie zapamietala ten obraz. Nie wygladal jak wtedy na plazy. Byl taki, jak po raz pierwszy, w mundurze, z wlosami w nieladzie, z usmiechem na twarzy. Wtedy na ulicy w Bostonie ich oczy spotkaly sie. Ona niosla siatki z zakupami. Wygladala jak prawdziwa gospodyni, ktora spieszy sie do domu, zeby przyrzadzic swemu mezowi kolacje. Miala na sobie sukienke o niezbyt ladnym brazowym kolorze. Byla wojna i w sklepach nie wszystko mozna bylo dostac. Tego dnia nie spiela wlosow i wiatr okropnie je potargal. Czula, ze wygladala niezbyt atrakcyjnie. Ale ten mlody mezczyzna usmiechal sie wlasnie do niej, patrzyl wlasnie na nia, kiedy przechodzila obok.
   Nastepnego dnia byl tam znowu i znowu patrzyli na siebie, tym razem juz nie byli sobie zupelnie obcy. Cos juz ich laczylo. Geoffrey. Kolejna urwana nic jej zycia. Nie zadna stopniowo wycierajaca sie i coraz slabsza, jak nic jej meza. Nic Geoffreya zostala wyrwana o wiele za wczesnie, pozostawiajac po sobie pusta smuge biegnaca do konca tkaniny.
   Uslyszala odglos otwieranych drzwi. Drzwi na jawie. Potem czyjes kroki. Cicho zblizaly sie do jej lozka. Zawieszona w morfinowym polsnie z wysilkiem zdolala otworzyc oczy. W pokoju bylo ciemno, tylko nad nia zataczal sie niewielki krag swiatla. Probowala skupic na nim wzrok. Tanczyl jak swietlik, potem zatrzymal sie na jej kocu. Skupila cala swa uwage, miala wrazenie, ze ciemnosc zmaterializowala sie. Bylo to cos zupelnie nierzeczywistego. Zastanawiala sie, czy nie byla to kolejna mara wywolana przez morfine. Jakies niechciane wspomnienie, ktore przecisnelo sie przez furtke jej mysli, aby teraz ja dreczyc. Uslyszala szelest odsuwanej poscieli i poczula czyjas dlon zaciskajaca sie na jej ramieniu. Byla zimna i jakby z gumy. Z trudem wypuscila powietrze z pluc. Nagle poczula lek. To nie byl sen. To sie dzialo naprawde. Ta reka chciala ja gdzies zaprowadzic, zabrac ja stad.
   W panice szarpnela sie najmocniej jak mogla. Udalo jej sie uwolnic z uscisku.
   Czyjs glos powiedzial cicho:
   – Wszystko w porzadku, Mary. Wszystko w porzadku. Czas, zebys juz zasnela.
   Mary znieruchomiala.
   – Kim jestes?
   – Mam sie toba zajac tej nocy.
   – Czy juz czas na moje lekarstwa?
   – Tak. Juz czas.
   Mary znowu zobaczyla krag malenkiej latarki bladzacy po jej ramieniu. Kroplowka! Reka w rekawiczce trzymala strzykawke. Plastykowa oslona zostala zdjeta i cos blysnelo w waskim strumieniu swiatla latarki. Igla. Mary poczula nagly niepokoj. Rekawiczki. Dlaczego rece byly ubrane w rekawiczki?
   – Chce zobaczyc sie ze swoja pielegniarka. Prosze zadzwonic po moja pielegniarke – powiedziala.
   – Nie ma potrzeby. – Igla wbila sie w pojemnik z kroplowka. Tlok strzykawki rozpoczal powolna i spokojna podroz w dol. Mary poczula cieplo rozchodzace sie w zylach, plynace z ramienia. Zdala sobie sprawe z tego, ze strzykawka musiala byc pelna. Wprowadzenie leku trwalo o wiele dluzej niz zazwyczaj, kiedy podawano jej dawki przeciwbolowe. Cos jest nie tak, pomyslala, kiedy strzykawka zostala oprozniona. Cos jest nie tak.
   – Chce, zeby przyszla tu moja pielegniarka – powiedziala. Udalo jej sie lekko uniesc glowe i zawolac slabym glosem. – Siostro! Prosze! Musze…
   Reka w gumowej rekawiczce zamknela jej usta. Pchnela ja z powrotem na poduszke z taka sila, ze Mary poczula, ze cos trzasnelo w jej szyi. Podniosla sie, chcac odepchnac reke, ale nie dala rady. Reka mocno przycisnieta do jej ust tlamsila jej krzyk. Mary szarpnela sie. Poczula, ze wyrwala z ramienia igle kroplowki, rurka doprowadzajaca roztwory fizjologiczne rowniez sie rozlaczyla. Dlon w dalszym ciagu zakrywala jej usta. Teraz Mary czula cieplo wstrzyknietego plynu rozprzestrzeniajace sie po calej klatce piersiowej i zmierzajace do mozgu. Probowala poruszyc nogami, ale nie mogla.
   Nagle stwierdzila, ze juz jej na niczym nie zalezy.
   Reka w gumowej rekawiczce odsunela sie od jej twarzy.
   Mary biegla. Znowu byla mala dziewczynka. Miala dlugie brazowe wlosy fruwajace na wietrze. Pod bosymi stopami czula nagrzany sloncem piasek, w powietrzu unosil sie zapach roz i morza. Furtka otworzyla sie przed nia szeroko.
   Dzwonek telefonu wyrwal Abby ze spokojnego i bezpiecznego snu. Obudzila sie i poczula obejmujace ja w pasie ramie Marka. Lozko bylo bardzo waskie, ale jakos zasneli tu razem. Delikatnie wydostala sie z objec i siegnela po sluchawke telefonu.
   – DiMatteo.
   – Doktor Di, mowi Charlotte z czworki. Wlasnie zmarla pani Allen. Wszyscy lekarze sa w tej chwili zajeci. Moglaby pani zejsc do nas i podpisac karte zgonu?
   – Zaraz tam bede. – Abby odlozyla sluchawke i jeszcze na moment polozyla sie na lozku, chcac powoli dobudzic sie. Pani Allen zmarla. Nastapilo to szybciej, niz sie nalezalo spodziewac. W pewnym sensie to dobrze, ze meki tej kobiety wreszcie dobiegly konca. Jednoczesnie Abby miala poczucie winy, ze w ogole dopuszcza do siebie takie mysli. O trzeciej nad ranem smierc pacjenta wydaje sie mniejsza tragedia, a wiekszym klopotem. Kolejnym powodem, dla ktorego nalezy przerwac sen.
   Abby wreszcie usiadla na brzegu lozka i wlozyla buty. Mark lekko chrapal, obojetny na wszystkie dzwoniace telefony. Z usmiechem pochylila sie i pocalowala go.
   – Tak – szepnela prosto w jego ucho, po czym wyszla z pokoju. Charlotte czekala na nia na czwartym oddziale przy pokoju pielegniarek.
   Razem poszly do pokoju Mary Allen, znajdujacego sie w koncu korytarza.
   – Znalazlysmy ja tak podczas obchodu o drugiej nad ranem. Wczesniej, kiedy zagladalam do niej o polnocy, spala. Musialo sie to zdarzyc troche pozniej. Przynajmniej odeszla spokojnie.
   – Czy zawiadomiono juz rodzine?
   – Zadzwonilam do jej siostrzenicy. Mowilam jej, ze nie musi przyjezdzac, ale ona nalegala. Jest juz w drodze. Posprzatalysmy troche przed jej wizyta.
   – Posprzatalyscie?
   – Mary wyrwala sobie kroplowke, na podlodze bylo troche krwi i plynow fizjologicznych. – Charlotte otworzyla drzwi sali i obie weszly do srodka.
   W swietle lampy stojacej przy lozku Mary Allen lezala nieruchomo, jakby pograzona byla we snie. Ramiona miala wyciagniete wzdluz tulowia, koc rowno przykrywal jej piers. Ona jednak nie spala i to bylo widac. Powieki miala na wpol otwarte. Maly zwiniety reczniczek wlozono jej pod brode, zeby nie opadala jej szczeka.
   Stwierdzenie zgonu nie zabralo wiele czasu. Abby przylozyla palce do tetnicy szyjnej. Brak pulsu. Podciagnela szpitalna koszule i na chwile przylozyla stetoskop do piersi zmarlej. Sluchala przez kilka sekund. Brak oddechu i czynnosci serca. Zaswiecila latareczka w oczy. Zrenice ustawione centralnie, nieruchome. Potwierdzenie zgonu bylo jedynie formalnoscia. Pielegniarki juz wczesniej rozpoznaly oczywiste oznaki smierci; rola Abby polegala jedynie na dokonaniu zapisu w karcie. Byl to jeden z obowiazkow, ktorych nigdy nie omawiano w trakcie nauki na studiach medycznych. Swiezo upieczeni lekarze poproszeni pierwszy raz o stwierdzenie zgonu zwykle nie wiedzieli, co maja zrobic. Niektorzy wyglaszali jakies mowy nad zmarlym albo cytowali Biblie. Takie zachowania byly przyczyna powstawania wielu anegdot i historyjek z serii o lekarzach.
   Smierc w szpitalu nie jest okazja do przemowien, trzeba tylko podpisac rozmaite dokumenty. Abby wziela karte Mary Allen i zakonczyla te czesc zadania. Napisala: „Brak samoczynnego oddechu i pulsu. Osluchiwanie nie wykazalo akcji serca. Zrenice nieruchome, w pozycji centralnej. Zgon pacjenta stwierdzono o godzinie 03:05”. – Zamknela karte i odwrocila sie, zeby wyjsc.
   Brenda Hainey stala w drzwiach.
   – Przykro mi, panno Hainey – powiedziala Abby. – Pani ciotka odeszla we snie.
   – O ktorej to sie stalo?
   – Troche po polnocy. Jestem pewna, ze odeszla spokojnie.
   – Czy ktos byl przy niej, kiedy to nastapilo?
   – Pielegniarki dyzurowaly na oddziale.
   – Ale tutaj nie bylo nikogo. To znaczy na tej sali.
   Abby zawahala sie. Zdecydowala, ze mowienie prawdy jest zawsze najlepszym wyjsciem.
   – Nie. Byla sama. Jestem pewna, ze to sie stalo, kiedy spala. Odeszla spokojnie. – Abby odsunela sie od lozka. – Moze pani przy niej zostac przez chwile, jezeli pani chce. Poprosze pielegniarki, zeby daly pani troche czasu. – Ruszyla w kierunku drzwi.
   – Dlaczego nic nie zostalo zrobione, zeby ja uratowac? Abby odwrocila sie i spojrzala na Brende.
   – Nic nie mozna bylo zrobic.
   – Mozna przeciez przywrocic prace serca, prawda? Sprawic, zeby znowu zaczelo bic?
   – Tylko w pewnych okolicznosciach.
   – Czy probowaliscie tego?
   – Nie.
   – Dlaczego nie? Poniewaz byla za stara, zeby ja ratowac?
   – Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Ona byla w ostatnim stadium raka.
   – Przeciez do szpitala przyjeto ja zaledwie dwa tygodnie temu. Tak mi powiedziala.
   – Byla juz wtedy bardzo chora.
   – Sadze, ze wy tutaj tylko zaszkodziliscie jej.
   Abby czula, ze zoladek podjezdza jej do gardla. Byla zmeczona, chciala wrocic do lozka, a ta kobieta nie dawala jej spokoju. Trzeba bylo to jakos zniesc. Musiala zachowac spokoj.
   – Nie moglismy nic juz dla niej zrobic – powtorzyla Abby.
   – Dlaczego przynajmniej nie sprobowano pobudzic jej serca elektrowstrzasami?
   – Zostala zapisana jako pacjentka, ktorej nie nalezy poddawac reanimacji. U takich pacjentow nie stosuje sie elektrowstrzasow. Nie podlaczylismy jej do respiratora na jej wlasna prosbe. Uszanowalismy jej wole. Pani rowniez powinna to zrobic, panno Hainey. – Po tych slowach Abby szybko wyszla, zanim jeszcze zdazyla powiedziec cos, czego mogla pozniej zalowac.
   Mark ciagle jeszcze spal tak, jak go zostawila. Wgramolila sie na lozko, ulozyla obok niego, starajac sie schowac w to bezpieczne, cieple miejsce u boku najdrozszej osoby. Ale nie mogla zapomniec o Mary Allen, o reczniku wepchnietym pod opadajaca brode, o powiekach przeslaniajacych szklista rogowke oczu, o jej ciele w pierwszej fazie po smierci. Uswiadomila sobie, ze prawie nic nie wiedziala o zyciu Mary Allen i co myslala, kogo kochala. Abby byla jej lekarzem, a wszystko, co o niej wiedziala to tylko, w jaki sposob pacjentka zmarla. Zmarla spokojnie w szpitalnym lozku. Ale niezupelnie tak. Przeciez jakis czas przed smiercia Mary Allen wyrwala sobie kroplowke. Pielegniarki znalazly krew i plyny ustrojowe na podlodze. Czy Mary cos obudzilo? Czy byla czyms zaniepokojona? Dlaczego wyciagnela igle kroplowki? Tego Abby nigdy nie bedzie miala mozliwosci dowiedziec sie.
   Mark westchnal i przysunal sie blizej niej. Wziela jego reke i przycisnela do swojego serca. Tak. Mimo tych smutnych spraw w zyciu zawodowym usmiechnela sie. To byl poczatek ich nowego zycia. Jej i Marka. Zycie Mary Allen dobieglo konca, a ich dopiero sie zaczynalo. Smierc kazdego pacjenta jest rzecza smutna, ale szpital to miejsce, gdzie jedno zycie sie konczy, a inne zaczyna.
   Dochodzila dziesiata rano, kiedy taksowkarz wysadzil Brende Hainey przed jej domem w Chelsea. Jeszcze nie jadla sniadania. Od tamtego telefonu ze szpitala nie zmruzyla nawet oka. Nie czula jednak ani glodu, ani zmeczenia. Byla niezwykle spokojna.
   Modlila sie przy lozku swojej ciotki do piatej nad ranem, kiedy to pielegniarki przyszly zabrac cialo do kostnicy. Wyszla ze szpitala z zamiarem udania sie prosto do domu, ale jadac taksowka, przez caly czas czula sie tak, jakby czegos nie dokonczyla. Mialo to zwiazek z dusza ciotki Mary i jej obecna podroza po wszechswiecie. Jezeli oczywiscie w ogole dokads leciala. Moze po prostu utknela gdzies, tak jak winda miedzy pietrami. Brenda nie byla pewna, czy dusza ciotki leciala w dol czy w gore i to wlasnie ja gnebilo. A sama ciotka Mary nie ulatwiala jej zadania. Nie przylaczyla sie do jej modlitw, nie prosila Boga o przebaczenie, nawet nie spojrzala na Biblie, ktora Brenda zostawila przy jej lozku. Ciotka Mary byla zbyt obojetna – myslala Brenda. W sytuacji ostatecznej czlowiek nie jest przeciez obojetny.
   Brenda juz wczesniej widziala u innych krewnych i przyjaciolach, przy smierci ktorych byla obecna, jak w miare zblizania sie konca, stawali sie spokojni. Ona byla jedyna osoba, ktora otwarcie mowila o zbawieniu duszy, jedyna, ktora obchodzilo, w jakim kierunku ich dusza uleci. To dobrze, ze sie przejmowala. Brala to sobie do serca tak bardzo, ze zawsze starala sie wiedziec na biezaco, kto w rodzinie byl powaznie chory. Niewazne, w jakim odleglym regionie kraju mieszkali, jechala do nich i zostawala az do konca. Stalo sie to jej powolaniem. Wlasnie dlatego niektorzy nazywali ja rodzinna swieta. Byla zbyt skromna, zeby zgodzic sie z takim okresleniem. Nie, nie. Ona po prostu glosila slowo Boze, tak jak kazdy wierny powinien to robic.
   W przypadku ciotki Mary nie udalo jej sie. Smierc przyszla za wczesnie. Zanim ciotka zdazyla w pelni przyjac Boga i otworzyc przed Nim serce. Wlasnie dlatego okolo piatej czterdziesci piec, siedzac w taksowce odjezdzajacej spod szpitala Bayside, Brende ogarnelo poczucie kleski. Jej ciotka nie zyla. Teraz juz nie mozna bylo zbawic jej duszy. Brenda nie wykazala wytrwalosci. Nie potrafila ciotki przekonac. Gdyby ciotka Mary zyla o jeden dzien dluzej, Brenda mialaby jakas szanse.
   Taksowka minela kosciol. Byl to kosciol innego wyznania, ale kosciol, to kosciol.
   – Prosze sie zatrzymac – nakazala taksowkarzowi. – Chce tutaj wysiasc.
   Tak wiec o szostej nad ranem Brenda trafila do kosciola swietego Andrzeja. Dwie i pol godziny siedziala tam z pochylona glowa, bezglosnie poruszajac ustami. Modlila sie za ciotke Mary, modlila sie o to, by grzechy jej, wszystkie jakie popelnila, zostaly jej odpuszczone. Prosila, zeby dusza ciotki nie trwala przez wieki miedzy pietrami, ale zeby winda jej duszy zaczela jechac w gore. Kiedy Brenda wreszcie podniosla glowe, byla juz osma trzydziesci. Kosciol wciaz byl pusty. Swiatlo poranka wpadalo do wnetrza przez niebieskie i zlote witraze w oknach. Kiedy spojrzala na oltarz, zobaczyla swiatlo otaczajace glowe Chrystusa. Zdawala sobie sprawe, ze byl to blask slonca, ale uznala ten moment za znak z nieba, ze modlitwy jej zostaly wysluchane i ciotka Mary byla zbawiona.
   Brenda wstala z lawki. Teraz poczula glod. Byla bardzo zadowolona z siebie. Kolejna dusza zwrocila sie ku swiatlu, a wszystko to dzieki jej wysilkom. Jakie szczescie, ze Bog zechcial jej wysluchac! Wyszla z kosciola, czujac sie cudownie lekko, jakby jej stopy ledwo dotykaly ziemi. Znowu wsiadla do taksowki akurat stojacej przy krawezniku. Jakby czekala specjalnie na nia. To byl kolejny znak.
   Podczas drogi do domu czula sie jak w transie. Wchodzac po schodach, myslala o sniadaniu i o zasluzonej drzemce. Nawet sludzy Pana potrzebowali odpoczynku. Otworzyla drzwi.
   Na podlodze lezala rozsypana poczta, wsunieta przez szpare. Rachunki, biuletyny koscielne i prosby o dary. Na swiecie bylo tylu potrzebujacych! Brenda zebrala koperty i zaczela je przegladac. Na samym wierzchu byla koperta z jej nazwiskiem. Nic wiecej na niej nie bylo, tylko jej nazwisko. Zadnego adresu zwrotnego. Zlamala pieczec i rozlozyla papier. Na kartce wydrukowano tylko jedno zdanie:
   „Pani ciotka nie zmarla smiercia naturalna”.
   Pod spodem widnial podpis: „Przyjaciel”.
   Plik kopert wysunal sie jej z dloni, rachunki i biuletyny rozsypaly sie po kuchennej podlodze. Opadla na krzeslo. Juz nie byla glodna ani spokojna.
   Za oknem uslyszala krakanie. Spojrzala w strone, skad dobiegal glos i zobaczyla kruka siedzacego na galezi pobliskiego drzewa. Jego zolte oko patrzylo prosto na nia.
   To byl jeszcze jeden znak.

Rozdzial trzynasty

   Frank Zwick stal przy stole, na ktorym lezal pacjent. Podniosl glowe i spojrzal na Abby.
   – Chyba nadszedl czas na gratulacje.
   Abby z rekami ociekajacymi woda po obowiazkowym dziesieciominutowym myciu wlasnie weszla na sale operacyjna. Dwie pielegniarki i Zwick usmiechali sie do niej.
   – Nigdy nie myslalam, ze to doktora Marka kiedys dopadnie. Nawet za sto lat – powiedziala jedna z pielegniarek, podajac Abby recznik. – To dowodzi, ze kawalerstwo jest uleczalne. Kiedy sie pani oswiadczyl?
   Abby wsunela rece w fartuch i naciagnela rekawiczki.
   – Dwa dni temu.
   – I trzymala to pani w tajemnicy przez cale dwa dni? Abby zasmiala sie.
   – Chcialam sie upewnic, ze nie zmieni zdania. I nie zmienil. Wiemy na pewno, ze chcemy byc razem teraz bardziej niz kiedykolwiek przedtem. – Ciagle usmiechajac sie, podeszla do stolu. Pacjent juz byl uspiony. Jego odslonieta klatka piersiowa miala zoltobrazowy kolor od betadyny, ktora pomalowano skore. Miala to byc prosta resekcja fragmentu pluca z guzkiem. Abby sprawnie wykonywala wszystkie czynnosci przedoperacyjne ze swoboda swiadczaca o tym, ze robila to juz wiele razy. Rozlozyla sterylne pokrowce. Zacisnela uchwyty. Rozlozyla niebieskie przescieradla i zamocowala jeszcze kilka uchwytow.
   – To kiedy wypada ten wielki dzien? – zapytal Zwick.
   – Jeszcze dokladnie nie ustalilismy. – A przeciez teraz ona i Mark rozmawiali ze soba tylko o tym. Jak huczne ma byc wesele? Kogo zaprosic? W pomieszczeniu czy na wolnym powietrzu? Na pewno o jednym juz zadecydowali. Miesiac miodowy chcieli spedzic na plazy. Jakiejkolwiek, byleby w poblizu byly palmy. Czula, ze usmiecha sie na sama mysl o cieplym piasku i niebieskiej wodzie. I o Marku.
   – Mark pewnie mysli o jachcie – powiedzial Zwick. – Moze bedzie chcial wziac slub na lodzi.
   – Zadnych lodzi.
   – O, o… To brzmi bardzo zdecydowanie.
   Skonczyla przykrywac pacjenta i spojrzala na Marka, ktory wlasnie wchodzil na sale. Wlozyl rekawiczki, swiezy fartuch i zajal miejsce przy stole operacyjnym, naprzeciwko niej. Usmiechneli sie do siebie. Abby wziela skalpel. Rozlegl sie dzwiek interkomu. Jakis glos zapytal.
   – Czy jest tam doktor DiMatteo?
   – Tak – odpowiedziala pielegniarka.
   – Prosze jej powiedziec, zeby zdjela fartuch i wyszla z sali.
   – Ale oni wlasnie maja otwierac pacjenta. Czy to nie moze zaczekac? Po krotkiej przerwie glos znowu sie odezwal:
   – Pan Parr zadecydowal, ze doktor DiMatteo ma wyjsc z sali.
   – Prosze mu powiedziec, ze operujemy! – powiedzial Mark.
   – On o tym wie. Doktor DiMatteo jest potrzebna tutaj – powtorzyl glos z interkomu. – Teraz.
   Mark spojrzal na Abby.
   – Idz. Poprosze, zeby przyslali jakiegos stazyste.
   Abby odeszla od stolu i nerwowo zaczela zdejmowac fartuch. Cos bylo nie tak. Parr nie wywolalby jej z operacji, gdyby nie chodzilo o jakas powazna sprawe. Gdy wychodzila z sali operacyjnej, serce walilo jej jak oszalale.
   Jeremiah Parr stal przy biurku na korytarzu. Razem z nim czekalo dwoch straznikow z ochrony szpitala i przelozona pielegniarek. Wszyscy byli bardzo powazni.
   – Doktor DiMatteo – zaczal Parr – prosimy, zeby poszla pani z nami. Abby spojrzala na straznikow. Staneli po obu jej stronach. Byla tu obecna rowniez przelozona. Przesunela sie krok w tyl.
   – O co chodzi? – spytala Abby. – Dokad idziemy?
   – Do pani szafki.
   – Nie rozumiem.
   – To rutynowa kontrola, pani doktor.
   Majac dwoch straznikow po bokach, Abby nie miala nic do powiedzenia, musiala poslusznie pojsc za Parrem do damskiej szatni. Przelozona pielegniarek weszla do srodka pierwsza, zeby sprawdzic, czy w pomieszczeniu nie ma nikogo z personelu. Potem skinela na Parra, dajac znak, ze moga wchodzic.
   – Czy zajmuje pani szafke z numerem siedemdziesiat dwa? – spytal Parr.
   – Tak.
   – Prosze ja otworzyc.
   Abby siegnela do zamka z kombinacja cyfrowa. Przekrecila pierwsza tarcze, a potem odwrocila sie do Parra.
   – Najpierw chcialabym wiedziec, dlaczego?
   – To zwykla kontrola.
   – Wydaje mi sie, ze nie jestem uczennica w szkole sredniej, ktorej sprawdza sie szafki. Czego szukacie?
   – Prosze po prostu otworzyc szafke.
   Abby spojrzala na straznikow, potem na przelozona pielegniarek. Patrzyli na nia z rosnaca podejrzliwoscia. Z nimi nie ma co walczyc – pomyslala. Jezeli odmowie, pomysla, ze cos tam ukrywam. Lepiej chyba ich poslucham, to jedyne wyjscie w tej wariackiej sytuacji.
   Jeszcze raz siegnela do zamka i wybrala odpowiednie numery.
   Parr podszedl blizej. Straznicy rowniez. Staneli tuz za nia, kiedy otwierala drzwiczki szafki.
   Wewnatrz bylo jej zwykle ubranie, stetoskop, torebka, kosmetyczka w kwiaty z rzeczami, ktore przydawaly sie, kiedy miala nocne dyzury i dlugi bialy fartuch, ktory wkladala na obchody. Chcieli, zeby z nimi wspolpracowala, prosze bardzo. Otworzyla suwak kosmetyczki w kwiaty i pokazala wszystkim jej zawartosc. To bylo jak szkolna demonstracja intymnych przyborow toaletowych. Szczoteczka do zebow, tampony. Jeden ze straznikow zarumienil sie. Zapiela kosmetyczke i otworzyla torebke. Tutaj tez zadnych niespodzianek. Portfel, ksiazeczka czekowa, kluczyki do samochodu, jeszcze kilka tamponow. Straznicy czuli sie niezrecznie i troche glupio. Abby zaczynalo to bawic.
   Wlozyla torebke z powrotem do szafki i zdjela bialy fartuch z wieszaka. W momencie, kiedy to robila, poczula, ze jest ciezszy. Siegnela do kieszeni i poczula jakis cylindryczny ksztalt o gladkiej powierzchni. Szklana fiolka. Wyciagnela ja i spojrzala na naklejke: „Morfina”. Fiolka byla prawie pusta.
   – Doktor DiMatteo – powiedzial Parr – prosze mi to oddac. Spojrzala na niego zdumiona.
   – Nie mam pojecia, skad sie to tutaj wzielo.
   – Prosze dac mi te fiolke.
   Byla zbyt zdziwiona i machinalnie po prostu podala mu ja.
   – Nie wiem, w jaki sposob sie tutaj znalazla – powiedziala. – Nigdy wczesniej jej nie widzialam.
   Parr wreczyl fiolke przelozonej. Potem odwrocil sie do straznikow.
   – Prosze odeskortowac doktor DiMatteo do mego biura.
   – To jakas kompletna bzdura – powiedzial Mark. – Ktos ja wrobil i wszyscy dokladnie zdaja sobie z tego sprawe.
   – Nic mi o tym nie wiadomo – stwierdzil Parr.
   – Przeciez to dalszy ciag tych samych przesladowan! Pozwy do sadu, krwawe wnetrznosci w jej samochodzie, a teraz to.
   – To jest zupelnie co innego, doktorze Hodell. Tu chodzi o smierc pacjenta. – Parr spojrzal na Abby. – Doktor DiMatteo, dlaczego nie powie pani prawdy i nie ulatwi nam wyjasnienia tej sprawy?
   Chcial, zeby sie do wszystkiego przyznala. Zeby po prostu przyznala sie do winy. Abby rozejrzala sie po siedzacych wokol stolu. Parr, Susan Casado, przelozona pielegniarek. Nie mogla sie tylko spojrzec na Marka. Bala sie, ze moze zobaczyc w jego oczach chocby cien watpliwosci.
   – Juz powiedzialam, ze nic o tym nie wiem. Nie mam pojecia, jak ta morfina znalazla sie w mojej szafce. Nie wiem, jak zmarla Mary Allen.
   – Pani podpisala jej akt zgonu – powiedzial Parr. – Dwa dni temu.
   – To pielegniarki ja znalazly. Juz wtedy nie zyla.
   – Czy pani byla wtedy na dyzurze?
   – Tak.
   – Przez cala noc byla pani w szpitalu.
   – Oczywiscie. Przeciez na tym wlasnie polega dyzur.
   – Tak wiec byla pani tutaj w noc, kiedy Mary Allen zmarla na skutek przedawkowania morfiny. A dzis znalezlismy to w pani szafce. – Postawil fiolke na stole, na srodku mahoniowego blatu. – Wydawanie tego objete jest kontrola. Sam fakt, ze fiolka znalazla sie w pani posiadaniu, jest juz wystarczajaco podejrzany.
   Abby patrzyla z niedowierzaniem na Parra.
   – Powiedzial pan przed chwila, ze Mary Allen zmarla wskutek przedawkowania morfiny. Skad o tym wiadomo?
   – Zrobiono posmiertne badanie poziomu lekow. Byl duzo ponad norme.
   – Podawano jej dawke znieczulajaca w celu usmierzenia bolu.
   – Mam tutaj raport. Dostarczono go dzis rano. Cztery dziesiate miligrama na litr. Poziom dwoch dziesiatych uwaza sie za smiertelny.
   – Czy moge na to spojrzec? – spytal Mark.
   – Oczywiscie.
   Mark szybko przejrzal wyniki z laboratorium.
   – Po co ktokolwiek prosil o zrobienie badania poziomu morfiny? Przeciez pacjentka byla nieuleczalnie chora na raka.
   – Takie badanie zostalo zlecone. Tyle powinniscie wiedziec.
   – Chcialbym wiedziec o wiele wiecej.
   Parr spojrzal na Susan Casado, ktora powiedziala:
   – Byl powod, ktory kazal nam podejrzewac, ze nie byla to naturalna smierc.
   – Jaki powod?
   – To nie jest tematem tej rozmowy.
   – Jaki powod? – powiedzial twardo Mark. Susan gwaltownie poprawila sie na krzesle.
   – Jedna z krewnych pani Allen poprosila, zebysmy wszystko sprawdzili. Otrzymala jakis list sugerujacy, ze smierc pani Allen nastapila w podejrzanych okolicznosciach. Powiadomilismy oczywiscie doktora Wettiga i on zarzadzil sekcje zwlok.
   Mark podal Abby kartke z wynikami badan laboratoryjnych. W rubryce „lekarz zlecajacy” rzeczywiscie byl podpis generala. Zarzadzil ilosciowe badanie poziomu lekow osiem godzin po smierci Mary Allen.
   – Nie mialam z tym nic wspolnego – powiedziala Abby. – Nie wiem, jak dostala taka dawke morfiny. Moze laboratorium popelnilo blad, a moze to pielegniarka sie pomylila.
   – Moge reczyc za moj personel – odezwala sie przelozona. – Scisle przestrzegamy zalecen przy podawaniu narkotykow i podlegamy dokladnej wewnetrznej kontroli w tym zakresie. Wszystkim o tym wiadomo. Nie moze byc mowy o jakimkolwiek bledzie pielegniarki.
   – W takim razie z tego, co tu mowicie, wynika, ze pacjentce celowo podano zbyt duza dawke – stwierdzil Mark.
   Po dlugiej chwili ciszy Parr powiedzial:
   – Tak.
   – To smieszne! Ja bylem tej nocy z Abby w dyzurce!
   – Przez cala noc? – spytala Susan.
   – Tak. To byly jej urodziny i my… – odchrzaknal i spojrzal na Abby. – Swietowalismy – zakonczyl Mark.
   – Byl pan z nia przez caly czas?:- chcial wiedziec Parr.
   Mark zawahal sie. On nie jest tego pewien – pomyslala Abby. Przeciez spal wtedy, kiedy zadzwonil telefon. Nawet sie nie obudzil, kiedy o trzeciej nad ranem wyszla stwierdzic zgon pani Allen, ani wtedy, kiedy wyszla po raz drugi okolo czwartej, zeby podlaczyc kroplowke jednemu z pacjentow. Mial zamiar dla niej sklamac, ale ona zdawala sobie sprawe, ze to nie moglo sie powiesc. Mark nie mial pojecia, co robila tamtej nocy. Parr za to dowiedzial sie juz wszystkiego od pielegniarek. Poza tym byly jeszcze wszystkie zapiski i zalecenia, ktore wydala tamtej nocy, przy kazdym z nich podana byla godzina.
   – Mark byl ze mna w dyzurce – wyjasnila. – Ale spal prawie przez caly czas. – Spojrzala na niego. Musza trzymac sie prawdy. Tylko to moze mnie uratowac.
   – A pani, doktor DiMatteo? – spytal Parr. – Czy pani rowniez przez caly czas byla w dyzurce?
   – Kilkakrotnie wzywano mnie na rozne oddzialy. Pan zreszta juz o tym wie, prawda?
   Parr skinal glowa.
   – Skoro dla was jest oczywiste, ze zrobila to Abby – wtracil sie Mark. – To moze powiecie mi, dlaczego mialaby to zrobic? Dlaczego zabilaby wlasna pacjentke?
   – Nie jest to tajemnica, ze doktor DiMatteo popiera eutanazje – stwierdzila Susan Casado.
   Abby spojrzala na nia zaskoczona.
   – Co takiego?
   – Rozmawialismy z pielegniarkami. Raz slyszano, jak doktor DiMatteo powiedziala – Susan przerzucila kilka stron sluzbowego notatnika. – Cytuje, jezeli morfina ma jej to ulatwic, wlasnie to powinno sie jej podawac. Nawet jezeli przez to koniec nadejdzie troche wczesniej”. Koniec cytatu. – Susan spojrzala na Abby. – Powiedziala to pani, prawda?
   – To nie ma nic wspolnego z eutanazja! Mowilam o kontrolowanej dawce morfiny w zaleznosci od bolu! O odejmowaniu pacjentce cierpienia.
   – A wiec wypowiedziala pani takie slowa?
   – Moze i tak! Nie pamietam.
   – Potem byla ta historia z siostrzenica pani Allen, Brenda Hainey. Wiele pielegniarek bylo swiadkami zajscia, podobnie jak obecna tu pani Speer. – Susan skinela glowa w kierunku przelozonej, po czym znowu zajrzala do notesu: – To byla klotnia. Brenda Hainey uwazala, ze jej ciotka dostaje za duzo morfiny. Doktor DiMatteo nie zgodzila sie z tym. Doszlo nawet do tego, ze nawyzywala goscia.
   Temu Abby nie mogla zaprzeczyc. Rzeczywiscie doszlo do spiecia miedzy nia i Brenda. Rzeczywiscie uzyla slow, jakich nie powinna byla uzyc. Teraz miala wrazenie, ze wszystko sie na nia wali i obraca przeciwko niej. Zaczela miec trudnosci z oddychaniem. Z przerazenia nie mogla sie poruszyc.
   – Ona twierdzi, ze nic o tym nie wie – powiedzial Parr.
   – Nie dziwi mnie to – odparl Wettig. – Rzeczywiscie nie ma pani o tym pojecia, prawda doktor DiMatteo?
   Abby spojrzala w oczy generala. Nie latwo bylo patrzec w te zimne niebieskie oczy. Bylo w nich zbyt wiele sily, od ktorej zalezala jej przyszlosc. Teraz jednak patrzyla prosto, bo nie miala nic do ukrycia.
   – Nie zabilam mojej pacjentki – powiedziala. – Przysiegam.
   – Domyslalem sie, ze pani to powie. – Wettig siegnal do kieszeni swego laboratoryjnego fartucha i wyciagnal stamtad klodke z zamkiem cyfrowym. Polozyl ja na stole z glosnym stukiem.
   – Co to jest? – spytal Parr.
   – To zamkniecie od szafki doktor DiMatteo. W ciagu ostatniej pol godziny stalem sie czyms w rodzaju eksperta w dziedzinie zamkow z kombinacjami cyfrowymi. Wezwalem slusarza. Powiedzial, ze to model sprezynowy, bardzo latwo mozna sobie z nim poradzic. Wystarczy jedno mocniejsze szarpniecie i prosze bardzo. Poza tym z tylu jest kod. Jakikolwiek slusarz moze uzyc tego kodu w celu otrzymania kombinacji.
   Parr spojrzal na zamkniecie, a potem wzruszyl lekcewazaco ramionami.
   – To niczego nie dowodzi. W dalszym ciagu mamy niezywa pacjentke!
   – I to – wskazal fiolke po morfinie.
   – Co sie z wami dzieje? – powiedzial Mark. – Czy naprawde nie widzicie, co tu jest grane? Anonimowy list. Morfina schowana w jej szafce. Ktos probuje ja wrobic, to jasne.
   – W jakim celu? – spytala Susan.
   – Zeby ja skompromitowac. Zeby zostala zwolniona z pracy. Parr parsknal.
   – Sugeruje pan, ze ktos celowo zamordowal pacjentke, zeby zrujnowac kariere doktor DiMatteo?
   Mark chcial cos powiedziec, ale powstrzymal sie. To byla absurdalna teoria, wszyscy zdawali sobie z tego sprawe.
   – Musi pan przyznac, doktorze Hodell, ze w tym przypadku teoria, ze wszystko zostalo ukartowane rozmyslnie to zbyt absurdalne wnioski – stwierdzila Susan.
   – Nie tak absurdalne, jak to, co mi sie przytrafilo – powiedziala Abby. – Pomyslcie tylko o tym, co Wiktor Voss zrobil dotychczas. Musi byc szalony. Napadl na mnie na oddziale chirurgii. Podrzucil wnetrznosci do mego samochodu, tylko ktos chory psychicznie moglby wymyslic cos podobnego. Pozniej otrzymalam dwa pozwy. A to dopiero poczatek.
   Obecni na sali milczeli przez chwile, Susan spojrzala na Parra.
   – Czy ona jeszcze nie wie?
   – Najwidoczniej nie.
   – Nie wie czego? – spytala Abby.
   – Zadzwoniono do nas z firmy Hawkes, Craig i Sussman tuz po lunchu – powiedziala Susan. – Pozwy przeciwko pani zostaly wycofane, obydwa.
   Abby gwaltownie opadla na oparcie krzesla.
   – Nie rozumiem – wyszeptala. – Co on wyprawia? Co ten przeklety Voss zamierza?
   – Jezeli Wiktor Voss rzeczywiscie probowal pania zastraszyc, to najwyrazniej z tego zrezygnowal. Obecna sprawa nie ma z nim nic wspolnego.
   – To jakie inne wytlumaczenie proponujecie – spytal Mark.
   – Prosze przyjrzec sie dowodom – Susan wskazala na fiolke.
   – Nie ma swiadkow, nic nie laczy tej akurat fiolki ze smiercia pacjentki.
   – Niemniej jednak sadze, ze nam wszystkim przychodza do glowy te same wnioski.
   Cisza wydawala sie nie do zniesienia. Abby widziala, ze nikt na nia nie patrzy, nawet Mark.
   W koncu odezwal sie Wettig.
   – Co pan proponuje, panie Parr? Chce pan zadzwonic na policje? Zamienic to zamieszanie w cyrk dla dziennikarzy?
   Parr zawahal sie.
   – To byloby chyba troche przedwczesne…
   – Albo trzyma sie pan wysuwanych oskarzen, albo je pan wycofuje. Jakiekolwiek inne postepowanie byloby nie w porzadku wobec doktor DiMatteo.
   – Generale, lepiej chyba nie mieszac w to policji – powiedzial Mark.
   – Jezeli wy wszyscy chcecie uwazac to za morderstwo, to policja powinna zostac powiadomiona – powiedzial Wettig. – Mozecie od razu zadzwonic po kilku reporterow, niech rzecznicy prasowi szpitala troche popracuja. Nie zaszkodzi im nieco emocji. Wszystko musi zostac przedstawione jasno i otwarcie. To jest najlepsza polityka. – Spojrzal prosto na Parra. – Oczywiscie jezeli zamierzacie nazywac to morderstwem. – Bylo to odwazne postawienie sprawy. Wobec takich argumentow to Parr musial sie wycofac. Odchrzaknal i zwrocil sie do Susan. – Nie jestesmy co do tego zupelnie pewni.
   – Lepiej, zebyscie byli pewni czy jest to morderstwo, czy nie powiedzial Wettig. – Musicie byc, do cholery, tego pewni, zanim zadzwonicie po policje.
   – Ciagle jeszcze sprawa jest badana – stwierdzila Susan. – Musimy przesluchac kilka innych pielegniarek z oddzialu. Upewnic sie, ze niczego nie przeoczylismy.
   – Zrobcie to – powiedzial Wettig.
   Znowu zapadla cisza. Nikt nie patrzyl na Abby. Tak jakby nagle stala sie powietrzem. Wszyscy wydawali sie lekko zdumieni, kiedy Abby odezwala sie. Ledwie rozpoznawala wlasny glos, brzmial obco, byl cichy i spokojny.
   – Chcialabym juz wrocic do moich pacjentow. Jezeli moge – powiedziala.
   Wettig przytaknal.
   – Prosze bardzo.
   – Chwila – wtracil sie Parr. – Ona nie moze wrocic do swoich obowiazkow.
   – Niczego pan nie udowodnil – powiedziala Abby, wstajac z krzesla. – General ma racje. Albo wysuwa pan przeciwko mnie jakies oskarzenia, albo z nich pan rezygnuje.
   – Mamy jeden zarzut, ktorego nie mozna zakwestionowac – przerwala Susan. – Nielegalne posiadanie srodkow znajdujacych sie pod scisla kontrola. Nie wiemy, skad pani wziela morfine, ale sam fakt, ze miala ja pani w szafce, jest wystarczajaco powaznym zarzutem. – Spojrzala na Parra. – Nie mamy wyboru. Prawdopodobienstwo poniesienia odpowiedzialnosci jest bardzo wysokie. Jezeli cos sie stanie ktoremus z pani pacjentow i ludzie dowiedza sie, ze wiedzielismy o tej morfinie, bedziemy skonczeni. – Odwrocila sie do Wettiga. – Podobnie jak reputacja programu stazu w Bayside, generale.
   Ostrzezenie Susan odnioslo zamierzony skutek. Odpowiedzialnosc byla sprawa, ktora dotyczyla wszystkich. Wettig, podobnie jak wszyscy inni lekarze, nie cierpial prawnikow i pozwow. Tym razem nie zamierzal sie sprzeciwiac.
   – Co to znaczy? – spytala Abby. – Czy jestem zwolniona?
   Parr wstal z miejsca, oznaczalo to, ze spotkanie dobieglo konca, decyzja zostala podjeta.
   – Doktor DiMatteo, jest pani zawieszona w czynnosciach lekarza do odwolania. Nie ma pani prawa wstepu na oddzialy. Nie moze pani rowniez zblizac sie do pacjentow. Czy pani to rozumie?
   Rozumiala. Doskonale rozumiala.

Rozdzial czternasty

   Jakowowi juz od lat nie snila sie matka. Przez kilka ostatnich miesiecy bardzo rzadko o niej myslal. Dlatego byl zdumiony, kiedy trzynastego dnia morskiej podrozy obudzil sie z tak zywym wrazeniem jej bliskosci, jakby dopiero co tu byla. Ostatnim zapamietanym obrazem blednacego snu byl jej usmiech. Kosmyk jasnych wlosow wil sie wzdluz policzka, zielone oczy patrzyly przez niego na cos, co znajdowalo sie za nim, jakby byl nierzeczywisty, bezcielesny. Od razu rozpoznal ja, wiedzial ze to na pewno jest matka. Przez cale lata bardzo staral sie przypomniec sobie jej twarz, ale zawsze pozostawala jak za mgla. Jakow nie mial zdjec ani zadnych pamiatek, ale w jakis cudowny sposob nosil obraz jej twarzy w sobie, przechowywany jak ziarno swych mysli. Zeszlej nocy ziarno wreszcie zakielkowalo. Zobaczyl ja, byla bardzo piekna.
   Tego popoludnia powierzchnia morza stala sie gladka jak lustro, a niebo pociemnialo, przybierajac taka sama szara barwe, jak woda. Jakow stal na pokladzie i patrzyl w dal. Nie potrafilby powiedziec, gdzie konczylo sie morze, a zaczynalo niebo. Byli w ogromnym szarym akwarium. Slyszal, jak kucharz mowil, ze pogoda miala sie wkrotce pogorszyc i ze nastepnego dnia nikt nie bedzie mogl utrzymac w zoladku wiecej niz odrobine chleba i zupy. Dzis jednak morze bylo bardzo spokojne, ciezkie powietrze mialo posmak deszczu. Jakowowi w koncu udalo sie wyciagnac Aleksieja z jego koi i zabrac na wyprawe po statku.
   Pierwszym miejscem, do ktorego Jakow zabral przyjaciela, byla maszynownia. Przez chwile lazili po ciemnym pomieszczeniu, dopoki Aleksiej nie zaczal narzekac, ze od zapachu paliwa robi mu sie niedobrze. Aleksiej mial zoladek niemowlecia, ciagle wymiotowal. Jakow zabral go na mostek, ale tego dnia kapitan byl zbyt zajety, zeby z nimi porozmawiac. Tak samo nawigator. Jakow nie mogl nawet pochwalic sie swoja uprzywilejowana pozycja stalego bywalca.
   Poszli razem do kuchni. Kucharz byl w kiepskim humorze i nie zaproponowal im nawet kawalka chleba. Musial przygotowywac posilek dla pasazerow z rufy, ktorych nigdy jeszcze nie widzial. Narzekal, ze byli strasznie wymagajacy. Kosztowalo go to zbyt wiele uwagi i energii. Przez caly czas mruczal pod nosem, stawiajac na tacy dwa kieliszki i butelke wina i umieszczajac to wszystko w windzie. Przyciskal guzik i wysylal na w gore, do prywatnych kwater. Potem odwrocil sie do kuchenki, na ktorej skwierczala patelnia i parowaly potrawy w garnkach. Uniosl pokrywke jednego z nich, skad wydostal sie smakowity zapach masla i cebuli. Potrawe zamieszal drewniana lyzka.
   – Cebula musi dusic sie powoli – powiedzial. – Dzieki temu staje sie slodziutka jak mleko. Zeby dobrze gotowac trzeba miec cierpliwosc, ale kto w dzisiejszych czasach ma cierpliwosc. Kazdy chce miec wszystko natychmiast. Najlepiej wsadzic jedzenie do kuchenki mikrofalowej. Rownie dobrze mozna by jesc jakas stara skore. – Przykryl garnek z powrotem i podniosl pokrywke patelni. Smazylo sie na niej szesc malenkich ptakow, kazdy z nich nie wiekszy niz drobna piastka. – Jak kawaleczki nieba – powiedzial.
   – To sa najmniejsze kurczaki, jakie kiedykolwiek widzialem – zdziwil sie Aleksiej.
   Kucharz zasmial sie.
   – To przepiorki, gluptasie.
   – Dlaczego my nie jemy nigdy przepiorek?
   – Bo wy nie mieszkacie w kabinie na rufie. – Kucharz ulozyl parujace mieso na tacy i przysypal je posiekana pietruszka. Potem cofnal sie o krok i podziwial swoje dzielo. Mial czerwona i spocona twarz. – Na to nie powinni narzekac – powiedzial i wsunal tace do windy, ktora wrocila do kuchni juz pusta.
   – Jestem glodny – powiedzial Jakow.
   – Ty zawsze jestes glodny. Idz ukroj sobie kromke chleba. Jest troche czerstwy, ale mozesz zrobic sobie tost.
   Chlopcy zaczeli przetrzasac szuflady w poszukiwaniu noza do chleba. Kucharz mowil prawde, bochenek byl czerstwy. Jakow przytrzymal chleb kikutem lewego ramienia, odkroil dwie kromki i zabral je do tostera.
   – Patrz, jak brudzisz moja podloge! – jeknal kucharz. – Wszedzie okruchy. Pozbieraj to wszystko.
   – Ty je pozbieraj – powiedzial Jakow do Aleksieja.
   – To ty je porozrzucales, nie ja.
   – Ja robie tosty.
   – Ale to nie ja nakruszylem.
   – Dobra. W takim razie twoj kawalek wyrzuce.
   – Nie kloccie sie, macie tu posprzatac! – ryknal kucharz.
   Aleksiej natychmiast zaczal zbierac okruszki. Jakow wsunal pierwsza kromke do tostera. Mala szara kulka nagle wypadla z jakiegos otworu i zeskoczyla na podloge.
   – Mysz! – krzyknal Aleksiej. – Tutaj jest mysz!
   Kulka czmychnela spod stop Aleksieja, popedzila w kierunku Jakowa, a potem skrecila do kucharza, ktory walnal w nia pokrywka od garnka. Mysz wyladowala na nodze Aleksieja i zaczela sie po nim wspinac. Chlopiec wrzasnal z przerazenia i mysz sama przestraszona zawrocila. Spadla na podloge i zniknela pod jedna z szafek.
   Na kuchni cos sie zaczelo przypalac. Kucharz klnac zeskrobywal przypalona cebule z dna garnka. Tak delikatnie zeszklil ja na masle i wszystko na nic.
   – Jedna mysz w mojej kuchni! I wszystko zmarnowane. Musze zaczynac od poczatku. Przekleta mysz.
   – Byla w tosterze – powiedzial Jakow. Nagle, kiedy wyobrazil sobie, ze mysz siedziala tam w srodku, poczul, ze robi mu sie niedobrze.
   – Na pewno zostawila swoje odchody – zauwazyl kucharz. – Przekleta mysz.
   Jakow ostroznie zajrzal do tostera. Myszy juz tam nie bylo, zostalo za to mnostwo podejrzanych brazowych grudek.
   Przesunal toster w kierunku zlewu, zeby to z niego wysypac.
   – Zglupiales czy co? Co ty robisz? – krzyknal kucharz.
   – Chce wyczyscic toster.
   – Przeciez w zlewie jest woda! Popatrz, toster jest ciagle wlaczony do kontaktu. Jezeli teraz dotkniesz wody, to juz po tobie. Czy nikt ci nigdy o tym nie mowil?
   – Wuj Misza nie mial tostera.
   – Tak jest nie tylko z tosterami. To samo dotyczy wszystkiego, co wlacza sie do pradu. Jestes tak samo glupi, jak wszyscy pozostali. – Zamachal rekami, wyganiajac ich z kuchni. – Idzcie, wynoscie sie stad obaj. Same klopoty z wami.
   – Ale ja jestem glodny – powiedzial Jakow.
   – Zaczekasz na kolacje, tak jak wszyscy pozostali. – Kucharz wrzucil swiezy kawalek masla do rondla. Patrzac na Jakowa, warknal: – Idzcie juz! – Chlopcy wyszli.
   Przez pewien czas bawili sie na pokladzie, ale zrobilo sie chlodno. Znowu sprobowali szczescia na mostku, skad rowniez zostali wyrzuceni. Zaczeli sie nudzic. W koncu dostali sie do miejsca, w ktorym, jak mowil Jakow, nikomu nie mogli przeszkadzac i gdzie nikt nie przeszkodzi im. To byla jego kryjowka, postanowil pokazac ja Aleksiejowi pod warunkiem, ze ten nie bedzie zachowywal sie jak beksa. To miejsce odkryl trzeciego dnia podrozy podczas wedrowek po statku, kiedy zwrocil uwage na zamkniete drzwi w korytarzu maszynowni. Otworzyl je i okazalo sie, ze prowadza do klatki schodowej. Byla to jego czarowna kraina. Szyb wznosil sie trzy poziomy w gore. Schody piely sie spirala na drugi poziom, do stalowego podestu, ktory klekotal straszliwie, kiedy sie po nim skakalo. Niebieskie drzwi prowadzace w kierunku rufy byly zawsze zamkniete. Jakow juz nawet nie mial ochoty probowac, czy moze tym razem ktos nie zostawil je otwarte.
   Chlopcy wspieli sie na najwyzszy poziom. Tam, na duzej wysokosci, latwo bylo przestraszyc Aleksieja kilkoma podskokami.
   – Przestan! – krzyczal Aleksiej. – Przez ciebie to sie rusza!
   – To przejazdzka po Cudownej Krainie. Nie podoba ci sie?
   – Nie mam ochoty na takie przejazdzki!
   – Ty nigdy na nic nie masz ochoty. – Jakow nie przestawal podskakiwac, trzesly sie cale schodki. Aleksiej byl o krok od histerii. Jedna reka chwycil sie poreczy, druga przyciskal do siebie Szu-Szu.
   – Chce juz wracac na dol – jeczal.
   – No dobra.
   Schodzenie po schodach robilo wielki halas, ktory Jakow uwazal za wspanialy. Przez chwile bawili sie pod stopniami. Aleksiej znalazl kawalek starej liny i jeden jej koniec przywiazal do barierki. Hustal sie na niej jak malpka. Ale nie bylo to zbyt emocjonujace. Lina byla za nisko nad podloga.
   Jakow pokazal przyjacielowi pusta skrzynie, wcisnieta w kat pod schodami, ktora kiedys znalazl. Wczolgali sie obaj do srodka i siedzieli przez jakis czas wsrod odglosow pracy silnikow dochodzacych z maszynowni. Mieli wrazenie, ze tu jest blizej morza, ciemnej, wielkiej kolyski, ktora kiwala kadlubem statku.
   – To jest moja kryjowka – powiedzial Jakow. – Nie mozesz nikomu jej zdradzic. Przyrzeknij, ze nikomu nie powiesz.
   – Dlaczego mialbym komus mowic? To ohydne miejsce. Zimno tu i mokro. I zaloze sie, ze gdzies tam sa myszy. Pewnie teraz lezymy w mysim gownie.
   – Tutaj nie ma zadnego mysiego gowna.
   – Skad wiesz? Przeciez nic nie widzisz.
   – Jak ci sie nie podoba, to mozesz sie wynosic. No juz. – Jakow kopnal kolege, zamiatajac przy okazji troche wiorow. Glupi Aleksiej. Po co Jakow w ogole go tutaj zabral. Ktos, kto wszedzie nosi ze soba wypchanego psa, na pewno nie umie cieszyc sie z przygod. – No idz sobie! Z toba to zadna zabawa.
   – Nie wiem, ktoredy mam wrocic.
   – I sadzisz, ze ci pokaze droge?
   – Ty mnie tu przyprowadziles. Musisz mnie zaprowadzic z powrotem.
   – Wcale nie musze.
   – Zaprowadz mnie, albo powiem wszystkim o twojej glupiej kryjowce. Obrzydliwej kryjowce, pelnej mysich kup. – Aleksiej wygramolil sie ze skrzyni sypiac trocinami w twarz Jakowa. – Lepiej zaprowadz mnie z powrotem, albo…
   – Zamknij sie – powiedzial Jakow. Chwycil Aleksieja za koszule i pociagnal go z powrotem. Obaj chlopcy upadli w trociny.
   – Ty idioto! – krzyknal Aleksiej.
   – Posluchaj, posluchaj!
   – Co?
   Gdzies ponad nimi najpierw skrzypnely, a potem zatrzasnely sie drzwi. Czyjes kroki zwielokrotnione echem zadudnily po metalowych stopniach.
   Jakow podczolgal sie do otworu i wyjrzal na zewnatrz. Ktos pukal do niebieskich drzwi. Chwile pozniej otworzono je. Jakow zdazyl dostrzec jasne wlosy kobiety, ktora natychmiast zniknela w pomieszczeniu.
   Jakow wycofal sie z powrotem do skrzyni.
   – To tylko Nadia.
   – Czy jeszcze jest tam?
   – Nie, weszla przez te niebieskie drzwi.
   – Co tam jest?
   – Nie wiem.
   – A mowiles, ze jestes wielkim badaczem.
   – Ty na pewno jestes wielkim glupkiem. – Jakow jeszcze raz chcial kopnac Aleksieja, ale udalo mu sie tylko wzbic w powietrze troche trocin. – Tamte drzwi sa zawsze zamkniete. Ktos musi tam mieszkac.
   – Skad wiesz?
   – Bo Nadia zapukala i ktos wpuscil ja do srodka.
   Aleksiej glebiej wcisnal sie w skrzynie, zmienil zdanie, nie chcial teraz wychodzic stad tak natychmiast.
   – To na pewno ci od przepiorek – szepnal.
   Jakow przypomnial sobie tace z winem i dwoma kieliszkami, cebule duszona na masle i szesc malych ptaszkow polanych sosem. Jego zoladek dal znac o sobie.
   – Posluchaj – powiedzial. – Potrafie wydawac okropne dzwieki z brzucha. – Wciagnal, a potem szybko wypial brzuch. Symfonia bulgotania i burczenia byla rzeczywiscie imponujaca.
   Ale Aleksiej powiedzial tylko:
   – To obrzydliwe.
   – Dla ciebie wszystko jest obrzydliwe. Co z toba?
   – Nie lubie ohydnych rzeczy.
   – Kiedys je lubiles.
   – Ale juz nie lubie.
   – To pewnie przez Nadie. Przez nia zrobil sie z ciebie straszny mieczak. Zakochales sie w niej, czy co?
   – Nieprawda.
   – Tak, tak.
   – Wcale nie! – Aleksiej rzucil w Jakowa garsc trocin, trafiajac prosto w twarz. Obaj chlopcy rzucili sie na siebie i zaczeli szamotac. Nie bylo tu zbyt wiele miejsca, wiec nie mogli zrobic sobie krzywdy. Potem Aleksiejowi zapodzial sie Szu-Szu gdzies w trocinach, wiec zaczal grzebac dookola, a Jakow byl juz znudzony ta cala sprzeczka.
   Przez chwile chlopcy odpoczywali. Aleksiej znalazl Szu-Szu i mocno przytulal go do siebie, a Jakow probowal wydobyc ze swego zoladka jeszcze bardziej okropne dzwieki. Po chwili i to mu sie znudzilo. Lezeli wiec tak zmeczeni i znudzeni, a miarowy dzwiek silnikow dzialal na nich usypiajaco podobnie jak kolysanie morza.
   Nagle Aleksiej powiedzial:
   – Nie jestem w niej zakochany.
   – A co mnie obchodzi.
   – Ale inni chlopcy ja lubia. Slyszales, jak o niej mowia? – Aleksiej przerwal na chwile, a potem dodal. – Podoba mi sie jej zapach. Kobiety pachna inaczej. Tak miekko.
   – Zapach nie moze byc miekki.
   – Moze. Wlasnie tak pachnie kobieta, czujesz ten zapach i wiesz, ze gdybys ja dotknal bylaby miekka. – Aleksiej poglaskal Szu-Szu. Jakow slyszal, jak jego reka drapie zniszczony material.
   – Moja mama tak pachniala – powiedzial Aleksiej.
   Jakow przypomnial sobie swoj sen. Mama, jej usmiech, kosmyk jasnych wlosow przy policzku. Tak, Aleksiej mial racje. We snie jego matka rzeczywiscie pachniala miekko.
   – Mozesz mi nie wierzyc – tlumaczyl sie Aleksiej – ale ja pamietam ciagle jeszcze niektore rzeczy o niej.
   Jakow wyciagnal sie, dotykajac stopami sciany skrzyni. Czy ja uroslem? – zastanawial sie.
   – Czy ty nie myslisz o swojej matce? – zapytal Aleksiej.
   – Nie.
   – Pewnie i tak jej nie pamietasz.
   – Pamietam, ze byla piekna. Miala zielone oczy.
   – Skad mialbys to wiedziec? Wujek Misza mowil, ze byles jeszcze niemowlakiem, kiedy ona odeszla.
   – Mialem cztery lata. Nie bylem niemowlakiem.
   – Ja mialem szesc, kiedy odeszla moja mama i prawie nic nie pamietam.
   – Ja pamietam, ze moja miala zielone oczy.
   – Moze miala i co z tego?
   Odglos zamykanych drzwi sprawil, ze obaj umilkli. Jakow podsunal sie do otworu skrzyni i spojrzal w gore. To znowu byla Nadia. Wlasnie wyszla niebieskimi drzwiami i schodzila po stopniach. Poszla w kierunku przedniego luku.
   – Nie lubie jej – powiedzial Jakow.
   – A ja tak. Chcialbym zeby byla moja mama.
   – Ale ona nie lubi dzieci.
   – Wujkowi Miszy powiedziala, ze poswieca nam swoje zycie.
   – Wierzysz w to?
   – Dlaczego mialaby klamac?
   Jakow staral sie wymyslic jakas odpowiedz, ale nic mu nie przychodzilo do glowy. Zreszta nawet gdyby cos wymyslil i tak Aleksiej by mu nie uwierzyl. Glupi Aleksiej. Wszyscy byli glupi. Nadia oglupila wszystkich jedenastu chlopcow i kazdy byl w niej zakochany. Walczyli ze soba o to, kto bedzie siedzial przy niej podczas kolacji. Gapili sie na nia, przymilali sie do niej jak szczeniaki! W nocy przed zasnieciem rozmawiali tylko o Nadii. Co lubi, co zjadla na lunch, o wszystkim, co jej dotyczylo, ile mogla miec lat, albo jaka bielizne nosila pod swoimi szarymi sukienkami. Zastanawiali sie, czy Gregor, ktorego nie lubili, byl jej kochankiem i jednoglosnie zdecydowali, ze to niemozliwe. Starsi chlopcy wyjasniali mlodszym wszystkie szczegoly o anatomii kobiety, po co sa tampony, jak i gdzie sie je wklada. Im wiecej dowiadywali sie o swiecie doroslych, tym bardziej roslo ich zainteresowanie i fascynacja Nadia.
   Jakow rowniez byl nia w pewien sposob zafascynowany, ale nie tak, zeby byl w niej zakochany. On sie jej bal. A wszystko przez badanie krwi.
   W czwartym dniu podrozy, kiedy inni chlopcy albo wymiotowali, albo jeczeli na kojach, Gregor i Nadia chodzili z taca, na ktorej lezaly igly i strzykawki. Poczujesz tylko male uklucie – mowili – pobierzemy troche krwi, zeby potwierdzic, ze jestes zdrowy – podchodzili tak do kazdego chlopca, a szklane probowki pobrzekiwaly na tacy. Sama Nadia wygladala kiepsko z widocznymi oznakami morskiej choroby. Krew pobieral Gregor. Najpierw pytal o imie, a potem zakladal na reke plastikowa opaske z numerem. Nastepnie mocno zaciskal gruba gume wokol przedramienia, zeby zyly staly sie bardziej widoczne. Niektorzy chlopcy plakali, Nadia wtedy trzymala im rece i pocieszala, podczas gdy Gregor szybko pobieral krew.
   Jakow byl jedynym pacjentem, ktorego Nadia nie mogla uspokoic. Nawet starala sie, ale nie potrafila namowic go, zeby siedzial spokojnie. Nie zyczyl sobie, zeby wkluwano mu jakas igle w ramie i ze zloscia kopnal Gregora. Wtedy Nadia pokazala, co potrafi. Juz nie byla mila kobieta. Jedyna reke Jakowa przycisnela do lozka i zelaznym usciskiem wykrecila mu ramie. Kiedy Gregor pobieral krew, Nadia nie spuszczala wzroku z Jakowa, przemawiajac do niego spokojnie, nawet dosc slodko. Do wszystkich pozostalych dochodzily tylko slowa pociechy Nadii. Jakow patrzyl w jej blade oczy i widzial cos zupelnie innego. Kiedy bylo juz po wszystkim, ze zloscia zerwal swoja plastikowa opaske, a Aleksiej poslusznie nosil swoja. Numer 307. Swiadectwo tego, ze byl zdrowy.
   Teraz schowany w kryjowce Jakowa, Aleksiej spytal.
   – Myslisz, ze ona ma wlasne dzieci? Jakow wzruszyl ramionami.
   – Mam nadzieje, ze nie – powiedzial i podczolgal sie do otworu skrzyni. Jeszcze raz spojrzal w gore, na puste teraz schody pnace sie w gore jak waz. Niebieskie drzwi byly zamkniete.
   Otrzepujac ubranie z trocin, wygramolil sie z kryjowki.
   – Jestem glodny – powiedzial.
   Tak jak przewidywal kucharz, po szarym, przygnebiajacym popoludniu pogoda pogorszyla sie jeszcze bardziej. Sztorm nie byl bardzo silny, ale wygonil wszystkich pasazerow do ich kabin. Aleksiej nawet nie pomyslal, zeby wyjsc ze swej koi. Zadne cuda swiata nie moglyby go przekonac, zeby stamtad wyszedl. Na zewnatrz bylo mokro i zimno, poklad kolysal sie, a on nie znosil bladzic po mrocznych i wilgotnych katach, ktore tak fascynowaly Jakowa. Aleksiej najlepiej czul sie w swoim lozku. Lubil, kiedy cieply koc otulal mu ramiona, podobalo mu sie, ze gdy bedzie mial ochote, moze powiercic sie i poczuc na twarzy cieple powietrze wydobywajace sie spod przykrycia, lubil tez czuc bliskosc i zapach Szu-Szu lezacego obok niego na poduszce.
   Przez caly ranek Jakow probowal wyciagnac Aleksieja z koi, skusic go na kolejna wyprawe w kraine cudow. W koncu zrezygnowal i poszedl sam. Wracal raz czy dwa razy, aby sprawdzic, czy Aleksiej przypadkiem nie zmienil zdania, ale ten przespal cale popoludnie i wieczor.
   Noca Jakow przebudzil sie. Od razu poczul, ze cos jest inaczej. Poczatkowo nie mogl zorientowac sie, co to bylo. Moze po prostu tylko sztorm przeszedl? Kolysanie zmniejszylo sie znacznie. Potem zdal sobie sprawe, ze nie pracowaly silniki. Nieustajacy dotad rumor przeszedl w przytlumiony zaledwie szmer. Wstal i podszedl do Aleksieja.
   – Zbudz sie – szepnal i potrzasnal go za ramie.
   – Idz sobie.
   – Posluchaj. Przestalismy plynac.
   – No i co z tego.
   – Ide zobaczyc, co sie dzieje. Idziesz ze mna?
   – Ja spie.
   – Spales przez caly dzien i cala noc. Nie chcesz zobaczyc ladu? Na pewno jestesmy juz blisko. Po co statek mialby sie zatrzymywac posrodku oceanu? – Jakow pochylil sie nad Aleksiejem, zachecajac go szeptem. – Chodz! Moze zobaczymy Ameryke. Przegapisz to, jezeli ze mna nie pojdziesz.
   Aleksiej westchnal i przez chwile nie byl pewien, co chce robic. Jakow probowal go przekupic.
   – Mam jeszcze ziemniaka z kolacji – powiedzial. – Dam ci go, jezeli pojdziesz ze mna na gore. – Aleksiej poprzedniego dnia przegapil i kolacje, i obiad. Propozycja Jakowa byla dla niego bardzo kuszaca. – No dobrze. – Aleksiej usiadl i zaczal sznurowac buty. – Gdzie jest ten ziemniak?
   – Najpierw pojdziemy na gore.
   – Jestes glupi, Jakow.
   Przeszli na palcach obok koi, w ktorych spali inni chlopcy i po schodach wyszli na poklad. Na zewnatrz wial lekki wiatr. Patrzyli ponad relingiem, starajac sie dojrzec swiatla miasta, ale na horyzoncie nie bylo nic procz gwiazd.
   – Nic nie widze – powiedzial Aleksiej. – Teraz daj mi tego ziemniaka. Jakow wyciagnal swoj skarb z kieszeni. Aleksiej przykucnal i lapczywie zjadl zimnego ziemniaka jak wyglodnialy zwierzak.
   Jakow spojrzal w kierunku mostka. Widzial zielonkawy blask ekranu radaru za oknem i sylwetke mezczyzny. To byl nawigator. Ten to wszystko widzi z tamtej wysokosci – pomyslal Jakow. Aleksiej skonczyl i wstal.
   – Wracam do lozka – powiedzial.
   – Mozemy poszukac jeszcze troche jedzenia w kuchni.
   – Nie chce znalezc tam jeszcze jednej myszy. – Aleksiej ruszyl w kierunku swojej kabiny. – Poza tym jest mi zimno.
   – A mnie nie jest zimno.
   – To mozesz tu sobie zostac.
   Wlasnie dochodzili do schodkow, kiedy uslyszeli glosny warkot. Nagle na pokladzie rozblysly swiatla. Chlopcy zamarli w bezruchu oslepieni lampami.
   Jakow schwycil Aleksieja za reke i pociagnal pod schodki prowadzace na mostek kapitanski. Przykucneli i zdumieni przygladali sie temu, co dzialo sie na pokladzie. Slyszeli jakies glosy, i widzieli, jak dwaj mezczyzni podeszli w bialych fartuchach do jakiejs pokrywy, ktora ze zgrzytem zostala podniesiona. Pod nia niebieskie swiatlo tkwilo w kregu innych lamp jak zrenica oka.
   – Piekielni mechanicy – powiedzial jeden mezczyzna. – Nigdy nie uda im sie tego naprawic. – Wtem w gorze dal sie slyszec potezny warkot. Wszyscy na pokladzie spojrzeli w niebo, w kierunku zblizajacego sie helikoptera.
   Warkot stawal sie coraz glosniejszy. Jakow zauwazyl, ze mezczyzni cofneli sie od reflektorow. Halas zaklocal cisze. Aleksiej zakryl uszy i jeszcze bardziej schowal sie w cieniu. Jakow za to z wielka uwaga przygladal sie, jak helikopter powoli osiadl na pokladzie.
   Pojawil sie znowu mezczyzna w fartuchu. Podbiegl lekko przygarbiony i otworzyl drzwi kabiny helikoptera. Jakow nie mogl dojrzec, co bylo w srodku. Wyszedl z cienia w kierunku pokladu. W kabinie smiglowca dostrzegl pilota i pasazera – mezczyzne.
   – Hej! – nagle krzyknal ktos ponad nim. – Hej, chlopcze!
   Jakow spojrzal w gore i zobaczyl, ze nawigator na mostku patrzyl prosto na niego.
   – Co ty tam robisz? Chodz tutaj natychmiast, zanim cos ci sie stanie! No juz! Czlowiek w fartuchu rowniez zauwazyl chlopcow i zaczal isc w ich kierunku. Nie wygladal na zadowolonego. Jakow wbiegl szybko po schodach. Aleksiej, przerazony, rowniez zerwal sie na rowne nogi.
   – Czy jestescie durni, zeby wylazic na poklad, kiedy laduje helikopter? – krzyczal nawigator. Dal lekkiego klapsa Aleksiejowi i wciagnal obu chlopcow na kapitanski mostek. Wskazal dwa krzesla. – Siadajcie tu.
   – My tylko przygladalismy sie – powiedzial Jakow.
   – Powinniscie byc teraz w lozkach.
   – Ja bylem w lozku – zaszlochal Aleksiej. – To on mi kazal wstac.
   – Chcecie wiedziec, co smiglo helikoptera mogloby zrobic z waszymi glowami? Chcecie? – zacisnal dlon na chudej szyi Aleksieja. – Zostalibyscie bez glow. Tak po prostu, jeden ruch i po wszystkim. Krew lalaby sie strumieniami. Byloby niezle widowisko. Myslicie, ze zartuje? Mozecie mi wierzyc, ja sam nigdy nie schodze na dol, kiedy laduje smiglowiec. Trzymam sie z dala. Ale jak wy macie ochote pozbyc sie tych glupich lbow, to prosze bardzo.
   Aleksiej szlochal.
   – Ja nie chcialem tu przychodzic!
   Warkot helikoptera stal sie glosniejszy, wszyscy patrzyli, jak maszyna unosi sie znowu w powietrze. Silny podmuch poruszal ubraniami mezczyzn stojacych na pokladzie. Helikopter powoli obrocil sie o dziewiecdziesiat stopni i odlecial. Po chwili pochlonela go ciemnosc. Jeszcze przez jakis czas slyszeli cichnacy, oddalajacy sie warkot, az umilkl.
   – Dokad on polecial? – zapytal Jakow.
   – Myslisz, ze mnie to mowia? – Nawigator wzruszyl ramionami. – Oni tylko telefonuja, ze przylatuja cos odebrac, ja odwracam statek dziobem do wiatru i to wszystko. – Siegnal reka i przestawil jeden z przelacznikow. Reflektory natychmiast zgasly. Na glownym pokladzie zalegly ciemnosci.
   Jakow przysunal sie blizej okna kabiny. Z kazdej strony rozciagalo sie czarne morze. Aleksiej ciagle jeszcze plakal.
   – Przestan juz – powiedzial nawigator. Lekko klepnal chlopca po ramieniu. – Taki duzy chlopak, a zachowuje sie jak baba.
   – Ale po co on przylatuje, ten helikopter? – dopytywal sie Jakow.
   – Juz mowilem. Zeby cos odebrac.
   – A co on odbiera?
   – Ja o to nie pytam. Po prostu robie, co mi kaza.
   – Kto?
   – Pasazerowie z kabiny na rufie: – Odciagnal Jakowa od okna i pchnal lekko w kierunku drzwi. – Wracajcie do swojej kabiny. Nie widzicie, ze mam tutaj duzo pracy?
   Jakow ruszyl za Aleksiejem do drzwi ale ekran radaru przyciagal jego wzrok. Wiele razy przedtem patrzyl zahipnotyzowany na ekran, z poruszajaca sie linia, ktora promieniscie zataczala pelne kola. Teraz tez nie mogl sie od niego oderwac. Patrzyl, jak linia zatacza kolejne kregi. Zauwazyl maly srebrny punkcik na skraju ekranu.
   – Czy to jakis inny statek? – zapytal. – O tutaj, na radarze – wskazal kropke, ktora nagle zrobila sie jasniejsza, kiedy przeszla przez nia magiczna linia.
   – A co ma byc innego? Ale wynoscie sie stad. Juz!
   Chlopcy wyszli na zewnatrz i zbiegli po schodkach na poklad. Jakow raz jeszcze obejrzal sie i dojrzal sylwetke nawigatora, ktory na tle zielonego swiatla ekranu radaru stal zawsze na strazy.
   – Teraz juz wiem, dokad leci ten helikopter – powiedzial do siebie.
   Piotra i Valentina nie bylo na sniadaniu. Do tego czasu wiesc o tym, ze zabrano ich w nocy, zdazyla dotrzec do kabiny Jakowa. Kiedy wiec usiadl przy stole naprzeciwko chlopcow, wiedzial, dlaczego wcale ze soba nie rozmawiaja. Nie rozumieli, dlaczego wlasnie Piotr i Valentin jako pierwsi opuscili statek. Co oznaczalo, ze pierwsi zostali wybrani. Od poczatku wszystkim wydawalo sie, ze Piotr zostanie tu najdluzej, chyba ze jakiejs rodzinie zalezalo na zaadoptowaniu idioty. Valentin, ktory dolaczyl do grupy w Rydze, byl dosc inteligentny i przystojny, mial jednak trzymane w tajemnicy zboczenie, o ktorym przekonali sie mlodsi chlopcy. Kiedy w nocy gaszono swiatla, wczolgiwal sie nagi do ich koi i szeptal:
   – Czujesz? Czujesz jaki duzy? – Potem chwytal ich rece i zmuszal, zeby go dotykali. Valentina i Piotra juz nie bylo. Zostali zabrani do nowych rodzicow, ktorzy ich wybrali, tak powiedziala Nadia. Reszta musiala czekac.
   Po poludniu Jakow i Aleksiej wyszli na poklad i polozyli sie na pokladzie w miejscu, gdzie przedtem ladowal helikopter. Lezeli tak i patrzyli w niebo. Zadnych chmur, zadnych smiglowcow. Poklad byl cieply i chlopcy, jak dwa koty w sloncu, zaczeli odczuwac sennosc.
   – Zastanawialem sie – Jakow przymknal oczy, bo razilo go slonce. – Jezeli moja mama zyje, to ja nie chce, zeby mnie ktos adoptowal.
   – Ona nie zyje.
   – A moze zyje.
   – To dlaczego wtedy po ciebie nie wrocila?
   – Moze wlasnie teraz mnie szuka. A ja jestem tutaj, posrodku morza, gdzie nikt nie moglby mnie odnalezc. Oprocz radaru. Poprosze Nadie, zeby zabrala mnie z powrotem. Nie chce miec nowej mamy.
   – A ja chce – powiedzial Aleksiej. Przez chwile byl cicho, a potem zapytal: – Czy wedlug ciebie cos jest ze mna nie tak?
   Jakow zasmial sie.
   – Masz na mysli to, ze moze jestes opozniony w rozwoju, czy cos w tym guscie?
   Kiedy ten nie odpowiedzial, Jakow spojrzal i z zaskoczeniem zobaczyl, ze Aleksiej zaslonil sobie twarz. Jego ramiona drzaly.
   – Hej, ty chyba nie beczysz?
   – Nie.
   – A mnie sie wydaje, ze tak.
   – Nie.
   – Jestes beksa. Przeciez ja nie mowilem serio. Nie jestes opozniony. Aleksiej zwinal sie w klebek, podciagajac nogi pod brode. Plakal, ale robil to bezglosnie. Jakow widzial, jak chlopcem wstrzasal szloch. Nie mial pojecia, jak powinien sie zachowac, ani co powiedziec. Do glowy przychodzily mu tylko kolejne przezwiska. Glupia baba. Mazgaj. Nie powiedzial ich jednak na glos. Nigdy jeszcze nie widzial, zeby Aleksiej zachowywal sie w taki sposob. Jakow czul sie troche winny i troche przestraszony. Przeciez on tylko zartowal. Dlaczego Aleksiej wzial to na serio?
   – Moze zejdziemy na dol i pohustamy sie na linie – zaproponowal. Lekko szturchnal Aleksieja w zebra. Aleksiej szarpnal sie ze zloscia i wstal. Twarz mial czerwona i mokra.
   – Co sie z toba dzieje? – spytal Jakow.
   – Dlaczego oni wybrali tego glupiego Piotra, a nie mnie?
   – Mnie tez nie wybrali – powiedzial Jakow.
   – Ale ze mna wszystko jest w porzadku! – krzyknal Aleksiej i uciekl z pokladu.
   Jakow siedzial nieruchomo. Patrzyl w dol na kikut lewego ramienia.
   – Ze mna tez wszystko jest w porzadku – powiedzial.
   – Skoczek bije gonca – odezwal sie inzynier Kubiszew.
   – Pan zawsze robi to samo. Nie chce pan sprobowac czegos nowego?
   – Wierze w to, co zostalo juz wyprobowane. Za kazdym razem sie na to nabierasz. Teraz twoj ruch. Tylko nie zastanawiaj sie przez caly dzien.
   Jakow obrocil szachownice i obejrzal ja z jednej strony, potem z drugiej.
   Podniosl sie lekko i przyjrzal sie rzedowi pionkow. Wyobrazil sobie zolnierzy w czarnych mundurach stojacych w szeregu i czekajacych na rozkazy.
   – Co ty do licha robisz? – zdziwil sie Kubiszew.
   – Czy zauwazyles, ze krolowa ma brode?
   – Co takiego?
   – Ma brode. Sam popatrz. Kubiszew mruknal.
   – To tylko taka kryza. Ruszysz w koncu czy nie?
   Jakow postawil krolowa z powrotem na swoje miejsce i siegnal po skoczka. Odstawil i znowu podniosl. Przestawil go w inne miejsce i jeszcze raz wzial w reke. Wokol nich warczaly silniki. Kubiszew juz nie patrzyl. Otworzyl gazete i przygladal sie rozmaitym twarzom. Sto najpiekniejszych kobiet w Ameryce. Raz po raz odchrzakiwal i mowil: Ta niby ma byc piekna? – albo – Tej nie pozwolilbym przeleciec nawet swemu psu.
   Jakow znowu podniosl krolowa i postawil ja na inne pole.
   – Tutaj.
   Kubiszew spojrzal na ruch Jakowa i parsknal.
   – Dlaczego zawsze powtarzasz ten sam blad? Ruszasz krolowa o wiele za wczesnie. – Pochylil sie nad szachownica, zeby wykonac ruch pionkiem. Wtedy wlasnie Jakow zauwazyl te twarz kobiety na jednej ze stron magazynu. Pasmo jasnych wlosow wilo sie tuz przy policzku, usta w lekkim melancholijnym usmiechu, oczy patrzyly przed siebie, na cos w oddali.
   – To moja mama – powiedzial Jakow.
   – Co?
   – To ona. To moja mama! – Gwaltownym ruchem siegnal po pismo, potracajac skrzynie, ktora sluzyla im za stol. Szachownica przewrocila sie, a pionki, gonce i skoczki rozsypaly dookola. Kubiszew chwycil magazyn i odsunal chlopca. – Co sie, do cholery, z toba dzieje?
   – Daj mi to! – krzyknal Jakow. Przyczepil sie do ramienia mezczyzny zdecydowany walczyc o zdjecie swojej matki. – Oddaj!
   – Jestes glupi, to nie twoja matka!
   – To ona! Pamietam jej twarz! Wlasnie tak wygladala, dokladnie tak.
   – Przestan mnie drapac. Odczep sie, slyszysz?
   – Daj mi to!
   – No dobra, dobra. Popatrz sobie. To na pewno nie jest twoja matka. – Kubiszew rzucil magazyn na skrzynie. – Widzisz?
   Jakow patrzyl na twarz ze zdjecia. Kazdy szczegol byl taki, jak w jego snie. Sposob pochylenia glowy, dolki w policzkach, nawet swiatlo padajace na jej wlosy.
   – To na pewno ona. Widzialem jej twarz.
   – Kazdy widzial jej twarz. – Kubiszew wskazal nazwisko pod zdjeciem. – To Michelle Pfeiffer. Jest aktorka. Amerykanka. Nawet imienia nie ma rosyjskiego.
   – Ale ja ja znam! Snila mi sie!
   Kubiszew zasmial sie.
   – Ty i kazdy inny jurny chlopaczek. – Popatrzyl dookola na porozrzucane figury szachowe. – Zobacz, jaki zrobiles balagan. Mam nadzieje, ze uda ci sie znalezc wszystkie pionki. No dalej, ty je porozrzucales, ty musisz je pozbierac.
   Jakow nie ruszyl sie. Nie odrywal wzroku od zdjecia. Pamietal ze snu, jak sie do niego usmiechala.
   Kubiszew zaczal wyciagac pionki i figury spod roznych maszyn.
   – Pewnie po prostu widziales gdzies jej twarz. W telewizji albo w gazecie, a potem o tym zapomniales. Teraz ci sie przysnila i tyle. – Ustawil gonca i krolowa na szachownicy, a potem dzwignal sie z powrotem na krzeslo. Mial zaczerwieniona twarz, szeroka piers unosila sie i opadala szybko. Popukal sie w glowe. – Mozg to tajemnicza rzecz. Prawdziwe zycie zmienia sie tu w sny i nie mozna odroznic, co wymysliles, a co prawdziwe. Czasami sni mi sie, ze siedze przy stole zastawionym wspanialym jedzeniem, wszystkim, co kiedykolwiek chcialem zjesc. Potem budze sie i stwierdzam, ze ciagle jeszcze jestem na tej pieprzonej lajbie. – Siegnal po czasopismo i wydarl strone ze zdjeciem Michelle Pfeiffer. – Masz. Mozesz sobie to zabrac.
   Jakow wzial kartke, ale nic nie powiedzial. Po prostu gapil sie caly czas na zdjecie.
   – Jezeli chcesz udawac, ze to twoja matka, to prosze bardzo. Po chlopcu mozna by sie spodziewac gorszych rzeczy. No dobra. Teraz pozbieraj reszte figur. E…! Maly! Dokad sie wybierasz?
   Jakow sciskajac w dloni kartke z magazynu, uciekl z maszynowni.
   Na pokladzie stal z twarza zwrocona ku morzu. Zdjecie bylo juz troche pogniecione i jeszcze szarpal je wiatr. Chlopiec przygladal sie i przygladal. Zaciskal piesc tak mocno, ze teraz przez usmiechniete usta kobiety z fotografii bieglo zalamanie.
   Chwycil papier zebami i przedarl na dwie czesci. To nie wystarczylo. Oddychal ciezko. Byl bliski placzu, ale nie mogl wydobyc z siebie nawet jednej lzy. Podarl kartke jeszcze raz i jeszcze raz, szarpiac ja zebami jak drapieznik cialo ofiary. Strzepki papieru odfrunely z wiatrem.
   W dloni pozostal mu jeszcze maly skrawek. Bylo na nim oko. Tuz pod nim zgniecenie w ksztalcie malej gwiazdki. Wygladalo jak slad po samotnej lzie.
   Wrzucil skrawek do morza i patrzyl, jak znika w wodzie.

Rozdzial pietnasty

   Miala czterdziesci pare lat i szczupla, wysuszona twarz. Lata mlodzienczej swiezosci byly juz poza nia, ale Bernard Katzka wcale nie uwazal, ze przez to kobieta stawala sie mniej atrakcyjna. Uroda nie polegala tylko na pieknym wygladzie, mlodej skorze i wlosach. Dla niego uroda tkwila w oczach. Nieraz spotykal wiele fascynujacych siedemdziesieciolatek, jak na przyklad jego ciotka, Margaret. Od smierci Anne bardzo sie zblizyl do ciotki. Naprawde cieszyl sie na cotygodniowe pogawedki z nia przy kawie, co z pewnoscia bylo niezrozumiale dla jego zawodowego partnera. Lundquist wyznawal raczej teorie, ktora glosila, ze na kobiete, ktora przekroczyla pewna granice wieku, nie warto nawet spojrzec. Takie podejscie mialo bez watpienia swoje biologiczne uzasadnienie. Mezczyzni nie powinni marnowac swojej energii na kobiety niezdolne juz do reprodukcji. Dlatego Lundquist odetchnal z ulga, kiedy Katzka zgodzil sie porozmawiac z Brenda Hainey. Lundquist uwazal, ze kontakty zawodowe z kobietami w srednim i starszym wieku to dzialka Katzki. Oznaczalo to, ze Katzka byl jedynym detektywem w wydziale zabojstw, ktory mial wystarczajaco duzo cierpliwosci i spokoju, zeby wysluchac tego, co mialy do powiedzenia.
   Dokladnie tym Katzka zajmowal sie przez ostatnie pietnascie minut, cierpliwie sluchal dziwacznych zarzutow Brendy Hainey. Trudno bylo podazyc za jej tokiem myslenia. Kobieta mieszala mistyke z konkretami, jednoczesnie opowiadajac mu o znakach z nieba i strzykawkach morfiny. Gdyby Brenda nalezala do przyjemniejszych osob, Katzke zapewne smieszylby zagmatwany tok jej myslenia. Jednak Brenda Hainey nie byla osoba przyjemna. W jej niebieskich oczach nie bylo sladu dobroci i ciepla, bo byla zla, a ludzie zli nie przyciagaja innych.
   – Juz powiadomilam o wszystkim szpital – powiedziala. – Poszlam prosto do ich dyrektora, pana Parra. Obiecal, ze dowie sie wszystkiego w tej sprawie, ale to bylo piec dni temu i od tamtej pory nie slyszalam, zeby cos zrobili w tej sprawie. Dzwonie tam codziennie. W jego biurze ciagle mi mowia, ze dyrektor Parr caly czas zajmuje sie ta sprawa. Dzisiaj zdecydowalam, ze cierpliwosc ma swoje granice. No i zadzwonilam do pana ludzi. Oni tez probowali mnie zbyc, kazali mi rozmawiac z jakims oficerem zoltodziobem. Nie lubie sie rozdrabniac, wierze w odwolywanie sie do najwyzszego autorytetu. Robie to zawsze, kiedy sie modle. W tym jednak przypadku, najwyzszym autorytetem jest pan.
   Katzka powstrzymal sie od smiechu.
   – Widzialam pana nazwisko w gazetach – powiedziala Brenda. – To bylo w zwiazku z jakims zmarlym lekarzem z Bayside.
   – Chodzi pani o doktora Leviego?
   – Tak. Pomyslalam, ze skoro pan juz jest zorientowany w tym, co sie tam dzieje, to wlasnie do pana powinnam sie zwrocic.
   Katzka w pore sie opanowal, zeby nie westchnac ciezko. Wiedzial, ze jego rozmowczyni odebralaby to westchnienie za oznake tego, czym byloby w rzeczywistosci – znudzeniem.
   – Czy moglbym zobaczyc ten list – poprosil.
   Wyciagnela z torebki zlozony papier i podala mu. Na kartce widniala tylko jedna linijka napisana na maszynie: „Pani ciotka nie umarla smiercia naturalna. Przyjaciel”.
   – Czy to bylo w jakiejs kopercie?
   Brenda wyjela rowniez koperte, gdzie na maszynie napisano „Brenda Hainey”. Koperte dostarczono zaklejona.
   – Czy domysla sie pani, kto mogl to wyslac?
   – Nie mam pojecia. Moze ktoras z pielegniarek. Ktos, kto wiedzial wystarczajaco duzo, zeby mi o tym powiedziec.
   – Mowila pani, ze pani ciotka byla w koncowym stadium raka. Mogla umrzec z przyczyn naturalnych.
   – W takim razie po co ktos mialby mi wysylac taka wiadomosc? Ktos wiedzial, ze bylo inaczej. Ktos chce, zeby zostalo to dokladnie sprawdzone. Ja chce, zeby zostalo to sprawdzone.
   – Gdzie obecnie znajduje sie cialo pani ciotki?
   – W kostnicy o nazwie „Ogrod Spokoju”. Szpital dosc szybko je tam wyslal, jezeli chce pan znac moje zdanie.
   – Czyja to byla decyzja? Pani jest pewnie jej najblizsza krewna.
   – Moja ciotka zostawila instrukcje, zanim zmarla. Tak przynajmniej powiedziano mi w szpitalu.
   – Czy rozmawiala pani z lekarzami swojej ciotki? Moze oni potrafiliby to wyjasnic.
   – Wolalabym z nimi nie rozmawiac.
   – Dlaczego?
   – Biorac pod uwage obecna sytuacje, nie bardzo moge im ufac.
   – Rozumiem. – Teraz Katzka juz nie powstrzymywal westchnienia. Wzial dlugopis i przewrocil strone swego notatnika. – Moze podac mi pani nazwiska wszystkich lekarzy zajmujacych sie pani krewna?
   – Lekarzem prowadzacym byl doktor Colin Wettig. Ale tak naprawde, to wszystkie decyzje podejmowala chyba jedna ze stazystek. Sadze, ze wlasnie jej powinien pan przyjrzec sie blizej.
   – Jak sie nazywa?
   – Doktor DiMatteo.
   Katzka spojrzal na Brende zaskoczony.
   – Abigail DiMatteo?
   Na chwile umilkli. Katzka widzial wyraz konsternacji na twarzy Brendy. Spytala ostroznie.
   – Pan ja zna?
   – Rozmawialem z nia. Chodzilo o zupelnie inna sprawe.
   – To chyba nie wplynie na pana sad w tym przypadku, prawda?
   – W zadnym razie.
   – Na pewno? – Spojrzala na niego wyzywajacym wzrokiem, ktory go zdenerwowal. A nielatwo go bylo zirytowac. Zastanawial sie wiec, co bylo w tej kobiecie takiego, ze dzialalo mu na nerwy. W tej wlasnie chwili Lundquist przeszedl obok biurka Katzki i poslal w jego strone cos, co mozna byloby nazwac usmiechem wspolczucia. To Lundquist powinien przesluchiwac te kobiete. Dla niego bylaby to doskonala lekcja, cwiczenie cierpliwosci, ktorej mu zawsze brakowalo.
   – Zawsze staram sie byc obiektywny, panno Hainey – powiedzial Katzka.
   – W takim razie powinien pan przyjrzec sie blizej tej doktor DiMatteo.
   – Dlaczego akurat jej?
   – To ona chciala, aby moja ciotka umarla.
   Zarzuty Brendy wydaly sie Katzce nieprawdopodobne. Byl jednak anonim i Katzka zastanawial sie, kto mogl go wyslac. Mozliwe, ze Brenda wyslala go sama sobie. Ludzie, ktorzy za wszelka cene chcieli zwrocic na siebie uwage, potrafili robic znacznie dziwniejsze rzeczy. Latwiej byloby mu uwierzyc w swoje przypuszczenia niz w to, co twierdzila Brenda, iz Mary Allen zostala zamordowana przez swoich lekarzy. W swoim czasie Katzka przez cale tygodnie patrzyl, jak jego zona powoli umierala w szpitalu. Dobrze znal oddzialy, na ktorych lezeli chorzy na raka. Znal wspolczucie pielegniarek i poswiecenie lekarzy. Oni wiedzieli, kiedy powinni walczyc o zycie pacjenta. Wiedzieli takze, kiedy ta walka byla juz przegrana, kiedy cierpienia pacjenta stawaly sie zbyt wielka cena placona za kazdy kolejny dzien czy tydzien zycia. Byly takie chwile, kiedy Katzka sam chcialby uwolnic zone od cierpienia. Gdyby lekarze zaproponowali mu wtedy takie rozwiazanie, kto wie, czy by sie nie zgodzil. Ale oni nigdy tego nie robili. Rak i tak zabijal szybko. Jaki lekarz ryzykowalby swoja kariere zawodowa, przyspieszajac smierc pacjenta? A nawet jezeli lekarze Mary Allen rzeczywiscie tak postapili, to czy rzeczywiscie mozna bylo uznac ich za mordercow?
   Tego popoludnia, po wizycie Brendy Hainey, Katzka niechetnie jechal do szpitala Bayside. Jego obowiazkiem bylo przesluchanie teraz kilku osob. W biurze informacyjnym szpitala potwierdzil, ze Mary Allen zmarla w dniu, ktory podala mu Brenda i ze przyczyna byl rak z przerzutami. Urzednik nie mogl podac mu zadnych innych informacji. Doktor Wettig akurat operowal i mogl sie z nim spotkac dopiero po poludniu. Katzka zadzwonil wiec na pager Abby DiMatteo.
   Chwile pozniej oddzwonila.
   – Mowi detektyw Katzka – przedstawil sie. – Rozmawialismy w zeszlym tygodniu.
   – Tak, pamietam pana.
   – Mam do pani pare pytan w sprawie niezwiazanej z poprzednim naszym spotkaniem. Gdzie moglibysmy sie spotkac?
   – Jestem w bibliotece lekarskiej. Czy to zabierze nam duzo czasu?
   – Nie sadze. Uslyszal westchnienie.
   – Dobrze – zgodzila sie niechetnie. – Biblioteka jest na drugim pietrze, w skrzydle administracyjnym.
   Katzka wiedzial z doswiadczenia, ze przecietni ludzie – zakladajac, ze to nie oni byli podejrzani – chetnie rozmawiali z policjantami z wydzialu zabojstw. Ciekawily ich wszystkie szczegoly sprawy i to, jak pracowala policja. Czasami zaskakiwaly go pytania, ktore jemu zadawano. Nawet najspokojniejsze staruszki chcialy wiedziec wszystko ze szczegolami, im bardziej krwawymi, tym bardziej interesujacymi. Teraz mial jednak wrazenie, ze doktor DiMatteo nie chciala z nim rozmawiac. Zastanawial sie, dlaczego.
   Szpitalna biblioteka znajdowala sie miedzy dzialem przetwarzania danych a biurem finansowym. Bylo tam kilka dlugich regalow z ksiazkami, biurko bibliotekarza, a pod jedna sciana stalo kilka stolow dla czytelnikow. Doktor DiMatteo zastal obok kopiarki, wlasnie wkladala jakies medyczne czasopismo. Zdazyla juz sprawdzic wiele pism, ktore lezaly teraz poukladane na stole obok. Katzka byl zaskoczony, ze wykonywala takie biurowe czynnosci. Zaskoczyl go rowniez ubior Abby, bluzka i spodnica zamiast lekarskiego fartucha, ktory, jak sadzil, byl obowiazkowym ubiorem wszystkich stazystow. Juz podczas ich pierwszego spotkania Katzka uznal Abby za bardzo atrakcyjna kobiete. Widzac ja w spodniczce podkreslajacej figure i z wlosami luzno okalajacymi twarz, stwierdzil, ze jest piekna. Podniosla glowe i skinela w jego kierunku. Wtedy zauwazyl cos dziwnego w jej zachowaniu. Byla bardzo zdenerwowana. Mial wrazenie, ze zastanawia sie nad kazdym swoim ruchem.
   – Juz prawie skonczylam – powiedziala. – Musze skopiowac jeszcze tylko jeden artykul.
   – Dzisiaj nie ma pani dyzuru?
   – Co takiego?
   – Sadzilem, ze chirurdzy nigdy nie zdejmuja swoich fartuchow. Ulozyla kolejna strone na kopiarce i przycisnela guzik z napisem COPY.
   – Dzisiaj nie mam zadnych operacji. Postanowilam wiec poszperac troche w literaturze. Doktor Wettig potrzebuje tych materialow na konferencje. – Popatrzyla na kopiarke, tak jakby te wszystkie swiatelka i buczenia maszyny wymagaly wyjatkowej koncentracji z jej strony. Kiedy powielila ostatnie strony, zabrala je do stolika, gdzie czekaly pozostale kupki artykulow i usiadla. Katzka wysunal krzeslo i postawil naprzeciwko niej. Wziela do reki zszywacz, ale po chwili go odlozyla.
   Nie patrzac na niego, zapytala:
   – Czy odkryliscie cos nowego?
   – W sprawie doktora Leviego, nie.
   – Bardzo chcialabym panu pomoc, ale nie potrafie. – Abby szybkim ruchem spiela kilka kartek razem.
   – Tym razem nie chodzi mi o doktora Leviego – powiedzial. – Przyszedlem w innej sprawie, w sprawie jednej z pani pacjentek.
   – Ach tak? – Wziela kolejny plik kartek i wsunela je w zszywacz. – O ktorej pacjentce chcial pan porozmawiac?
   – O pani Mary Allen.
   Jej reka zawisla w powietrzu, a potem ciezko opadla na zszywacz.
   – Pamieta ja pani?
   – Tak.
   – Z tego co wiem, zmarla w zeszlym tygodniu, tutaj w Bajside.
   – Tak.
   – Czy moze pani potwierdzic, ze diagnoza brzmiala „przerzutowy rak niezroznicowany”?
   – Tak.
   – Czy bylo to ostatnie stadium choroby?
   – Tak.
   – Tak wiec spodziewano sie jej smierci?
   Abby zawahala sie na chwile. Na tyle jednak dlugo, aby zwrocilo to uwage detektywa.
   – Mozna powiedziec, ze spodziewano sie – powiedziala wolno. Katzka przygladal jej sie uwaznie i Abby byla tego swiadoma. Przez chwile detektyw nic nie mowil. Z doswiadczenia wiedzial, ze cisza byla o wiele bardziej denerwujaca niz slowa.
   – Czy ta smierc byla w jakikolwiek sposob niezwykla? – zapytal w koncu. Spojrzala na niego. Katzka zdal sobie sprawe, ze dziewczyna siedziala calkowicie nieruchomo, jakby zesztywniala.
   – W jaki sposob niezwykla? – spytala.
   – No, na przyklad okolicznosci. Sposob w jaki zmarla.
   – Czy moglabym wiedziec, dlaczego pan o to pyta?
   – Krewna pani Allen zwrocila sie do nas ze swoimi spostrzezeniami.
   – Czy mowi pan o Brendzie Hainey? Siostrzenicy pani Allen?
   – Tak. Ona uwaza, ze jej ciotka zmarla z przyczyn niezaleznych od jej choroby.
   – Czy probuje pan zrobic z tego morderstwo?
   – Probuje tylko ustalic, czy jest cos, czemu nalezy sie blizej przyjrzec. Jak pani uwaza?
   Abby nie odpowiedziala.
   – Brenda Hainey otrzymala anonimowy list, w ktorym napisano, ze Mary Allen nie zmarla smiercia naturalna. Czy wedlug pani istnieja jakies przyczyny, jakiekolwiek, zeby tak przypuszczac?
   Katzka byl przygotowany na kilka odpowiedzi, ktorych mogla udzielic. Mogla sie rozesmiac i powiedziec, ze to wszystko jest kompletna bzdura. Mogla powiedziec mu, ze Brenda Hainey to wariatka. Mogla tez okazac swoje zaskoczenie albo nawet gniew z tego powodu, ze zadawano jej tego typu pytania. Jakakolwiek z tych reakcji bylaby prawidlowa. Jednak tego, co Abby rzeczywiscie odpowiedziala, detektyw nie spodziewal sie.
   Popatrzyla na niego w skupieniu. Jej twarz stala sie blada, jakby nagle odplynela z niej krew.
   – Odmawiam odpowiedzi na dalsze pytania, detektywie Katzka – odrzekla prawie szeptem.
   Kilka sekund po tym, jak Katzka wyszedl z biblioteki, Abby w panice siegnela po najblizszy aparat telefoniczny i zadzwonila na pager Marka. Odetchnela, kiedy od razu odpowiedzial na jej telefon.
   – Ten detektyw byl tutaj znowu – wyszeptala do sluchawki. – Mark, oni wiedza o Mary Allen. Brenda z nimi rozmawiala. Ten gliniarz pytal mnie dzisiaj, jak zmarla moja pacjentka.
   – Chyba nic mu nie powiedzialas?
   – Nie. – Wziela gleboki oddech. Westchnienie, ktore z siebie wydala, brzmialo prawie jak szloch. – Nie wiedzialam, co mam powiedziec, Mark. Mam wrazenie, ze wszystko zawalilam. Jestem przerazona i on o tym wie.
   – Abby, posluchaj. To bardzo wazne. Czy powiedzialas mu o morfinie w swojej szafce?
   – Chcialam. Jezu, Mark, bylam gotowa wszystko mu wyspiewac. Moze trzeba bylo tak zrobic. Moze powinnam dogonic go teraz i wszystko mu powiedziec.
   – Nie rob tego.
   – Czy nie lepiej, zeby od razu o wszystkim sie dowiedzial? I tak w koncu sam do tego dojdzie. Wczesniej czy pozniej dokopie sie. Jestem tego pewna – znowu glosno westchnela i poczula, ze lzy naplywaja jej do oczu. Wiedziala, ze za chwile rozplacze sie, stojac przy telefonie w bibliotece, gdzie kazdy mogl ja zobaczyc. – Nie widze zadnego innego rozwiazania. Musze isc na policje.
   – Co bedzie, jezeli tobie nie uwierza? Sprawdza dowody rzeczowe, stwierdza, ze w twojej szafce znaleziono morfine i szybko wyciagna oczywiste wedlug nich wnioski.
   – W takim razie, co mam robic? Czekac, az mnie zaaresztuja? Nie moge tego zniesc. Po prostu nie moge. – Jej glos drzal. Szeptem powtorzyla raz jeszcze: – Nie moge.
   – Jak dotad policja nic nie wie. Ja niczego im nie powiem. Tak samo Wettig i Parr, jestem tego pewien. Nie chca nadawac tej sprawie rozglosu, podobnie jak ty. Wytrzymaj, Abby. Wettig robi, co moze, zeby przywrocic cie do pracy na oddziale.
   Chwile trwalo, zanim Abby zdolala opanowac sie. Kiedy w koncu przemowila, jej glos brzmial cicho, ale spokojnie.
   – Mark, a co bedzie, jezeli Mary Allen rzeczywiscie zostala zamordowana? Jezeli tak, to powinno zostac przeprowadzone w tej sprawie sledztwo. Sami powinnismy pojsc z tym na policje.
   – Czy naprawde chcesz to zrobic?
   – Sama nie wiem. Przez caly czas nie moge pozbyc sie mysli, ze wlasnie tak powinnismy postapic. To jest nasz obowiazek. Moralny i etyczny.
   – Decyzja nalezy do ciebie, ale chcialbym, zebys wczesniej dokladnie zastanowila sie nad konsekwencjami.
   Abby juz to zrobila. Zdawala sobie sprawe ze skutkow rozglosu. Wiedziala, ze moze zostac aresztowana. Myslala o tym tysiace razy. Wiedziala, co powinna zrobic, ale bala sie podjac jakiekolwiek dzialanie. Jestem tchorzem. Moja pacjentka nie zyje, byc moze zostala zamordowana, a ja martwie sie tylko o wlasna skore – myslala nerwowo.
   W pewnym momencie weszla do sali bibliotekarka, pchajac przed soba wozek z ksiazkami. Kolka piszczaly glosno. Kobieta usiadla przy swoim biurku i zaczela stemplowac wewnetrzne strony okladek.
   – Abby – powiedzial Mark. – Zanim cokolwiek zrobisz, pomysl.
   – Porozmawiam z toba pozniej, teraz musze juz isc. – Odlozyla sluchawke i wrocila do stolika. Usiadla i patrzyla sie tepo na sterte odbitek z artykulow medycznych. To byla jej dzisiejsza praca. Przez caly ranek gromadzila te kupe papierow. Byla lekarzem, ktory nie mogl juz praktykowac, chirurgiem, ktoremu zakazano wstepu na sale operacyjna. Pielegniarki i szpitalny personel nie wiedzieli, co o tym wszystkim myslec. Abby domyslala sie, ze plotki na jej temat krazyly juz po calym szpitalu. Tego ranka, kiedy szukala doktora Wettiga, wszystkie pielegniarki przygladaly jej sie jak nigdy. O czym one mowia za moimi plecami? – zastanawiala sie. Bala sie odpowiedzi na to pytanie.
   Stukanie stempla ustalo. Abby uswiadomila sobie, ze bibliotekarka przerwala prace i patrzyla teraz w jej kierunku. Tak, jak wszyscy inni w tym szpitalu, ona tez zastanawia sie, co sie ze mna stalo.
   Abby zebrala wszystkie papiery i przeniosla na biurko bibliotekarki.
   – Ile kopii?
   – Wszystkie sa dla doktora Wettiga. Moze je pani wpisac na konto biura programu stazowego.
   – Musze znac dokladna liczbe kopii, wpisujac je do rejestru. Takie sa tutaj zasady.
   Abby rozlozyla wszystkie papiery na blacie i zaczela liczyc kartki. Powinna byla wiedziec, ze bibliotekarka bedzie sie czegos czepiala. Ta kobieta byla w Bayside od zawsze i nigdy jeszcze nie zapomniala poinformowac kolejnych stazystow o tym, ze w bibliotece wszystko musialo byc zgodnie z jej zarzadzeniami. Abby zaczynala ogarniac zlosc, na bibliotekarke, na ten szpital, na balagan, w jaki ostatnio zamienilo sie jej zycie. Skonczyla liczenie stron ostatniego artykulu.
   – Dwiescie czternascie – powiedziala i rzucila go na stos pozostalych papierow. Nazwisko Aaron wydrukowane na pierwszej stronie przykulo jej wzrok. Tytul artykulu brzmial „Porownanie stopnia przezywalnosci po transplantacji serca pomiedzy biorcami w stanie krytycznym a biorcami ambulatoryjnymi”. Autorami publikacji byli Aaron Levi, Rajiv Mohandas i Lawrence Kunstler. Abby gapila sie na nazwisko Aarona wstrzasnieta naglym wspomnieniem o jego smierci. Bibliotekarka rowniez zwrocila uwage na nazwiska lekarzy i pokrecila glowa.
   – Trudno uwierzyc, ze doktora Leviego juz nie ma wsrod nas.
   – Tak – cicho mruknela Abby.
   – A do tego jeszcze oba te nazwiska pod jednym artykulem. – Kobieta jeszcze raz pokrecila glowa.
   – Co takiego?
   – Doktor Kunstler i Doktor Levi.
   – Nie znam doktora Kunstlera.
   – Ach, on byl u nas, jeszcze zanim pani zaczela tu pracowac. – Bibliotekarka zamknela rejestr kserokopii i wsunela go na polke. – To wydarzylo sie jakies szesc lat temu.
   – Co sie wydarzylo szesc lat temu?
   – To byl taki przypadek, jak tego Charlesa Stuarta. Wie pani, tego, ktory skoczyl z mostu Tobin Bridge. Stamtad wlasnie skoczyl takze doktor Kunstler.
   Abby raz jeszcze spojrzala na naglowek i na nazwiska wydrukowane na samej gorze strony.
   – Popelnil samobojstwo? Bibliotekarka skinela glowa.
   – Tak jak doktor Levi.
   Odglos przesuwanych po stole elementow chinskiej gry mah-jong byl dosc glosny i utrudnial rozmowe. Vivian zamknela drzwi kuchenne i wrocila do zlewu, w ktorym stal durszlak z fasolka szparagowa. Odcinala zeschniete konce, a reszte wrzucala do miski. Abby nie znala nikogo innego, kto odcinalby korzonki fasoli. Tylko cholernie dokladna Chinka mogla zawracac sobie tym glowe, jak mowila sama Vivian. Chinczycy spedzali cale godziny, przygotowujac dania, ktore potem polykano w przeciagu kilku minut. Zreszta, kto zauwazylby nieodciete koncowki? Babcia Vivian oraz przyjaciolki babci.
   Postaw przed tymi babami talerz z fasolka szparagowa, ktorej nie obcieto koncow, a wszystkie zaraz zaczna marszczyc te swoje male noski. Posluszna wnuczka, utalentowana pani chirurg, ktora wkrotce juz miala rozpoczac wlasna praktyke, musiala skupic sie na niezwykle waznym zadaniu przygotowania fasoli. Vivian robila to zrecznie i szybko. Jej drobne dlonie ani na chwile nie przestawaly sie poruszac. Ale przez caly czas sluchala uwaznie tego, co mowila Abby.
   – Boze – powtarzala Vivian raz po raz. – Boze, jestes zalatwiona. W sasiednim pokoju halas towarzyszacy grze ustal na chwile. Zaczynala sie nowa runda. Co jakis czas ich plotki przerywal stukot rzucanego jakiegos elementu gry przez ktoras z uczestniczek.
   – Co wedlug ciebie powinnam zrobic? – spytala Abby.
   – Wszystko jedno, co zrobisz, DiMatteo, on i tak juz cie dorwal.
   – Dlatego wlasnie chcialam z toba pomowic. Ciebie tez zalatwil. Wiesz, do czego jest zdolny.
   – Tak. – Vivian westchnela. – Wiem to az za dobrze.
   – Sadzisz, ze powinnam z tym pojsc na policje? A moze zostawic to tak, jak jest i modlic sie, zeby nie zaczeli kopac glebiej?
   – A co o tym sadzi Mark?
   – On uwaza, ze powinnam milczec.
   – Zgadzam sie z nim. Mozesz to nazwac moja wrodzona nieufnoscia w stosunku do wladzy. Pewnie bardziej ufasz policji niz ja, skoro zastanawiasz sie nad oddaniem sie w ich rece z nadzieja, ze wszystko bedzie dobrze. – Vivian siegnela po scierke i wytarla w nia rece. Spojrzala na Abby. – Naprawde wierzysz, ze twoja pacjentka zostala zamordowana?
   – Jak inaczej mozna wytlumaczyc taki poziom morfiny?
   – Dostawala ja juz przez jakis czas. Byc moze jej organizm przyzwyczail sie na tyle, ze aby usmierzyc bol, trzeba jej bylo podawac kosmicznie wysokie dawki. Moze po prostu doszlo do ich kumulacji.
   – Mogloby tak byc tylko w przypadku, gdyby dostala dodatkowa dawke. Przypadkiem lub celowo.
   – Tylko po to, zeby ciebie wrobic?
   – Nikt nigdy nie sprawdza poziomu morfiny u pacjentow w koncowym stadium raka! Ktos musial sie upewnic, ze to morderstwo nie pozostanie niezauwazone. Ktos, kto wiedzial, ze to bylo morderstwo. Wyslal anonim do Brendy Hainey.
   – Skad wiadomo, ze byl to Wiktor Voss?
   – To on chcial, zeby mnie wyrzucono z Bayside.
   – Czy tylko on jeden? Abby spojrzala na Vivian.
   – Kto jeszcze chcial sie mnie pozbyc? – zastanawiala sie.
   W jadalnym glosny stukot gry mah-jong zwiastowal koniec kolejnej rundy. Ten halas obudzil Abby z zamyslenia. Zaczela chodzic po kuchni miedzy garnkami z ryzem i garnkami z egzotycznie pachnacymi potrawami.
   – To jakies szalenstwo. Nie wierze, zeby ktokolwiek inny zrobil cos takiego tylko po to, zeby doprowadzic do zwolnienia mnie ze szpitala.
   – Jeremiah Parr chce ocalic wlasna glowe. A Voss pewnie zatruwa go tam swoim wlasnym oddechem. Sama pomysl, szpitalna rada napakowana jest bogatymi kolesiami od Vossa. Mogliby wywalic Parra bez trudu. Chyba ze on zwolnilby wlasnie ciebie. Nie jestes chyba glupia, ktos naprawde zamierza cie dostac.
   Abby opadla na krzeslo przy kuchennym stole. Glosna gra w sasiednim pokoju przyprawiala ja o bol glowy. Podobnie jak gadatliwosc starszych pan. Ten dom byl pelen halasu, goscie rozmawiali miedzy soba niemal krzyczac, przyjacielskie pogawedki brzmialy jak wrzaskliwe klotnie. Jak Vivian mogla zniesc to, ze mieszkala z nia babcia? Abby miala wrazenie, ze za chwile zwariuje od calej tej wrzawy.
   – Wszystkie nitki i tak prowadza do osoby Wiktora Vossa – stwierdzila. – Tak czy inaczej, on zamierza dopiac swego i zemscic sie na mnie.
   – Dlaczego wiec zrezygnowal z tych pozwow? Ten element nie ma wedlug mnie najmniejszego sensu. Facet najpierw wysyla przeciwko tobie cala armie, a potem nagle ja wstrzymuje.
   – Beda za to pozwy z oskarzeniem o morderstwo. Co za wspanialy obrot sprawy, nieprawdaz?
   – Ale czy zdajesz sobie sprawe, ze to nie ma sensu? Voss prawdopodobnie sporo zaplacil, zeby doprowadzic do zlozenia tych pozwow. Przeciez nie mogl ot tak po prostu z nich zrezygnowac. To niemozliwe, chyba ze pojawily sie jakies klopoty. Na przyklad twoj pozew. Czy planowalas cos w tym rodzaju?
   – Rozmawialam o tym z moja prawniczka, ale odradzila mi.
   – Dlaczego wiec Voss zrezygnowal z pozwow?
   Abby rowniez uwazala, ze nie mialo to najmniejszego sensu.
   Jadac z domu Vivian w Melrose do siebie, zastanawiala sie nad tym. Bylo pozne popoludnie i ruch na drodze Route byl dosc duzy, tak jak zwykle. Pomimo mzawki uchylila okno. Ciagle jeszcze nie mogla pozbyc sie koszmarnego zapachu w swoim samochodzie. Wydawalo jej sie, ze zostanie tu juz zawsze. Czy zawsze mial jej przypominac Wiktora Vossa?
   Dojezdzala wlasnie do Tobin Bridge – miejsca, w ktorym Lawrence Kunstler postanowil zakonczyc swoje zycie. Zwolnila. Jakis impuls kazal jej spojrzec w bok, w kierunku wody, kiedy wjezdzala na most. Pod ponurym niebem rzeka wydawala sie czarna, jej powierzchnie marszczyl wiatr. Utoniecie nie bylo smiercia, ktora by wybrala. Duszenie sie, paniczny strach, rece i nogi miotajace sie w poplochu, zimna woda wdzierajaca sie do gardla. Zastanawiala sie, czy Kunstler byl przytomny po silnym uderzeniu o powierzchnie wody. Moze walczyl z pradem rzeki. Myslala tez o Aaronie. Dwaj lekarze, dwa samobojstwa. Zapomniala zapytac Vivian o Kunstlera. Jezeli rzeczywiscie zginal szesc lat temu, Vivian mogla o nim slyszec.
   Woda przykula wzrok Abby i nie zauwazyla, ze samochod przed nia zwolnil. Kiedy podniosla glowe, samochod zatrzymal sie zupelnie.
   Mocno nacisnela hamulec. Sekunde pozniej poczula uderzenie w tyl jej wozu. Spojrzala w lusterko i zobaczyla kobiete w aucie za nia, ktora przepraszajaco krecila glowa. Na chwile ruch na moscie zamarl zupelnie. Abby wysiadla z samochodu i podbiegla do tylu, zeby ocenic szkody. Tamta kobieta rowniez wysiadla. Nerwowo przestepowala z nogi na noge, podczas gdy Abby ogladala tylny zderzak.
   – Wszystko w porzadku – powiedziala. – Nic zlego sie nie stalo.
   – Bardzo przepraszam, chyba sie zagapilam.
   Abby spojrzala na samochod kobiety i stwierdzila, ze jej przedni zderzak rowniez nie byl uszkodzony.
   – Okropnie mi wstyd – powiedziala kobieta. – Bylam zbyt zajeta obserwowaniem wozu, ktory jechal tuz za mna. – Wskazala brazowa furgonetke stojaca za jej samochodem. – No i sama stuknelam w pani samochod.
   Zadzwieczal jakis klakson, sznur samochodow znowu ruszyl do przodu. Abby wrocila do wozu. Kiedy mijala budke przy zjezdzie, nie mogla powstrzymac sie od ponownego spojrzenia na miejsce, z ktorego skoczyl Lawrence Kunstler. Aaron i Kunstler znali sie, pracowali razem, razem napisali artykul o przeszczepach. Ta mysl ani na chwile nie dawala jej spokoju podczas jazdy do Cambridge. Dwoch lekarzy z tego samego zespolu transplantacyjnego. Obaj popelnili samobojstwa.
   Zastanawiala sie, czy Kunstler mial zone i czy pani Kunstler byla rownie zaskoczona samobojstwem meza, co Elaine Levi. Zrobila petle wokol Harvard Common. Kiedy skrecala w Brattle Street, spojrzala w lusterko. Brazowa furgonetka jechala za nia. Za chwile rowniez skrecila w Brattle.
   Abby przejechala wzdluz kolejnego bloku, minela Willard Street i znowu spojrzala w lusterko. Furgonetka ciagle byla za nia. Czy byla to ta sama furgonetka, co na moscie? Wtedy nie przyjrzala sie jej dokladnie, zapamietala tylko kolor. Nie miala pojecia, dlaczego wlasnie teraz na widok tej furgonetki poczula niepokoj. Moze spowodowaly to mysli, ktore naszly ja, gdy przejezdzala przez tamten most i obraz wody, ktory pozostal w jej pamieci. Wspomnienie smierci Kunstlera i Aarona. Pod wplywem impulsu skrecila w lewo, w Mercer Street.
   Furgonetka zrobila to samo. Abby znowu skrecila w lewo, w Camden, a potem w prawo, w Auburn. Przez caly czas spogladala w lusterko, jakby spodziewala sie znowu zobaczyc w nim brazowa furgonetke. Dopiero kiedy skrecila znowu w Brattle Street, a samochod nie pojawil sie, odetchnela z ulga. Stanowczo stala sie zbyt nerwowa.
   Pojechala prosto do domu i wjechala na podjazd. Mark jeszcze nie wrocil. To jej nie zdziwilo. Mimo ze padal drobny deszcz, planowal odbyc kolejny wyscig na Gimmie Shelter z jachtem Archera. Brzydka pogoda nie byla dla niego przeszkoda w zeglowaniu. Przeszkodzic moglby jedynie huragan.
   Weszla do domu. Wewnatrz panowal mrok. Popoludnie bylo szare i dzdzyste. Podeszla do lampy i wlasnie gdy miala przycisnac wlacznik, uslyszala na Brewster Street niski dzwiek silnika samochodu. Wyjrzala przez okno.
   Brazowa furgonetka wlasnie przejezdzala obok. Kiedy zblizyla sie do ich podjazdu, zwolnila, jakby kierowca chcial lepiej przyjrzec sie samochodowi Abby.
   Pozamykac drzwi! – pomyslala.
   Pobiegla do drzwi frontowych, zasunela sztabe i zalozyla lancuch zabezpieczajacy. Tylne drzwi. Czy byly zamkniete?
   Przebiegla przez korytarz i kuchnie. Tutaj nie bylo zadnych specjalnych wzmocnien, tylko zwykly zamek. Chwycila krzeslo i przystawila je do drzwi blokujac klamke. Wrocila do salonu i zza zaslony wyjrzala na zewnatrz. Furgonetka zniknela. Abby rozejrzala sie, ale mokra od deszczu ulica byla pusta.
   Nie zaciagala zaslon i nie zapalala swiatla. Nieustannie wygladala przez okno, podejrzewajac, ze furgonetka znowu sie pojawi. Zastanawiala sie, czy nie zadzwonic po policje. Ale co miala im powiedziec? Nikt jej przeciez nie grozil. Siedziala wiec tak przez prawie godzine, obserwujac ulice z nadzieja, ze Mark zaraz wroci do domu. Nie bylo jednak ani furgonetki, ani Marka.
   Wroc do domu. Zlez z tej swojej cholernej lodki i wroc do domu – blagala go w myslach.
   Wyobrazila go sobie, jak plywa po zatoce pod lopoczacymi nad glowa zaglami. Woda pewnie kotlowala sie i kipiala pod szarym niebem tak, jak tamta rzeka. Rzeka, w ktorej zginal Kunstler.
   Podniosla sluchawke i nakrecila numer Vivian. Dobiegl ja wesoly zgielk nadal panujacy w domu Chao. W tle slychac bylo smiech i czyjas glosna rozmowe. Vivian powiedziala:
   – Ledwo cie slysze. Czy moglabys powtorzyc?
   – Byl jeszcze jeden lekarz w zespole transplantacyjnym, ktory zginal szesc lat temu. Znalas go?
   Vivian odpowiedziala jej niemal krzyczac.
   – Tak. Ale to chyba nie bylo az tak dawno. Jakies cztery lata temu.
   – Czy wiesz moze, dlaczego popelnil samobojstwo?
   – To nie bylo samobojstwo.
   – Co takiego?
   – Mozesz chwile zaczekac? Przejde do drugiego aparatu.
   Abby uslyszala stuk sluchawki. Wydawalo jej sie, ze cale wieki minely do chwili, kiedy Vivian odezwala sie znowu.
   – Juz dobrze babciu! Mozesz odlozyc! – krzyknela Vivian. Gwar nagle urwal sie.
   – Co masz na mysli, mowiac, ze to nie bylo samobojstwo? – spytala Abby.
   – To byl wypadek. Jakis defekt w instalacji. W mieszkaniu zebral sie tlenek wegla. Oprocz niego zginela rowniez jego zona i mala coreczka.
   – Zaczekaj, zaczekaj. Ja mowie o facecie, ktory nazywal sie Lawrence Kunstler.
   – Nie znam nikogo o tym nazwisku. Pewnie chodzi ci o kogos, kto pracowal w Bayside, jeszcze zanim ja tam przyszlam.
   – O kim wiec mowisz ty?
   – O anestezjologu. Tym, ktory byl w zespole, zanim zatrudnili Zwicka. Nie moge sobie przypomniec jego nazwiska… Hennessy. Tak, wlasnie tak.
   – On byl w zespole transplantacyjnym?
   – Tak. Mlody gosc, dopiero co po stazu. Nie byl tutaj zbyt dlugo. Pamietam, ze zanim to sie wydarzylo, zamierzal wrocic na Zachod.
   – Jestes pewna, ze to byl wypadek?
   – A co innego?
   Abby wyjrzala przez okno na pusta ulice. Nie wiedziala, co ma powiedziec.
   – Abby, czy cos jest nie w porzadku?
   – Ktos mnie dzisiaj sledzil furgonetka.
   – Nie zartuj.
   – Marka nie ma jeszcze w domu. Jest ciemno, juz dawno powinien wrocic. Nie moge przestac myslec o Aaronie. I o Kunstlerze. On skoczyl z Tobin Bridge. Teraz ty mi mowisz, ze byl jeszcze Hennessy. To juz razem trzech, Vivian.
   – Dwa samobojstwa i wypadek.
   – To duzo jak na jeden szpital.
   – Statystycznie duzo. A moze ta praca w Bayside jest az do tego stopnia przygnebiajaca. – Zart wypadl kiepsko i Vivian to wiedziala. Po chwili spytala. – Naprawde sadzisz, ze ktos cie dzisiaj sledzil?
   – Pamietasz co mi dzis powiedzialas? Ze nie jestem wariatka i ze ktos naprawde zamierza mnie dostac.
   – Mialam na mysli Wiktora Vossa albo Parra. Oni maja powody, zeby cie przesladowac, ale zeby jezdzic za toba jakas furgonetka? I w ogole jaki to ma zwiazek z Aaronem i pozostalymi dwoma?
   – Nie wiem. – Abby podciagnela nogi i skulila sie troche z powodu zimna, i troche ze strachu. – Zaczynam sie bac. Bez przerwy mysle o Aaronie. Mowilam ci, czego dowiedzialam sie od tego detektywa? Ze byc moze Aaron wcale nie popelnil samobojstwa.
   – Czy ma na to jakies dowody?
   – Nawet gdyby mial, to na pewno nie opowiadalby o nich takiej osobie, jak ja.
   – Moze powiedzial Elaine.
   Racja! Wdowa po Aaronie. Ona na pewno chcialaby cos takiego wiedziec. Zadalaby wyjasnien. Kiedy Abby skonczyla rozmawiac z Vivian, znalazla numer Elaine Levi. Przez chwile zbierala sie na odwage, zeby zadzwonic. Na dworze bylo juz ciemno. Mzawka zamienila sie w jednostajny deszcz. Mark ciagle jeszcze nie wracal. Zaslonila okna i zapalila swiatla. Wszystkie. Potrzebowala jasnosci i ciepla. Podniosla sluchawke i nakrecila numer Elaine. Odczekala cztery dzwonki i odchrzaknela, sadzac, ze bedzie musiala zostawic wiadomosc na automatycznej sekretarce. Potem w sluchawce rozlegly sie trzy przenikliwe dzwieki, po ktorych jakis glos powiedzial:
   – Numer abonenta jest nieaktualny…
   Abby jeszcze raz wykrecila numer Elaine, upewniajac sie, ze przyciskala guziki z wlasciwymi numerami. Po czterech dzwonkach rozlegly sie te same przenikliwe dzwieki:
   – Numer abonenta jest nieaktualny… – Odlozyla sluchawke i spojrzala na aparat, tak jakby ja zdradzil. Dlaczego Elaine zmienila numer? Kogo chciala unikac?
   Na ulicy jakis samochod z pluskiem przejechal przez kaluze. Abby podbiegla i wyjrzala przez okno. BMW wjezdzalo wlasnie na ich podjazd. Cicho odetchnela z ulga. Mark byl w domu.

Rozdzial szesnasty

   Mark napelnil kieliszek winem.
   – Oczywiscie, ze znalem ich obu – powiedzial. – Larry’ego Kunstlera znalem lepiej niz Hennessy’ego. Hennessy nie byl u nas zbyt dlugo. Larry byl jednym z tych, ktorzy wciagneli mnie do zespolu od razu po stazu. Byl calkiem mily. – Mark odstawil butelke wina na stol. – Naprawde byl porzadnym facetem.
   Kierownik sali przesunal sie obok nich, eskortujac do sasiedniego stolika kobiete ubrana z przesadna elegancja. Tam przywitano ja okrzykami.
   – Jestes wreszcie! Co za wspaniala suknia! – Ich halasliwosc wydala sie Abby wulgarna, a nawet nieprzyzwoita. Zalowala teraz, ze ona i Mark nie zostali w domu. To on chcial gdzies wyjsc na kolacje. Tak niewiele mieli wspolnych wieczorow, nawet nie uczcili odpowiednio swoich zareczyn. Mark zamowil wino i wzniosl toast za nich, potem nastepne toasty i teraz konczyl butelke. Coraz czesciej mu sie to ostatnio zdarzalo. Abby patrzyla, jak saczyl z kieliszka resztki wina i myslala, ze jej problemy odbijaja sie rowniez na Marku.
   – Dlaczego nigdy mi o nich nie wspomniales? – zapytala.
   – Nie bylo takiej okazji.
   – Wedlug mnie, ktos powinien o nich przypomniec. Szczegolnie po smierci Aarona. Zespol w przeciagu trzech lat stracil trzech lekarzy i nikt nic o tym nie mowi. Wyglada na to, ze boicie sie w ogole o tym wspominac.
   – To dosc ponury temat do rozmowy. Nie powinnismy go zaczynac szczegolnie w obecnosci Marilee. Ona znala zone Hennessy’ego. Pomagala jej nawet w urzadzeniu dziecinnego pokoju.
   – Tego dziecka, ktore zmarlo? Mark przytaknal.
   – Tamta tragedia dla wszystkich byla szokiem. Cala rodzina, tak po prostu. Marilee wpadla w histerie, kiedy sie o tym dowiedziala.
   – To na pewno byl wypadek?
   – Kupili ten dom kilka miesiecy wczesniej. Nie zdazyli wymienic instalacji cieplowniczej. Tak, to byl wypadek.
   – Ale smierc Kunstlera nie byla wypadkiem. Mark westchnal.
   – Nie, smierc Larry’ego nie byla wypadkiem.
   – Jak sadzisz, dlaczego to zrobil?
   – A dlaczego Aaron to zrobil? A dlaczego inni popelniaja samobojstwa? Mozna wymyslic co najmniej kilka prawdopodobnych powodow, ale prawda jest taka, Abby, ze beda to tylko przypuszczenia, nie mozemy tego wiedziec na pewno i nigdy nie bedziemy tego potrafili zrozumiec. Patrzymy na wszystko ze swojej perspektywy i mowimy sobie: bedzie lepiej. Zawsze kiedys sie poprawi. Larry widocznie przestal w to wierzyc. Nie widzial juz zadnych perspektyw. Wlasnie w takich momentach ludzie traca nadzieje, kiedy nie widza juz swojej przyszlosci – wypil lyk wina, potem jeszcze jeden, ale wydawalo sie, ze trunek przestal mu smakowac. Podobnie jak jedzenie. Zrezygnowali z deseru i wyszli z restauracji. Oboje byli milczacy i przygnebieni.
   Mark prowadzil samochod przy gestniejacej mgle i przelotnym deszczu. Odglos pracujacych wycieraczek zastepowal rozmowe. Abby przypomniala sobie, jak Mark powiedzial: „Wlasnie w takich momentach ludzie traca nadzieje. Kiedy nie widza juz swojej przyszlosci”.
   Przeciez ja wlasnie zblizam sie do tego punktu. Nie widze juz nic przed soba. Nie wiem, co sie stanie ze mna. Z nami – myslala, wpatrujac sie w mgle.
   – Chce ci cos pokazac, Abby. Chce wiedziec, co o tym sadzisz. Moze pomyslisz, ze jestem szalony. A moze tez zapalisz sie do tego pomyslu.
   – Jakiego pomyslu?
   – Chodzi o cos, o czym od dawna marzylem. Od bardzo dawna. Jechali na polnoc, mineli granice Bostonu, potem Revere, Lynn i Swampscott. Na przystani Marblehead Marina Mark zaparkowal samochod.
   – To juz tutaj. Przy samym koncu molo – powiedzial. To byl jacht.
   Abby stala drzac z zimna i patrzac, jak Mark chodzil to w jedna, to w druga strone wzdluz zacumowanej przy pomoscie lodzi. Mowil z ozywieniem, gestykulowal z entuzjazmem, jakiego Abby nie zauwazyla u niego wczesniej przez caly wieczor.
   – Jest piekna, prawda? Byla rejsowym jachtem morskim. Szesnascie metrow dlugosci, pelne wyposazenie, wszystko, czego tylko moglibysmy potrzebowac. Nowiutenkie zagle, nowe przyrzady do nawigacji. Do diabla, ta lodz jest prawie nie uzywana. Moze nas zabrac, dokad tylko bedziemy chcieli poplynac. Na Karaiby. Pacyfik. Stoisz przed wolnoscia, Abby! – Uniosl reke, niby salutujac lodzi. – Absolutna wolnoscia!
   Pokrecila glowa.
   – Nie rozumiem.
   – To doskonale rozwiazanie! Pieprzyc to cholerne miasto. Pieprzyc szpital. Kupimy te lodz. Potem mozemy sie stad ulotnic.
   – Dokad?
   – Dokadkolwiek.
   – Ja nie chce plynac dokadkolwiek.
   – Nie ma zadnego powodu, dla ktorego mielibysmy tu zostac. Teraz juz nie.
   – Alez tak. Dla mnie jest powod. Nie moge tak po prostu spakowac sie i wyjechac! Zostaly mi jeszcze trzy lata, Mark. Musze skonczyc staz teraz, albo nigdy nie zostane chirurgiem.
   – Ja nim jestem, Abby. Jestem tym, czym ty chcesz zostac. Albo tym, czym ci sie wydaje, ze chcesz byc. Mowie ci, nie warto.
   – Tak ciezko na to pracowalam. Nie zamierzam teraz zrezygnowac.
   – A co ze mna?
   Spojrzala na niego. Po raz pierwszy doszlo do niej, ze to wlasnie o niego chodzilo. Ten jacht i ucieczka w poszukiwaniu wolnosci. Mezczyzna, ktory wkrotce mial sie ozenic, nagle poczul potrzebe ucieczki z domu. Byla to metafora, ktorej on prawdopodobnie nawet nie dostrzegal.
   – Chce tego, Abby – powiedzial. Podszedl do niej. Jego oczy blyszczaly goraczkowo. – Juz zlozylem oferte w sprawie tej lodzi. Dlatego wlasnie tak pozno wrocilem do domu. Spotkalem sie z agentem.
   – Zlozyles oferte, nic mi o tym nie mowiac? Nawet nie zadzwoniles?
   – Wiem, ze to brzmi jak szalenstwo.
   – Jak mozemy sobie na to pozwolic? Ja siedze po uszy w dlugach! Cale lata zabierze mi splacanie pozyczek. A ty chcesz teraz kupic lodz?
   – Mozemy postarac sie o hipoteke. To bedzie jak kupienie drugiego domu.
   – To nie jest dom.
   – Ale jest to inwestycja.
   – Ja nie zainwestowalabym w cos takiego.
   – Dlatego tez nie mowimy o twoich pieniadzach. Cofnela sie o krok i spojrzala na niego.
   – Masz racje – powiedziala cicho. – Tu nie chodzi o moje pieniadze.
   – Abby – jeknal Mark. – O Boze, Abby.
   Znowu zaczelo padac. Czula na twarzy zimne krople deszczu. Podeszla do samochodu i wsiadla do srodka. Mark rowniez wrocil. Przez jakis czas nie odzywali sie. Slychac bylo jedynie deszcz bebniacy w dach wozu. W koncu Mark powiedzial cicho.
   – Wycofam oferte.
   – Nie o to mi chodzi.
   – Wiec o co?
   – Sadzilam, ze wiecej rzeczy bedzie nas laczylo. Nie chodzi mi o pieniadze. Nie dbam o nie. Boli mnie tylko to, ze mowisz o nich moje pieniadze. Czy tak wlasnie ma byc? Twoje czy moje? Moze powinnismy od razu wezwac prawnikow i sporzadzic intercyze, z gory podzielic meble i dzieci?
   – Nie rozumiem – powiedzial. W jego glosie Abby uslyszala jakas dziwna nute rozpaczy. Uruchomil silnik. Polowe drogi do domu przejechali w milczeniu.
   Potem Abby powiedziala:
   – Moze powinnismy sie zastanowic jeszcze raz nad naszymi zareczynami. Moze slub ze mna nie jest tym, czego naprawde chcesz, Mark.
   – A czy ty tego chcesz? Popatrzyla przez okno i westchnela.
   – Nie wiem. Juz nie wiem.
   To byla prawda. Juz nie wiedziala.
   „Tragedia zabiera trzyosobowa rodzine Podczas gdy doktor Alan Hennessy i jego rodzina spokojnie spali w nocy, zabojca pelzal w gore po piwnicznych schodach. Smiertelny tlenek gazu ulatniajacy sie z wadliwej instalacji byl przyczyna smierci trzydziestoczteroletniego Hennessy’ego, jego trzydziestotrzyletniej zony Gail i szesciomiesiecznej coreczki Lindy. Przyjaciele zaproszeni przez Hennessych na kolacje, znalezli ich ciala poznym popoludniem…”
   Abby wlozyla kolejny mikrofilm i na ekranie pojawily sie zdjecia Hennessy’ego i jego zony. Lekarz mial nieco pucolowata, powazna twarz, kobieta usmiechala sie lekko. Nie bylo zdjecia dziecka. Byc moze pismo Globe uznalo, ze wszystkie szesciomiesieczne dzieci wygladaja jednakowo.
   Abby wziela mikrofilm z data o trzy i pol roku wczesniejsza. Artykul, ktorego szukala znajdowal sie na pierwszej stronie.
 
   „Cialo zaginionego lekarza odnalezione w Zatoce.
   Cialo, ktore odnaleziono we wtorek na wodach Zatoki Bostonskiej zostalo dzis zidentyfikowane. Jest to Doktor Lawrence Kunstler, kardiochirurg z miejscowego szpitala. Samochod doktora Kunstlera zostal odnaleziony w zeszlym tygodniu w poblizu zjazdu z mostu Tobin Bridge. Policja podejrzewa, ze bylo to samobojstwo. Nie ma jednak zadnych swiadkow zdarzenia, sledztwo trwa…”
 
   Abby przesunela fotografie Kunstlera na srodek ekranu. Zdjecie bylo nieco upozowane: bialy fartuch, stetoskop i wzrok skierowany prosto w obiektyw aparatu. Oczy patrzyly teraz rowniez prosto na nia.
   Dlaczego to zrobiles? Dlaczego zdecydowales sie skoczyc? – zastanawiala sie. Nie mogla powstrzymac kolejnej mysli: Czy rzeczywiscie ty sam sie na to zdecydowales?
   Jedyna zaleta zwolnienia jej z obowiazkow w szpitalu byl fakt, ze Abby mogla wymknac sie na cale popoludnie i nikt w Bayside nie zauwazal tego. Co wiecej, nikogo to nie obchodzilo. Kiedy tego dnia wyszla z Bostonskiej Biblioteki Publicznej i wtopila sie w gwar placu Copley, czula zarowno pustke, jak i ulge, ze nie musiala wracac do szpitala. Popoludnie nalezalo do niej, jezeli tylko tego chciala.
   Postanowila pojechac do domu Elaine. Przez kilka ostatnich dni probowala zdobyc nowy numer Elaine. Niestety, ani Marilee Archer, ani nikt z zespolu transplantacyjnego nie wiedzial nawet, ze pani Levi zmienila numer. Jadac na zachod droga numer 9 do Newton, ciagle miala przed oczami fotografie Kunstlera i Hennessy’ego. Nie bardzo miala ochote na rozmowe z Elaine, ale przez ostatnie kilka dni, kiedykolwiek myslala o tamtych dwoch lekarzach, nie mogla przestac myslec rowniez o Aaronie. Pamietala dzien jego pogrzebu. Przedtem nikt nigdy nie wspomnial o wczesniejszych dwoch wypadkach. W kazdej innej grupie ludzi ten temat na pewno pojawilby sie w rozmowach. Ktos powiedzialby pewnie: No to mamy juz trzy tragedie. Albo: Czy nad Bayside ciazy jakies przeklenstwo? Albo nawet: Nie sadzicie, ze to juz troche za wiele? Nikt jednak nie powiedzial ani slowa. Nawet Elaine, ktora musiala znac zarowno Kunstlera, jak i Hennessy’ego. Nawet Mark. Jezeli trzymal to w tajemnicy przede mna, to czego jeszcze mi nie powiedzial?
   Wjechala na podjazd przed domem Elaine i siedziala przez chwile w samochodzie, trzymajac twarz ukryta w dloniach, probujac otrzasnac sie z przygnebienia. Nie potrafila. Tyle naraz na mnie spada – myslala. Moja praca. Teraz jeszcze do tego wszystkiego trace Marka. Najgorsze jest to, ze nie wiem, dlaczego tak sie dzieje.
   Od tego wieczoru, kiedy spytala o Kunstlera i Hennessy’ego, miedzy nia a Markiem wszystko sie zmienilo. Mieszkali w tym samym domu i spali w tym samym lozku, ale ich wspolne zycie nie bylo tym, co przedtem. I seks. Po ciemku, z zamknietymi oczami. Mogla kochac sie z kimkolwiek.
   Spojrzala na dom. Moze Elaine cos wie – pomyslala. Wysiadla z samochodu i weszla po stopniach prowadzacych do frontowych drzwi. Tam zauwazyla gazety, ciagle jeszcze zwiniete lezaly na werandzie. Byly sprzed tygodnia. Papier zdazyl juz lekko pozolknac. Dlaczego Elaine ich nie zabrala?
   Zadzwonila do drzwi. Kiedy nikt nie odpowiedzial, zastukala, a potem znowu zadzwonila. Slyszala dzwonek rozlegajacy sie we wnetrzu domu, a potem cisze. Zadnych krokow czy glosow. Jeszcze raz spojrzala na dwie gazety. Pomyslala, ze cos tu jest nie tak.
   Drzwi frontowe byly zamkniete. Abby zeszla z werandy i skierowala sie w strone ogrodu na tylach domu. Wykladana kamieniami sciezka prowadzila pomiedzy swietnie utrzymanymi klombami azalii i hortensji. Trawnik musial byc niedawno strzyzony, podobnie jak zywoplot. Tylko kamienny taras wydawal sie niepokojaco pusty. Abby pamietala stolik pod parasolem i krzesla, ktore staly tu w dzien pogrzebu. Teraz nic tu nie stalo.
   Drzwi kuchenne tez byly zamkniete, ale za tarasem znajdowaly sie przesuwane przeszklone drzwi. Abby pociagnela je lekko i drzwi otworzyly sie.
   – Elaine? – zawolala Abby, wchodzac do srodka.
   Pokoj byl pusty. Meble, dywany, wszystko stad zabrano, nawet obrazy.
   Abby w zdumieniu patrzyla na biale sciany, na podloge, na ktorej pozostal ciemniejszy prostokat w miejscu, gdzie lezal dywan. Przeszla do salonu. Jej kroki gluchym echem odbijaly sie od pustych scian. Caly dom byl opustoszaly. Nie bylo w nim nic poza kilkoma pocztowkami reklamowymi, wsunietymi przez drzwi frontowe. Abby podniosla jedna z nich. Byla adresowana troche anonimowo – „do Mieszkanca”.
   W kuchni tez nic nie zostalo. Nawet lodowka byla pusta. Blaty byly nieskazitelnie czyste, a w powietrzu unosil sie zapach jakiegos srodka odkazajacego. Telefon wiszacy na scianie byl gluchy. Abby wyszla na zewnatrz i przez chwile stala na podjezdzie. Byla zupelnie zdezorientowana. Zaledwie dwa tygodnie temu byla w tym domu. Siedziala na kanapie w salonie, jadla kanapki i ogladala rodzinne fotografie Levich stojace na kominku. Teraz miala wrazenie, ze tamto wszystko bylo iluzja.
   Ciagle jeszcze lekko oszolomiona wsiadla do samochodu i wycofala sie z podjazdu. Prowadzila machinalnie, ledwie uwazajac na to, co dzialo sie na drodze. Myslala o tajemniczym zniknieciu Elaine. Dokad mogla pojechac? Czy tak szybko po smierci Aarona chciala zapomniec o wspolnym ich zyciu? Bylo to malo prawdopodobne. Przypominalo to raczej dzialanie wywolane strachem przed czyms.
   Abby nagle poczula sie nieswojo. Spojrzala w lusterko. To spogladanie w lusterko weszlo jej w krew od tamtej soboty, kiedy zauwazyla brazowa furgonetke. Teraz za nia jechalo ciemnozielone Volvo. Czy nie stalo zaparkowane obok domu Elaine? Nie byla tego pewna. Nie zwracala wtedy na to uwagi. Volvo mrugnelo swiatlami. Abby przyspieszyla. Volvo rowniez zwiekszylo predkosc.
   Skrecila w prawo, na glowna ulice. Przed nia ciagnal sie pas podmiejskich stacji benzynowych i sklepow. Swiadkowie. Wielu swiadkow. Volvo ciagle trzymalo sie tuz za nia, przez caly czas mrugajac swiatlami. Miala juz dosc tego, ze ktos za nia jezdzil, miala dosc ciaglego strachu. Do diabla z tym wszystkim. Jezeli ktos chcial ja w ten sposob przesladowac, musiala odwrocic role, stawic mu czolo. Gwaltownie skrecila na parking jednego ze sklepow. Volvo wjechalo tam za nia. Wystarczyl jej jeden rzut oka, aby stwierdzic, ze wokol bylo wystarczajaco duzo ludzi, klienci sklepu pchajacy przed soba wozki, kierowcy szukajacy miejsca do zaparkowania. To bylo dobre miejsce. Nacisnela mocno hamulec. Volvo z piskiem zatrzymalo sie o kilka cali od tylnego zderzaka jej samochodu.
   Abby wysiadla i podbiegla do tajemniczego Volvo. Z furia zastukala w okno.
   – Otwieraj, do cholery! Otwieraj!
   Kierowca opuscil szybe. Potem zdjal okulary sloneczne.
   – Doktor DiMatteo? – Patrzyl na nia spokojnie Bernard Katzka. – Tak myslalem, ze to pani.
   – Dlaczego pan mnie sledzil?
   – Widzialem, jak odjezdza pani od tamtego domu.
   – Nie, wczesniej. Dlaczego wczesniej mnie pan sledzil?
   – Kiedy?
   – W sobote. Furgonetka. Pokrecil glowa.
   – Nie wiem nic o zadnej furgonetce. Cofnela sie.
   – Prosze o tym zapomniec. I przestac za mna jezdzic, dobrze?
   – Probowalem dac pani znak, aby zjechala pani na pobocze. Nie widziala pani, ze mrugalem swiatlami?
   – Nie wiedzialam, ze to pan.
   – Czy moze mi pani powiedziec, co robila pani w domu doktora Leviego?
   – Przyjechalam tam, zeby zobaczyc sie z Elaine. Nie wiedzialam, ze sie wyprowadzila.
   – Moze pani zaparkuje? Chcialbym z pania porozmawiac. A moze znowu odmowi pani odpowiadania na jakiekolwiek pytania?
   – To zalezy od tego, o co bedzie pan pytal.
   – O doktora Leviego.
   – Tylko o nim bedziemy rozmawiac? O Aaronie? Skinal glowa.
   Pomyslala przez chwile. Zdecydowala, ze sama tez przy okazji bedzie mogla sie czegos dowiedziec. Nawet milczacy detektyw Katzka moze cos jej wyjawic.
   Spojrzala na sklep.
   – Tam jest stoisko z paczkami. Moze wstapimy na filizanke kawy?
   Gliniarze i paczki. To skojarzenie stalo sie tematem zartow, ktorych prawdziwosc potwierdzal kazdy policjant z nadwaga i kazdy policyjny woz zaparkowany przed cukiernia z paczkami znanej sieci „Dunkin Donuts”. Bernard Katzka nie okazal sie jednak wielbicielem paczkow, zamowil tylko czarna kawe, ktora wypil tez bez specjalnej przyjemnosci. Katzka w ogole nie wygladal na kogos, kto gustowal w jakichkolwiek przyjemnosciach, czy to grzesznych, czy to calkowicie niewinnych.
   Jego pierwsze pytanie zmierzalo prosto do sedna sprawy.
   – Dlaczego przyjechala pani do domu Levich?
   – Chcialam sie zobaczyc z Elaine. Chcialam z nia porozmawiac.
   – O czym?
   – O sprawach osobistych.
   – Wczesniej odnioslem wrazenie, ze bylyscie niezbyt bliskimi sobie znajomymi.
   – Czy Elaine tak panu powiedziala? Zignorowal jej pytanie.
   – Czy tak okreslilaby pani relacje miedzy wami? Odetchnela glosno.
   – Chyba tak. Poznalysmy sie przez Aarona. To wszystko.
   – Dlaczego wiec chciala sie z nia pani spotkac?
   Znowu glosno wypuscila powietrze. Katzka na pewno zorientowal sie, iz jest zdenerwowana.
   – Ostatnio przytrafialy mi sie dziwne rzeczy. Chcialam porozmawiac o nich z Elaine.
   – Jakie rzeczy?
   – Ktos sledzil mnie w zeszla sobote brazowa furgonetka. Zauwazylam ja na Tobin Bridge. Potem widzialam ja znowu, kiedy dojechalam do domu.
   – Cos jeszcze?
   – Czy to nie jest wystarczajacy powod do zdenerwowania? – Spojrzala mu prosto w oczy. – Bylam przerazona.
   Przygladal sie jej w milczeniu, zastanawiajac sie, czy to, co widzial w jej twarzy, rzeczywiscie bylo strachem.
   – Co to ma wspolnego z doktorem Levim?
   – To przez pana zaczelam zastanawiac sie nad tym, co przytrafilo sie Aaronowi. Czy naprawde popelnil samobojstwo. Potem odkrylam, ze dwoch innych lekarzy z Bayside rowniez zginelo.
   Lekkie zdziwienie Katzki oznaczalo, ze ta wiadomosc byla dla niego nowa.
   – Szesc i pol roku temu w szpitalu pracowal niejaki doktor Lawrence Kunstler, kardiochirurg. Skoczyl z Tobin Bridge.
   Katzka nic nie powiedzial, ale prawie niezauwazalnie przysunal sie z krzeslem do przodu.
   – Potem, mniej wiecej trzy lata temu byl pewien anestezjolog – kontynuowala Abby. – Doktor Hennessy. On, jego zona i dziecko zmarli wskutek zatrucia tlenkiem wegla. Uznano to za wypadek. Uszkodzenie instalacji.
   – Niestety, tego typu wypadki zdarzaja sie prawie kazdej zimy.
   – A teraz mamy Aarona. To juz razem trzech. Wszyscy byli w tym samym zespole transplantacyjnym. Czy to nie wydaje sie panu wyjatkowo nieszczesliwym zbiegiem okolicznosci?
   – Co pani sugeruje? Ze ktos uwzial sie na zespol transplantacyjny? Zabija jego czlonkow jednego po drugim?
   – Ja tylko widze pewna zbieznosc. To pan jest detektywem. To pan powinien zbadac te sprawe.
   Katzka odsunal sie.
   – Jak to sie stalo, ze pani zostala w to wszystko wplatana?
   – Moj przyjaciel jest w tym zespole. Chociaz Mark tego nie mowi, to mysle, ze sie boi. Mysle, ze caly zespol sie boi. Zastanawiaja sie, kto bedzie nastepny. Ale nigdy o tym nie rozmawiaja. Podobnie jak ludzie nigdy nie mowia o katastrofach samolotowych, kiedy czekaja na odlot.
   – Obawia sie pani o bezpieczenstwo swego przyjaciela?
   – Tak – odparla krotko, nie wyjasniajac nic wiecej. Robila wszystko, zeby odzyskac Marka, przywrocic to, co bylo przedtem miedzy nimi. Nie pojmowala, co sie stalo, ale czula, ze ich zwiazek rozpada sie. Wszystko zaczelo sie tego wieczoru, kiedy wspomniala o Kunstlerze i Hennessym. Nie miala zamiaru opowiadac o tym Katzce, poniewaz to wszystko dotyczylo tylko jej uczuc. Katzka byl policjantem, ktory pracowal w oparciu o bardziej konkretne dowody. Oczywiscie spodziewal sie, ze uslyszy od niej wiecej. Kiedy jednak Abby milczala, Katzka zapytal:
   – Czy jest cos jeszcze, o czym chcialaby mi pani powiedziec? Cokolwiek? Chodzi mu o Mary Allen – pomyslala Abby, czujac ogarniajacy ja paniczny strach. Ale jemu wlasnie miala ochote powiedziec wszystko. Jednak szybko spuscila wzrok i sama zadala pytanie.
   – Dlaczego obserwowal pan dom Elaine? Bo to wlasnie pan robil, prawda?
   – Rozmawialem z jej sasiadem. Kiedy wyszedlem, pani akurat odjezdzala sprzed domu Levich.
   – Przesluchiwal pan sasiadow Elaine?
   – To rutynowe postepowanie.
   – Trudno w to uwierzyc.
   Niemal wbrew swojej woli podniosla wzrok i spojrzala na niego. Z jego twarzy nie mogla nic wyczytac.
   – Dlaczego ciagle jeszcze badacie to samobojstwo?
   – Wdowa spakowala sie w ciagu jednego wieczoru i wyjechala, nie pozostawiajac nowego adresu. To wydaje sie troche niezwykle.
   – Chyba nie chce pan powiedziec, ze Elaine jest czemus winna?
   – Nie. Wydaje mi sie tylko, ze jest czyms przerazona.
   – Czym?
   – Moze pani sie domysla, czym?
   Stwierdzila, ze chce na niego patrzec. W jego oczach bylo cos tak przyciagajacego, ze nie mogla odwrocic wzroku. Poczula do niego nagly i zupelnie niespodziewany pociag. Nie miala pojecia, dlaczego wlasnie ten mezczyzna wywolal w niej takie uczucie.
   – Nie – powiedziala. – Nie mam pojecia, od czego ucieka Elaine.
   – Moze wiec pomoze mi pani znalezc odpowiedz na inne pytanie.
   – To znaczy?
   – W jaki sposob Aaron Levi zdolal sie dorobic takiego majatku? Pokrecila glowa.
   – Z tego, co wiem, to nie byl on szczegolnie bogaty. Kardiolog zarabia najwyzej dwa tysiace. A on na pewno duzo z tego wysylal swoim dzieciom, ktore ucza sie w college’u.
   – Czy mieli jakis majatek rodzinny?
   – Ma pan na mysli jakis spadek? – Wzruszyla ramionami. – Slyszalam, ze ojciec Aarona byl mechanikiem.
   Katzka odchylil sie do tylu. Nie patrzyl na Abby, tylko wbil wzrok w jej kubek z kawa. Skupienie, w jakim tkwil, zaintrygowalo Abby. Potrafil tak po prostu wylaczyc sie z rozmowy, pozostawiajac ja sama sobie.
   – Prosze pana, o jakim majatku my w ogole rozmawiamy? Uwaznie spojrzal na nia.
   – O trzech milionach dolarow.
   Abby gapila sie na niego w niemym oslupieniu.
   – Po tym, jak pani Levi zniknela – powiedzial Katzka – uznalem, ze powinienem blizej przyjrzec sie finansom tej rodziny. Ich ksiegowy powiedzial mi, ze wkrotce po smierci meza Elaine odkryla, ze maz mial konto bankowe na Kajmanach. Wczesniej nic o tym koncie nie wiedziala. Zapytala wiec ksiegowego, jak dotrzec do tych pieniedzy. Potem bez uprzedzenia wyjechala. – Katzka spojrzal na Abby pytajaco.
   – Nie mam pojecia, skad Aaron mogl miec tyle pieniedzy – mruknela.
   – Jego ksiegowy tez nie.
   Po chwili milczenia Abby siegnela po kawe i stwierdzila, ze byla zimna. Ona sama rowniez odczuwala chlod.
   – Czy wie pan, gdzie jest teraz Elaine? – zapytala cicho.
   – Mamy pewne przypuszczenia.
   – Czy moze mi pan zdradzic je? Pokrecil glowa.
   – W tej chwili, doktor DiMatteo – powiedzial – mysle, ze pani Levi nie chcialaby, zeby ja odnaleziono.
   Trzy miliony dolarow! W jaki sposob Aaron zdolal zgromadzic trzy miliony dolarow?
   Przez cala droge do domu zastanawiala sie nad tym. Nie miala pojecia, jak zwykly kardiochirurg mogl tyle zarobic. Mial dwojke dzieci studiujacych na prywatnych uczelniach i zone, ktora miala dosc kosztowne zamilowanie do antykow. Poza tym, dlaczego w ogole kryl sie z tym, ze ma taki majatek? Na Kajmanach pieniadze trzymali tylko ci, ktorzy chcieli zachowac stan swoich dochodow w tajemnicy. Ale przeciez nawet Elaine nie wiedziala o tym koncie az do smierci Aarona. Przegladanie papierow meza musialo byc dla niej szokiem. W koncu dowiedziala sie przeciez, ze ukrywal przed nia fortune.
   Trzy miliony dolarow! Pozostawala caly czas w lekkim szoku.
   Wjechala na podjazd. Zlapala sie na tym, ze rozejrzala sie dookola w poszukiwaniu brazowej furgonetki. Weszlo jej to w nawyk. Szybko zlustrowala ulice.
   W drzwiach frontowych zastala gromadzaca sie tam codziennie sterte poczty. Wiekszosc stanowily magazyny medyczne, podwojna ilosc dla dwojga lekarzy mieszkajacych pod jednym dachem. Zebrala wszystkie i zaniosla do kuchni. Tam na stole zaczela rozkladac wszystko na dwie kupki. Jego rzeczy, jej rzeczy. Jego zycie, jej zycie. Nic, na co warto bylo spojrzec dwa razy.
   Dochodzila czwarta po poludniu. Zdecydowala, ze dzis wieczorem przygotuje jakas dobra kolacje z winem. Poda ja przy swiecach. Dlaczego nie? W koncu byla teraz kobieta wolna od obowiazkow zawodowych. Gdy w Bayside debatowano nad jej przyszloscia jako chirurga, ona mogla zajac sie naprawieniem stosunkow pomiedzy nia i Markiem. Romantyczne kolacje i troche kobiecej troski powinno zrobic swoje. Stracic kariere, ale zatrzymac mezczyzne. Cholera, DiMatteo, zaczynasz zachowywac sie jak desperatka.
   Zebrala swoja czesc pocztowych reklam, zeby wyrzucic je do smieci. W momencie, kiedy wrzucala papiery do kubla, jej wzrok padl na duza brazowa koperte lezaca tam na samym spodzie. Zwrocila uwage na slowo jachty, wyroznione tlustym drukiem w adresie powrotnym. Wyciagnela koperte i strzasnela z niej resztki kawy i potluczone skorupki jajka. Na samej gorze widnial adres:
 
   „EAST WINDS” JACHTY
   Sprzedaz i Serwis
   Przystan Marblehead Marina
 
   Koperta zostala wyslana do Marka. Nie bylo na niej adresu ich domu przy Brewster Street. Nadano ja na poste restante. Abby jeszcze raz spojrzala na slowa: „East Winds” Jachty Sprzedaz i Serwis.
   Podeszla do biurka Marka w pokoju dziennym. Dolna szuflada, w ktorej Mark trzymal swoje papiery, byla zamknieta, ale Abby wiedziala, gdzie znajdzie do niej klucz. Slyszala kiedys, jak wrzucal go do pojemnika na olowki. Znalazla klucz i otworzyla szuflade.
   W srodku byly wszystkie papiery dotyczace ich domu. Dokumenty ubezpieczeniowe, papiery hipoteczne, dokumenty samochodu. Znalazla w koncu teczke, na ktorej widnial napis Jacht. Byl tam plik papierow dotyczacych jachtu „J-35 Gimmie Shelter”. Byla tez druga teczka. Wygladala na nowa. Napisano na niej „H-48”.
   Abby wyciagnela ja. Byla w niej umowa sprzedazy jachtu z „East Winds”. H-48 oznaczalo skrot nazwy projektu lodzi. Jacht Hinckley’a, dlugosci czterdziestu osmiu stop.
   Opadla na krzeslo, czujac, ze robi jej sie slabo. Trzymales to w tajemnicy – pomyslala. Mowiles, ze wycofasz oferte, potem i tak kupiles. To twoje pieniadze, zgadza sie. To chyba jest najlepszy tego dowod. Spojrzala na dol strony. Warunki sprzedazy. Chwile pozniej wyszla z domu.
   – Handel organami? Czy to mozliwe? – Doktor Iwan Tarasoff przerwal mieszanie swojej kawy ze smietanka i spojrzal na Vivian. – Czy macie na to jakies dowody?
   – Jeszcze nie. Pytamy pana tylko, czy jest to w ogole mozliwe. A jezeli tak, to w jaki sposob mozna cos takiego zorganizowac?
   Doktor Tarasoff wygodniej usiadl na kanapie i powoli pil kawe, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. Byla za pietnascie piata i pokoj chirurgow w szpitalu Mass Gen byl pusty. Tylko czasem przechodzil tamtedy do szatni jakis stazysta. Tarasoff zaledwie dwadziescia minut wczesniej wyszedl z sali operacyjnej. Ciagle jeszcze mial na dloniach slady talku z rekawiczek. Wokol szyi zawiazana byla maska chirurgiczna. Patrzac na niego, Abby po raz kolejny stwierdzila, ze przypominal jej dziadka. Lagodne, niebieskie oczy, srebrne wlosy. Cichy glos. Glos osoby z autorytetem – pomyslala. Taka osoba nie musi nigdy podnosic glosu.
   – Oczywiscie dochodza do mnie plotki – powiedzial Tarasoff. – Za kazdym razem, kiedy ktos znany przechodzi operacje przeszczepu organu, ludzie zastanawiaja sie, czy w gre nie wchodza tu wieksze pieniadze. Ale nigdy nie bylo na to dowodow, tylko podejrzenia.
   – Jakie plotki pan slyszal?
   – Na przyklad, ze mozna sobie kupic blizsze miejsce na liscie oczekujacych. Ja osobiscie nigdy nie widzialem, zeby cos takiego mialo miejsce.
   – A ja tak – powiedziala Abby. Tarasoff spojrzal na nia.
   – Kiedy?
   – Dwa tygodnie temu. Chodzilo o pania Voss. Byla trzecia na liscie oczekujacych, a jednak to wlasnie ona dostala serce. Dwie osoby, ktore byly przed nia, zmarly.
   – Centralny System Koordynacji Transplantacji nie dopuscilby do tego. Ani Bank Organow Nowej Anglii. Dzialaja zgodnie ze scisle okreslonymi zasadami.
   – Bank Organow Nowej Anglii nic o tym nie wiedzial, w swoim systemie nie maja zadnej informacji o dawcy tym wlasnie.
   Tarasoff pokrecil glowa.
   – Trudno w to uwierzyc. Jezeli serce nie przeszlo przez Bank Organow Nowej Anglii ani przez Centralny System, to skad sie wzielo?
   – Sadzimy, ze Voss zaplacil za to, zeby zalatwic wszystko poza systemem. Dzieki temu serce mogla dostac jego zona – stwierdzila Vivian.
   – Tyle dotad zdolalysmy sie dowiedziec – powiedziala Abby. – Kilka godzin przed zoperowaniem pani Voss zespol z Bayside otrzymal wiadomosc z Wilcox Memorial w Burlington o tym, ze maja dawce. Serce zostalo pobrane i samolotem przewiezione do Bostonu. Na nasza sale operacyjna dotarlo o pierwszej nad ranem. Przywiozl je niejaki doktor Mapes. Razem z nim byly papiery dawcy, ale pozniej gdzies sie zawieruszyly. Nikt nie zdolal ich dotad odnalezc. Sprawdzilam nazwisko Mapes w dziale chirurgii w spisie specjalistow. Chirurg o tym nazwisku nie istnieje.
   – Kto w takim razie przeprowadzil operacje pobrania?
   – Przypuszczamy, ze byl to inny chirurg, Tim Nicholls. Jego nazwisko znajduje sie w spisie, wiemy, ze on istnieje. Z zyciorysu dowiedzialysmy sie, ze przez pierwsze lata pracowal w Mass Gen. Moze pan go pamieta?
   – Nicholls – wymruczal Tarasoff i pokrecil glowa. – Kiedy tutaj byl?
   – Dziewietnascie lat temu.
   – Musialbym sprawdzic rejestry stazystow.
   – Zastanawialysmy sie, jak to wszystko sie odbylo – powiedziala Vivian. – Doszlysmy do wniosku, ze skoro pani Voss potrzebne bylo serce, a jej maz mial pieniadze, zeby zaplacic, to w jakis sposob ta wiadomosc sie rozniosla. Nie wiemy, jak. Tak sie zlozylo, ze Tim Nicholls mial akurat dawce. Serce zostalo przekazane bezposrednio do Bayside, omijajac Bank Organow. Pewnie trzeba bylo oplacic paru ludzi. Wlaczajac w to czesc personelu z Bayside.
   Tarasoff byl przerazony.
   – To mozliwe – przyznal. – Macie racje, wlasnie tak moglo sie to odbyc.
   Drzwi pokoju nagle sie otworzyly i weszlo przez nie dwoch stazystow. Smiejac sie podeszli do ekspresu z kawa. Wydawalo sie, ze mieszanie smietanki i cukru w kubkach zajmie im cala wiecznosc. W koncu wyszli. Tarasoff wciaz wygladal na zdumionego.
   – Czesto sam odsylalem pacjentow do Bayside. Mowimy przeciez o jednym z najwiekszych osrodkow transplantacji w calym kraju. Dlaczego mieliby dzialac wbrew prawu? Pomijac Banki Organow Nowej Anglii i Centralny System Koordynacji Przeszczepow i tak ryzykowac?
   – Odpowiedz jest oczywista – powiedziala Vivian. – Pieniadze. Znowu na chwile umilkli, kiedy kolejny lekarz wszedl do pokoju. Jego kitel byl przesiakniety potem. Mezczyzna westchnal i opadl na jeden z wolnych foteli. Odchylil glowe do tylu i zamknal oczy. Abby powiedziala cicho do Tarasoffa:
   – Chcialybysmy, zeby sprawdzil pan w rejestrze stazystow akta Tima Nichollsa. Prosze sie dowiedziec o nim, co tylko bedzie mozliwe. Czy rzeczywiscie byl tutaj na stazu? Mozliwe, ze jego zyciorys zostal zmyslony.
   – Sam do niego zadzwonie i zapytam.
   – Nie! Skad mozemy wiedziec, kto i w jakim stopniu dziala swiadomie.
   – Doktor DiMatteo, ja wierze w otwartosc. Jezeli rzeczywiscie istnieje jakas siec manipulujaca praca systemu transplantacji, chce o tym wiedziec.
   – My takze. Ale musimy zachowac wielka ostroznosc, doktorze. – Abby spojrzala niespokojnie na lekarza drzemiacego obok w fotelu. Znizyla glos do szeptu. – W przeciagu szesciu ostatnich lat trzech lekarzy z Bayside zmarlo smiercia tragiczna. Dwa samobojstwa i jeden wypadek. Wszyscy trzej nalezeli do zespolu transplantacyjnego.
   Widzac przerazenie, jakie malowalo sie na twarzy Tarasoffa, Abby wiedziala, ze jej ostrzezenie odnioslo zamierzony skutek.
   – Probuje mnie pani przestraszyc – powiedzial Tarasoff. – Prawda? Abby skinela glowa.
   – Powinno to pana przerazac. Powinno to przerazac nas wszystkich.
   Vivian i Abby wyszly ze szpitala i staly na parkingu pod szarym, dzdzystym niebem. Kazda przyjechala swoim samochodem i teraz mialy sie rozstac. Dni stawaly sie juz coraz krotsze; byla dopiero piata, a juz szarzalo. Czujac dreszcze, Abby mocniej zawiazala pasek plaszcza przeciwdeszczowego i rozejrzala sie po parkingu. Nie bylo na nim brazowej furgonetki.
   – Za malo jeszcze wiemy – powiedziala Vivian. – To, co mamy, nie moze byc podstawa do wszczecia sledztwa. Gdybysmy teraz czegos sprobowaly, Wiktor Voss mialby czas na zatarcie wszelkich sladow.
   – Nina Voss nie byla pierwsza. Sadze, ze Bayside robilo to juz wczesniej. Aaron zmarl z trzema milionami dolarow na koncie. Musieli mu placic juz od jakiegos czasu.
   – Sadzisz, ze zaczal miec tego dosc?
   – Wiem, ze probowal wydostac sie z Bayside. Chcial wyjechac z Bostonu. Moze ktos nie chcial do tego dopuscic.
   – Byc moze to samo przytrafilo sie Kunstlerowi i Hennessy’emu. Abby odetchnela gleboko. Jeszcze raz rozejrzala sie po parkingu szukajac wzrokiem furgonetki.
   – Obawiam sie, ze tak wlasnie bylo.
   – Musimy dotrzec do innych nazwisk, innych transplantacji. Albo do informacji o dawcach.
   – Wszystkie informacje o dawcach zamkniete sa w biurze koordynatora systemu transplantacji. Musialabym sie tam wlamac i je wykrasc. Oczywiscie zakladajac, ze tam sa. Musimy pamietac o tym, ze papiery dawcy serca dla Niny Voss zniknely w tajemniczy sposob.
   – Dobra, oznacza to, ze musimy zabrac sie do wszystkiego od strony biorcow.
   – Akta chorobowe? Vivian przytaknela.
   – Odszukamy nazwiska innych osob, ktore przeszly transplantacje. I ich pozycje na listach oczekujacych w momencie operacji.
   – Bedzie nam potrzebna pomoc Banku Organow Nowej Anglii.
   – Tak, ale najpierw musimy znac nazwiska i daty. Abby skinela glowa.
   – Tyle moge sie dowiedziec.
   – Pomoglabym ci, ale w Bayside nie wpuszczaja mnie za prog. Uwazaja mnie tam za swego najgorszego wroga.
   – O mnie pewnie mysla tak samo.
   Vivian usmiechnela sie, tak jakby byla z tego dumna. Wydawala sie mala, wygladala prawie jak dziecko w za duzym plaszczu. Niewielki sprzymierzeniec. Chociaz jej postura nie napawala otucha, to wzrok na pewno dodawal odwagi. Byl bezposredni i stanowczy. Widziala juz wiele.
   – W porzadku, Abby – westchnela Vivian. – Teraz powiedz mi, co sie dzieje miedzy toba a Markiem? I dlaczego trzymasz te wszystkie wiadomosci przed nim w tajemnicy?
   Abby glosno wypuscila powietrze. Odpowiedziala szybko, glosem, w ktorym slychac bylo strach.
   – Mysle, ze on jest jednym z nich.
   – Mark?
   Abby przytaknela i spojrzala na deszczowe niebo.
   – Chce sie wydostac z Bayside. Mowil, zeby gdzies odplynac. Uciec. Tak jak Aaron, zanim zginal, chcial uciec.
   – Sadzisz, ze Mark bral lapowki?
   – Kilka dni temu kupil lodz. Mowiac lodz, nie mam na mysli jakiejs tam lodki. To prawdziwy jacht pelnomorski.
   – On zawsze szalal na punkcie jachtow.
   – Ten kosztowal go pol miliona dolarow. Vivian nie odezwala sie.
   – Jest jeszcze cos gorszego – szepnela Abby. – Zaplacil gotowka.

Rozdzial siedemnasty

   Archiwum, w ktorym przechowywano akta chorobowe pacjentow, znajdowalo sie w podziemiach szpitala, za dzialem Patologii i kostnica szpitalna. Byl to pokoj doskonale znany kazdemu lekarzowi w Bayside. Wlasnie tu podpisywali karty, dyktowali streszczenia przebiegu chorob oraz zatwierdzali raporty laboratoryjne i zlecenia ustne. Pokoj urzadzono wygodnie, staly w nim fotele i stoliki. Poniewaz lekarze pracowali w roznych godzinach, byl otwarty az do dziewiatej wieczorem.
   O szostej po poludniu Abby weszla do szpitalnego archiwum. Tak, jak sie spodziewala, w pomieszczeniu ze wzgledu na pore nie bylo prawie nikogo. Procz Abby pracowal tam jedynie wychudzony stazysta, siedzacy przy stoliku zalozonym kartami.
   Z bijacym sercem Abby podeszla do biurka dyzurujacej urzedniczki i usmiechnela sie.
   – Zbieram materialy statystyczne dla doktora Wettiga. Przygotowuje studium na temat smiertelnosci pacjentow po transplantacjach serca. Czy moglaby pani wydrukowac mi z komputera liste nazwisk i numerow rejestracyjnych wszystkich przeszczepow przeprowadzonych tu w przeciagu ostatnich dwoch lat.
   – Na tego typu badania potrzebna jest pisemna prosba wydana przez oddzial.
   – Niestety, wszyscy poszli juz do domu. Czy moglabym dostarczyc pani te prosbe kiedy indziej? Chcialabym przygotowac te materialy na jutro rano. Wie pani, jaki jest general.
   Urzedniczka archiwum usmiechnela sie. Tak, dokladnie wiedziala, jaki byl general. Usiadla przy klawiaturze komputera i weszla do spisu ogolnego. Pod haslem diagnoza wpisala slowa „transplantacja serca”, a potem przedzial lat, jakich mialo dotyczyc poszukiwanie. Przycisnela „enter”. Zaczely sie pojawiac nazwiska i numery rejestracyjne. Abby jak zaczarowana patrzyla na ekran. Po kilku sekundach urzedniczka podala Abby wydrukowana liste. Bylo tam dwadziescia dziewiec nazwisk. Ostatnia byla Nina Voss.
   – Czy moglabym dostac dziesiec pierwszych kart? – poprosila Abby. – Moglabym juz dzisiaj zaczac prace.
   Kobieta zniknela w pomieszczeniu z aktami. W chwile pozniej wyszla stamtad z grubym plikiem papierow.
   – Tu sa pierwsze dwa przypadki. Reszte zaraz pani przyniose.
   Abby zabrala akta na jeden ze stolikow. Dokumenty z gluchym odglosem wyladowaly na blacie. Kazdy pacjent, ktory przeszedl transplantacje serca mial tutaj cala sterte papierow, ta dwojka w niczym nie odbiegala od reguly. Abby otworzyla pierwsza teczke na stronie zawierajacej informacje dotyczace pacjenta. Nazywal sie Gerald Luray, mial piecdziesiat cztery lata. Koszty operacji pokryla prywatna firma ubezpieczeniowa. Pacjent mieszkal w Worchester, w stanie Massachusetts. Abby nie wiedziala, na ile te informacje byly aktualne, tak wiec skopiowala je wszystkie na oficjalnym zoltym papierze. Przepisala rowniez date i godzine oraz nazwiska lekarzy przeprowadzajacych operacje: Aarona Leviego, Billa Archera, Franka Zwicka, Rajiva Mohandasa i Marka Hodella. Tak jak sie spodziewala, nigdzie w aktach nie znalazla informacji o dawcy. Zwykle trzymano je oddzielnie od karty biorcy. Jednak wsrod notatek zrobionych przez pielegniarke Abby znalazla kilka szczegolow: „0830 – wiadomosc o zakonczeniu operacji pobrania. Serce dawcy w drodze z Norwalk, Connecticut. Pacjent przewieziony na sale operacyjna w celu przygotowania go do operacji…”
   Abby zanotowala: 0830. Pobranie w Norwalk, Conn.
   Urzedniczka przywiozla wozek z piecioma plikami dokumentow i zawrocila po nastepne.
   Abby pracowala bez zadnej przerwy. Nie pozwolila sobie nawet na krotki odpoczynek i nie zadzwonila do Marka, ze sie spozni. Kiedy zamykano archiwum byla strasznie glodna.
   W drodze do domu zatrzymala sie w barze Mcdonald’s i zamowila big maca, duze frytki i mleczny koktajl o smaku waniliowym. Troche cholesterolu, zeby odzywic mozg. Jadla, siedzac przy jednym z bocznych stolikow i obserwujac sale. O tej porze bar zalewala fala ludzi wychodzacych z kina, nastolatki na randkach, tu i owdzie widac bylo rowniez starszych ludzi, samotnikow o smutnym wygladzie. Nikt nie zwracal na nia uwagi. Skonczyla jesc i wyszla.
   Zanim uruchomila silnik samochodu, rozejrzala sie po parkingu. Nie bylo na nim furgonetki. O dziesiatej pietnascie byla w domu. Mark juz poszedl do lozka, wszystkie swiatla byly zgaszone. Odetchnela z ulga, nie musiala odpowiadac na zadne pytania. Rozebrala sie po ciemku i wsliznela pod koldre. Nie przysunela sie do Marka. Jakos bala sie go dotknac.
   Kiedy on nagle poruszyl sie i siegnal reka w jej kierunku, poczula, ze jej cialo sztywnieje.
   – Tesknilem za toba dzis wieczorem – szepnal. Odwrocil jej twarz ku sobie i pocalowal. Byl to bardzo czuly pocalunek. Przesunal dlonia wzdluz jej talii i zaczal piescic biodro. Potem lekko muskal jej udo. Nie poruszyla sie; czula, ze jest sztywna jak manekin, nie byla w stanie poddac sie ani sprzeciwic. Lezala z zamknietymi oczami. Przyciagnal ja do siebie i wszedl w nia. W uszach czula swoj przyspieszony puls.
   Z kim ja sie kocham? – myslala Abby, kiedy ich biodra uderzaly o siebie z brutalna sila.
   Potem wszystko ustalo. Wysliznal sie z niej.
   – Kocham cie – wyszeptal.
   Na dlugo po tym, jak zapadl w sen, ona szepnela w odpowiedzi.
   – Ja tez cie kocham.
   O siodmej czterdziesci Abby byla juz w archiwum. Tego ranka wiele stolikow bylo zajetych przez lekarzy konczacych papierkowa robote przed porannymi obchodami. Abby poprosila o piec kolejnych kart. Szybko zrobila notatki, oddala akta i wyszla.
   Reszte ranka spedzila w bibliotece medycznej, zbierajac kolejne artykuly dla doktora Wettiga. Dopiero poznym popoludniem wrocila do szpitalnego archiwum.
   Poprosila o dziesiec kolejnych akt.
   Vivian skonczyla ostatni kawalek pizzy. Abby nie miala pojecia, jak taka mala osobka mogla tyle jesc i jak to wszystko w sobie miescila. Istota tak nieduza spalala kalorie z nadzwyczajna szybkoscia. Juz od dluzszego czasu siedzialy przy stoliku u Gianelliego, ale Abby zdolala przelknac zaledwie kilka kesow.
   Vivian wytarla palce serwetka.
   – To znaczy, ze Mark nic nie wie?
   – Nic mu nie powiedzialam. Chyba po prostu boje sie.
   – Jak mozesz to zniesc? Mieszkacie w tym samym domu i nie rozmawiacie ze soba?
   – Rozmawiamy. Tylko nie o tym. – Abby polozyla reke na pliku notatek lezacych na stole. Przez caly dzien nosila je z soba. Uwazala, zeby Mark ich nie znalazl. Zeszlej nocy, kiedy wrocila do domu, schowala notes pod kanape. Miala wrazenie, ze ostatnio coraz wiecej rzeczy przed nim kryla. Nie wiedziala, jak dlugo zdola to wszystko tak ciagnac.
   – Abby, w koncu bedziemy musialy mu o tym powiedziec.
   – Jeszcze nie teraz. Najpierw musze byc pewna.
   – Chyba nie boisz sie Marka?
   – Obawiam sie, ze on wszystkiemu zaprzeczy. A ja nie bede wiedziala, czy mowi prawde, czy nie. – Przeczesala palcami wlosy. – Boze, mam wrazenie, ze rzeczywistosc wali sie na mnie. Kiedys wydawalo mi sie, ze moja pozycja jest pewna. Jezeli czegos chcialam wystarczajaco mocno, to po prostu pracowalam na to. Teraz nie moge zdecydowac, co powinnam robic, jaki ma byc nastepny ruch. Wszystko, na co moglam liczyc, juz nie istnieje.
   – Masz na mysli Marka.
   Abby przetarla dlonmi zmeczona twarz.
   – Zwlaszcza jego.
   – Wygladasz okropnie, Abby.
   – Nie spalam zbyt dobrze. Jest tyle spraw, ktore musze przemyslec. Nie chodzi tylko o Marka. Takze o Mary Allen. Ciagle czekam, az detektyw Katzka pojawi sie na progu mojego domu z kajdankami.
   – Sadzisz, ze podejrzewa ciebie?
   – Jest zbyt inteligentny, by mnie nie podejrzewac.
   – Przeciez nic ci nie powiedzial. Moze cala sprawa jakos sie rozplynie. Moze za bardzo sie tym przejmujesz.
   Abby przypomniala sobie spokojne szare oczy Bernarda Katzki.
   – Tego czlowieka trudno jest rozszyfrowac. On jest nie tylko inteligentny, ale i niezwykle wytrwaly. Troche boje sie go. Jednoczesnie w jakis niewytlumaczalny sposob jestem nim zafascynowana.
   Vivian odchylila sie lekko na krzesle.
   – Interesujace. Ofiara, ktora intryguje jej mysliwy.
   – Czasem mam ochote zadzwonic do Katzki i wyspowiadac sie ze wszystkiego. Miec to juz za soba. – Abby ukryla twarz w dloniach. – Jestem tak zmeczona, ze mam ochote gdzies uciec i przespac caly tydzien.
   – Moze powinnas wyprowadzic sie od Marka. U mnie jest wolny pokoj, a moja babcia wkrotce wyjezdza.
   – Myslalam, ze mieszka z toba na stale.
   – Przemieszkuje u wszystkich swoich wnukow. Teraz wybiera sie z wizyta do mojego kuzyna z Concord.
   Abby pokrecila glowa.
   – Nie wiem, co mam robic. Kocham Marka. Nie ufam mu juz, ale ciagle go kocham. Jednoczesnie zdaje sobie sprawe z tego, ze to, co ja i ty robimy, moze go zrujnowac.
   – Moze rowniez ocalic mu zycie. Abby spojrzala z rozpacza na Vivian.
   – Ocale mu zycie, ale zniszcze jego kariere. Nie przypuszczam, zeby chcial mi pozniej za to podziekowac.
   – Aaron pewnie by ci podziekowal. Kunstler tez. A juz na pewno zrobilyby to zona i corka Hennessy’ego.
   Abby milczala.
   – Jestes pewna, ze Mark jest w to wszystko wmieszany?
   – Nie jestem pewna. Wlasnie dlatego jest to dla mnie takie trudne. Chcialabym mu wierzyc. Nie mam jednak zadnych dowodow, ktore swiadczylyby za nim albo przeciw niemu. – Wskazala notatki. – Przejrzalam juz dwadziescia piec kart. Niektore transplantacje przeprowadzono dwa lata temu. Nazwisko Marka jest wymienione przy kazdej operacji.
   – Tak samo Archera i Aarona. To niczego nie dowodzi. Czego jeszcze sie dowiedzialas?
   – Wszystkie rejestry wygladaja mniej wiecej tak samo. Nie ma miedzy nimi jakichs wyraznych roznic.
   – No dobra, a co z dawcami?
   – To wydaje sie troche bardziej interesujace. – Abby rozejrzala sie po restauracji. Potem pochylila sie do Vivian. – Nie we wszystkich kartach podane jest, skad pochodzi organ dawcy. W niektorych jednak sa pewne notatki. I tutaj mamy kilka zbieznosci. Cztery razy wspomniano Burlington, Vermont.
   – Szpital Wilcox Memorial?
   – Nie wiem. W notatkach pielegniarek nie bylo nazw szpitali. Niezwykle jest jednak to, ze w tak stosunkowo niewielkim miescie, jakim jest Burlington, znalazlo sie az tyle osob z martwymi mozgami.
   Vivian spojrzala na nia zaskoczona.
   – Cos tu sie naprawde nie zgadza. Przypuszczalysmy przeciez, ze chodzi tu o jakis drugi obieg w sieci, o dawcow, ktorych celowo trzyma sie poza systemem rejestracji. W ten sposob trudno jednak wytlumaczyc fakt, ze tyle dawcow pochodzilo z tego samego miasta. Chyba ze…
   – Chyba ze specjalnie postarano sie o dodatkowych dawcow. Obie umilkly.
   Burlington to miasto uniwersyteckie, myslala Abby. Pelno w nim mlodych i zdrowych studentow, ktorzy maja mlode i zdrowe serca.
   – Czy moglabys mi podac daty tych czterech pobran w Burlington? – poprosila Vivian.
   – Oczywiscie. Po co ci one?
   – Sprawdze ich zgodnosc z rejestrem zgonow w Burlington. Dowiem sie, kto zmarl w danym dniu. Moze uda nam sie odnalezc nazwiska tych czterech dawcow i dowiedziec sie, w jaki sposob wszyscy zakonczyli zycie.
   – Nie wszystkie rejestry podaja przyczyny smierci.
   – Bedziemy wiec musialy sprawdzic swiadectwa zgonu. Oznacza to, ze jedna z nas bedzie musiala odbyc wycieczke do Burlington. Nie jest to bynajmniej miejsce, do ktorego bardzo chcialabym pojechac. – Glos Vivian brzmial wojowniczo, ale zarazem nie potrafila ukryc swoich obaw.
   – Jestes pewna, ze chcesz to zrobic? – spytala Abby.
   – Jezeli zrezygnujemy, Wiktor Voss bedzie mogl swietowac swoje zwyciestwo. Przegrani beda wtedy ludzie tacy, jak Josh O’Day. – Vivian przerwala na chwile, a potem cicho spytala: – A czy ty rowniez chcesz to zrobic, Abby?
   Abby zaslonila dlonmi twarz.
   – Chyba nie mam juz wyboru.
   Samochod Marka stal na podjezdzie.
   Abby zaparkowala za nim i wylaczyla silnik. Dosc dlugo siedziala, zbierajac energie na to, by wysiasc z samochodu, wejsc do domu i stanac z nim twarza w twarz.
   W koncu wstala z siedzenia, zamknela woz i podeszla do drzwi frontowych.
   Byl w salonie. Ogladal wieczorne wiadomosci. Jak tylko weszla, wylaczyl telewizor.
   – Jak sie miewa Vivian? – zapytal.
   – W porzadku. Spadla na cztery lapy. Zamierza zalatwic sobie praktyke w Wakefield. – Abby powiesila w szafie plaszcz. – A jak tobie minal dzien?
   – Mielismy peknieta tetnice. Gosc stracil sporo krwi. Dopiero po siodmej skonczylismy operowac.
   – Pacjent przezyl?
   – Nie. Stracilismy go.
   – Przykro mi. – Zamknela drzwi szafy. – Jestem zmeczona. Chyba pojde na gore i wezme kapiel.
   – Abby.
   Zatrzymala sie i spojrzala na niego. Dzielila ich przestrzen salonu, ale wydawalo sie, ze przepasc miedzy nimi jest o wiele wieksza.
   – Co sie z toba stalo? – zapytal Mark. – Czy cos jest nie tak?
   – Sam wiesz, co jest nie tak. Martwie sie o prace.
   – Mam na mysli nas. Co sie stalo z nami? Nie odpowiedziala.
   – Rzadko cie widuje. Czesciej jestes u Vivian niz tutaj, a kiedy juz tu jestes, to zachowujesz sie tak, jakbys byla nieobecna.
   – Nie moge przestac sie tym przejmowac. Chyba rozumiesz, dlaczego? Opadl z powrotem na kanape, nagle wydal jej sie bardzo zmeczony.
   – Musze wiedziec, Abby. Czy spotykasz sie z kims innym? Patrzyla na niego zdumiona. Ze wszystkich rzeczy, jakie mogla uslyszec od Marka, tej spodziewala sie najmniej. Malo brakowalo, a zaczelaby smiac sie z jego podejrzen. Gdyby to bylo tak proste. Gdybysmy mieli tylko takie problemy, jakie maja inne pary.
   – Nie mam nikogo innego – powiedziala. – Mozesz mi wierzyc.
   – Dlaczego wiec nie rozmawiasz juz ze mna?
   – Rozmawiamy przeciez teraz.
   – To nie jest rozmowa! To tylko ja probuje odzyskac dawna Abby. Gdzies po drodze zgubilem ja. Zgubilem ciebie. – Pokrecil glowa i spojrzal w bok. – Chce cie odzyskac.
   Podeszla do kanapy i usiadla obok niego. Nie za blisko, tak by go nie dotykac, ale na tyle, zeby poczuc jakas wiez, chocby daleka.
   – Porozmawiaj ze mna, Abby. Prosze. – Patrzyl na nia i nagle Abby zobaczyla w nim dawnego Marka. To byla ta sama twarz, ktora usmiechala sie do niej ponad stolem operacyjnym. Twarz czlowieka, ktorego kochala. – Prosze – powtorzyl cicho. Wzial ja za reke, a ona jej nie cofnela. Pozwolila objac sie. Ale w jego ramionach, w ktorych kiedys czula sie tak bezpiecznie, teraz nie potrafila sie odprezyc. Sztywno i niepewnie przytulala sie do niego.
   – Powiedz mi – powiedzial Mark. – Co sie miedzy nami stalo? Zamknela oczy, czujac pod powiekami piekace lzy.
   – Nic sie nie stalo – odparla.
   Poczula, jak otaczajace ja ramiona znieruchomialy. Nawet nie patrzac w jego twarz, wiedziala, ze domyslal sie, iz bylo to jej kolejne klamstwo.
   O siodmej trzydziesci nastepnego ranka Abby zatrzymala samochod na swoim zwyklym miejscu na parkingu szpitala Bayside.
   Przez chwile siedziala za kierownica, patrzac, jak krople deszczu rozpryskuja sie o plyty chodnika. Jest dopiero polowa pazdziernika – myslala – a juz aura ma okropny przedsmak zimy. Tej nocy znowu nie spala zbyt dobrze. Nie pamietala, kiedy ostatnio porzadnie mogla sie wyspac. Jak dlugo czlowiek moze wytrzymac bez porzadnego snu? Ile czasu trzeba bylo, aby zmeczenie zmienilo sie w psychoze. Z lusterka spogladala na nia obca, zmeczona twarz. W ciagu dwoch tygodni postarzala sie o dziesiec lat. W tym tempie okolo listopada bedzie juz starsza pania.
   Nagle w lusterku mignal jej brazowy kolor.
   Gwaltownie odwrocila glowe w pore, aby dostrzec cofajaca sie za nastepnym rzedem samochodow furgonetke. Czekala, az brazowy woz pojawi sie raz jeszcze, ale furgonetka zniknela.
   Abby szybko wysiadla z wozu i zaczela isc w strone szpitala. Miala wrazenie, ze teczka jej jest wypelniona kamieniami. Na prawo od niej nagle zaryczal jakis motor. Obejrzala sie, sadzac, ze zobaczy furgonetke, ale byl to tylko szpitalny ambulans.
   Serce walilo jej w piersi. Uspokoilo sie dopiero, kiedy weszla do budynku. Zeszla schodami w dol do archiwum. To miala byc jej ostatnia wizyta; chciala sprawdzic ostatnie cztery nazwiska z listy. Podeszla do biurka i powiedziala.
   – Przepraszam, czy moglabym dostac pozostale karty? Urzedniczka odwrocila sie w jej strone. Abby miala wrazenie, ze kobieta na chwile znieruchomiala. Przeciez widywaly sie juz wczesniej i odnosily do siebie przyjaznie. Dzisiaj tamta nawet sie nie usmiechnela.
   – Chcialabym dostac ostatnie cztery karty – powtorzyla Abby. Archiwistka spojrzala na wypisane przez Abby zamowienie.
   – Przykro mi, pani doktor. Nie moge ich pani dac.
   – Dlaczego nie?
   – Nie ma do nich dostepu.
   – Ale przeciez nawet pani nie sprawdzila.
   – Zakazano mi wydawania pani jakichkolwiek akt. To zarzadzenie doktora Wettiga. Powiedzial, ze jezeli pani sie pojawi, to mam natychmiast odeslac pania do jego biura.
   Abby poczula, ze blednie. Nie byla w stanie wypowiedziec ani slowa.
   – Doktor twierdzi, ze nie zarzadzal zadnych badan na podstawie akt. – Glos kobiety brzmial oskarzycielsko, jakby mowila – sklamala pani, doktor DiMatteo.
   Abby nie potrafila wydobyc z siebie slowa. Miala wrazenie, ze w calym archiwum zapadla nagle glucha cisza. Odwrocila sie i spostrzegla, ze trzej inni lekarze przygladali sie jej.
   Spokojnie wyszla z archiwum. W pierwszym odruchu chciala od razu wyjsc ze szpitala, uciec od nieuniknionej konfrontacji z Wettigiem i po prostu odjechac. Potem jechac tak dlugo, az pozostawi to miejsce o tysiac mil za soba. Zastanawiala sie, ile czasu zabralaby jej podroz na Floryde, na jakas plaze z palmami. Nigdy nie byla na Florydzie. Nigdy nie robila wielu rzeczy, ktore robili inni ludzie. Mogla pozwolic sobie na to teraz, wystarczylo po prostu wyjsc z tego cholernego szpitala, wsiasc do samochodu i przyznac przed sama soba: Mam to gdzies. Wygraliscie.
   Nie wyszla jednak z budynku. Wsiadla do windy i przycisnela guzik z cyfra 2.
   W ciagu tej krotkiej jazdy na pietro administracyjne wiele rzeczy nagle stalo sie dla niej oczywistych. Po pierwsze, byla albo zbyt uparta, albo zbyt glupia, zeby uciekac. Po drugie, tak naprawde wcale nie chciala znalezc sie na plazy. Chciala odzyskac tylko swoje marzenia.
   Wysiadla z windy i ruszyla wzdluz korytarza. Biuro programu stazowego znajdowalo sie dalej za gabinetem Jeremiaha Parra. Kiedy mijala otwarte drzwi do gabinetu Parra, zauwazyla, ze jego sekretarka nagle siegnela po telefon.
   Abby skrecila w boczny korytarz i weszla do biura. Obok biurka sekretarki stalo dwoch obcych mezczyzn. Kobieta spojrzala na Abby z taka sama zaskoczona mina, co sekretarka Parra.
   – Och! Doktor DiMatteo – wyjakala.
   – Mam sie zobaczyc z doktorem Wettigiem – powiedziala Abby. Mezczyzni odwrocili sie w jej kierunku. Chwile pozniej Abby oslepilo ostre swiatlo. Odwrocila sie, kiedy flesz aparatu fotograficznego blyskal raz po raz.
   – O co chodzi?
   – Pani doktor, czy moglaby pani skomentowac smierc Mary Allen? – spytal jeden z mezczyzn.
   – Co takiego?
   – Byla pani pacjentka, prawda?
   – Kim panowie sa?
   – Gary Starke, Boston Herald. To prawda, ze jest pani zwolenniczka eutanazji? Wiemy, ze swoimi slowami wyrazala pani poparcie dla tej idei.
   – Nigdy nie powiedzialam nic, co…
   – Dlaczego zostala pani zwolniona ze swoich obowiazkow w szpitalu? Abby cofnela sie o krok.
   – Prosze zostawic mnie w spokoju. Nie zamierzam z panami rozmawiac.
   – Doktor DiMatteo…
   Abby odwrocila sie, zeby uciec z biura i niemal zderzyla sie z Jeremiahem Parrem, ktory wlasnie pojawil sie w drzwiach.
   – Panowie reporterzy, prosze natychmiast opuscic moj szpital – powiedzial ostro, a potem odwrocil sie do Abby. – Pani doktor, prosze ze mna.
   Abby wyszla za Parrem z pokoju. Przeszli korytarzem do jego biura. Zamknal drzwi i odwrocil sie w jej strone.
   – Zaczeli dzwonic z Heralda pol godziny temu – powiedzial. – Potem zadzwonil Globe, a potem jeszcze pol tuzina innych gazet! Od tamtej pory telefony sie urywaja.
   – Czy Brenda Hainey im o tym powiedziala?
   – Nie sadze, aby to byla ona. Nie wiem, skad dowiedzieli sie o morfinie. I o fiolce w pani szafce. Ona o tym nie wiedziala.
   Abby pokrecila glowa.
   – W takim razie kto?
   – Ktos musial im o tym powiedziec. – Parr opadl na fotel. – To oznacza nasz koniec. Dochodzenie w szpitalu. Policjanci szalejacy po korytarzach.
   Policja. Oczywiscie. Oni pewnie tez juz o wszystkim wiedza.
   Abby patrzyla na Parra. W gardle miala tak sucho, ze nie byla w stanie wydac z siebie zadnego dzwieku. Zastanawiala sie, czy to nie Parr byl zrodlem tego przecieku, ale uznala, ze to malo prawdopodobne. Taki skandal mialby wplyw rowniez na jego kariere.
   Rozleglo sie glosne pukanie do drzwi i do pokoju wszedl doktor Wettig.
   – Co mam do diabla zrobic z tymi reporterami?
   – Musi pan przygotowac oswiadczenie, generale. Susan Casado juz do nas jedzie. Pomoze panu odpowiednio je sformulowac. Do tego czasu niech nikt z nimi nie rozmawia.
   Wettig szybko skinal glowa. Potem spojrzal na Abby.
   – Czy moge poprosic pania o otwarcie teczki, doktor DiMatteo?
   – Dlaczego?
   – Pani wie, dlaczego. Nie miala pani upowaznienia do przegladania rejestrow tamtych pacjentow. To sa akta prywatne i tajne. Zadam, aby zwrocila pani wszystkie notatki.
   Abby nie poruszyla sie i nic nie powiedziala.
   – Nie sadze, aby dodatkowe posadzenie o kradziez pomoglo pani w obecnej sytuacji.
   – Kradziez?
   – Wszystkie informacje, jakie zebrala pani w tym nielegalnym przeszukiwaniu akt pacjentow, nalezy uznac za skradzione. Prosze dac mi teczke. Prosze mi ja dac!
   Bez slowa wreczyla mu swoja teczke. Patrzyla, jak ja otwiera i przeszukuje. Wyciaga jej notatki. Nie mogla nic zrobic. Pod ciezarem ogarniajacego ja poczucia kleski musiala spuscic glowe. Jeszcze raz ja pokonali. Zadali jej cios, na ktory nie byla przygotowana. Powinna byla sie tego domyslic. Powinna byla gdzies ukryc te notatki przed przyjsciem tutaj. Za bardzo koncentrowala sie nad tym, co ma powiedziec i w jaki sposob wytlumaczyc sie przed Wettigiem.
   Zamknal teczke i oddal ja Abby.
   – Czy to wszystko? – zapytal. Zdobyla sie jedynie na skiniecie glowa. Wettig patrzyl na nia przez chwile.
   – Bylaby pani swietnym chirurgiem, DiMatteo. Czas juz chyba przyznac, ze potrzebuje pani pomocy. Radzilbym pani poddac sie badaniom psychiatrycznym. Z dniem dzisiejszym skreslam pania z programu stazu.
   Ku swemu zaskoczeniu uslyszala w jego glosie nute prawdziwego zalu, kiedy dodal cicho:
   – Przykro mi.

Rozdzial osiemnasty

   Detektyw Lundquist byl przystojnym blondynem, prawdziwym przedstawicielem rasy germanskiej. Juz od dwoch godzin przesluchiwal Abby, krazac po niewielkim pomieszczeniu i zadajac jej pytania. Jezeli to byla jego taktyka zastraszajaca, to odniosla zamierzone skutki. W malej miejscowosci w stanie Maine, skad pochodzila Abby, policjanci byli facetami, ktorzy jadac samochodem, przyjaznie machali do ludzi reka, wesolo przechadzali sie po ulicach miasta, brzeczac kluczami zawieszonymi na pasku, a na dorocznych uroczystosciach konczacych rok szkolny wreczali nagrody przyznawane przez rade miejska. Nie byli to ludzie, ktorych trzeba sie bylo bac.
   Lundquista Abby obawiala sie. Bala sie go od momentu, kiedy wszedl do pomieszczenia i postawil na stole magnetofon. Jej strach zwiekszyl sie jeszcze po tym, jak wyciagnal z kieszeni kartke i odczytal jej prawa. Przeciez ona z wlasnej woli zglosila sie na policje. Chciala porozmawiac z detektywem Katzka. Zamiast niego przyslali Lundquista, ktory zadawal jej pytania z ledwie powstrzymywana agresja oficera sledczego.
   W koncu drzwi otworzyly sie i do pokoju wszedl Bernard Katzka. Na widok kogos, kogo znala, powinna byla poczuc ulge, ale kamienna twarz Katzki nie byla pocieszeniem, jakiego potrzebowala. Stanal za stolem, naprzeciwko niej i patrzyl na nia spokojnie. Wygladal na zmeczonego.
   – Z tego co wiem, nie wezwala pani adwokata – powiedzial. – Czy chce pani zrobic to teraz?
   – Czy jestem aresztowana? – zapytala.
   – Jeszcze nie.
   – W takim razie moge wyjsc, kiedy bede chciala? Spojrzal na Lundquista, ktory wzruszyl ramionami.
   – To tylko wstepne przesluchanie.
   – Czy uwaza pan, ze potrzebny mi bedzie adwokat? Katzka znowu zawahal sie.
   – To naprawde powinna byc pani decyzja, doktor DiMatteo.
   – Prosze posluchac. Przyszlam tutaj sama. Zrobilam to dlatego, ze chcialam z panem porozmawiac. Chcialam powiedziec panu, co zaszlo. Odpowiadalam na wszystkie pytania, jakie zadal mi ten mezczyzna. Jezeli chcecie mnie teraz aresztowac, to owszem wezme adwokata. Ale od razu zaznaczam, jezeli sie na to zdecyduje, to nie dlatego, ze zrobilam cos zlego. – Spojrzala Katzce w oczy. – Na razie wiec odpowiem panu, ze nie potrzebuje adwokata.
   Lundquist i Katzka wymienili spojrzenia. Abby nie wiedziala, co to oznacza. Potem Lundquist powiedzial.
   – Jest twoja, Slug – i odsunal sie w kat pomieszczenia. Katzka usiadl przy stole.
   – Przypuszczam, ze bedzie chcial mi pan zadac wszystkie pytania, ktore wczesniej slyszalam od pana kolegi – powiedziala Abby.
   – Nie bylo mnie tylko na poczatku, poza tym slyszalem wiekszosc pani odpowiedzi.
   Skinal w kierunku lustra na przeciwleglej scianie. Abby wiedziala, ze byla to szyba, przez ktora detektyw mogl ja obserwowac z zewnatrz. Sluchal jej rozmowy z Lundquistem. Zastanawiala sie, kto jeszcze byl za tym szklem i patrzyl na nia. Poczula sie wystawiona na pokaz. Przesunela troche swoje krzeslo, odwracajac twarz od lustra. Teraz patrzyla prosto na Katzke.
   – Wiec o co chce mnie pan zapytac?
   – Wspomniala pani, ze ktos probuje pania wrobic. Czy wie pani, kto to jest?
   – Sadzilam, ze to Wiktor Voss, ale teraz nie jestem pewna.
   – Czy ma pani innych wrogow?
   – Jak widac mam.
   – Kogos, kto posunalby sie az do zamordowania pani pacjentki tylko po to, zeby pania wrobic?
   – Moze to nie bylo morderstwo. Wynik poziomu morfiny nigdy nie zostal potwierdzony.
   – Myli sie pani. Kilka dni temu cialo pani Allen zostalo poddane ekshumacji na prosbe Brendy Hainey. Dzis rano przeprowadzono testy ilosciowe.
   Abby sluchala, dobiegal ja dzwiek pracujacego magnetofonu. Odchylila sie na krzesle. Teraz nie moglo byc juz zadnych watpliwosci. Mary Allen zmarla wskutek przedawkowania.
   – Kilka dni temu wspomniala pani, ze sledzila pania czerwona furgonetka.
   – Brazowa – szepnela Abby. – To byla brazowa furgonetka. Dzis widzialam ja znowu.
   – Czy pamieta pani numer rejestracyjny?
   – Zawsze byla za daleko.
   – Chcialbym sie upewnic, czy dobrze wszystko zrozumialem. Ktos podal za duza dawke morfiny pani pacjentce, Mary Allen. Potem on – lub ona – podlozyl fiolke po morfinie do pani szafki. Teraz natomiast sledzi pania furgonetka. I twierdzi pani, ze za tymi wszystkimi zdarzeniami stoi Wiktor Voss?
   – Tak myslalam, ale moze to byc ktos inny.
   Katzka lekko zmienil pozycje i popatrzyl na Abby. Zmeczenie bylo widac nie tylko w jego oczach, ale rowniez w postawie. Siedzial przygarbiony.
   – Prosze nam jeszcze raz opowiedziec o transplantacjach.
   – Przeciez juz wszystko powiedzialam.
   – Nie wiem jeszcze, jak mam to odniesc do tej sprawy.
   Abby odetchnela gleboko. Juz raz przez to przeszla. Opowiedziala Lundquistowi cala historie z Joshem O’Dayem i niejasnymi okolicznosciami operacji Niny Voss. Sadzac po demonstrowanym przez Lundquista braku zainteresowania, byla to strata czasu. Teraz miala wszystko powtorzyc, tracac kolejne minuty. Zniechecona, przymknela oczy.
   – Chcialabym napic sie wody.
   Lundquist wyszedl z pokoju. Kiedy go nie bylo, Abby i Katzka nic nie mowili. Abby siedziala z zamknietymi oczami, pragnac miec to wszystko za soba. Wiedziala jednak, ze to sie nigdy nie skonczy. Przez cala wiecznosc miala siedziec w tym pokoju i odpowiadac ciagle na te same pytania. Moze jednak powinna byla zadzwonic po adwokata. A moze powinna byla po prostu wyjsc. W koncu przeciez Katzka powiedzial jej, ze nie jest aresztowana. Jeszcze nie. Lundquist wrocil z papierowym kubkiem napelnionym woda. Wypila cala kilkoma lykami i pusty kubek odstawila na stol.
   – To jak tam bylo z tymi przeszczepami, pani doktor? – ponaglil Katzka. Westchnela.
   – Sadze, ze wlasnie w ten sposob Aaron zgromadzil te trzy miliony dolarow. Znajdujac serca dla bogatych ludzi, ktorzy nie chcieli czekac, az zgodnie z lista nadejdzie ich kolej.
   – Z lista? Przytaknela.
   – Tylko w naszym kraju jest piec tysiecy osob, ktore czekaja na transplantacje serca. Wiele z nich umrze dlatego, ze nie ma az tylu dawcow. Dawcy musza byc mlodzi i uprzednio zdrowi, co oznacza, ze wiekszosc z nich to ofiary urazow czaszki, ludzie, u ktorych stwierdzono smierc mozgu. Nie ma takich zbyt wielu.
   – Kto wiec decyduje o tym, ktory pacjent otrzyma serce?
   – Istnieje komputerowy system rejestracji. Nasz regionalny prowadzony jest przez Bank Organow Nowej Anglii. Te rejestry sa calkowicie demokratyczne. Pozycja pacjenta na liscie okreslona jest zgodnie ze stanem jego zdrowia. Pieniadze nie maja tutaj znaczenia. Oznacza to, ze jezeli ktos jest daleko na liscie, to musi dlugo czekac. Zalozmy teraz, ze jakas osoba jest bardzo bogata i boi sie, ze umrze, zanim doczeka sie dla siebie serca. Czy nie przyjdzie jej do glowy, zeby jakos obejsc system i dostac serce wczesniej?
   – Czy to mozna zrobic?
   – Zakladajac, ze mozliwe jest przeprowadzenie poza oficjalnym systemem badan sprawdzajacych dopasowanie organu. Potencjalnych dawcow trzeba by bylo trzymac poza systemem, tak aby ich serca przekazywac bogatym pacjentom. Istnieje takze inne, jeszcze gorsze rozwiazanie.
   – To znaczy?
   – Produkowanie dawcow.
   – Ma pani na mysli zabijanie ludzi? – spytal Lundquist. – W takim razie, gdzie sa trupy czy raporty o osobach zaginionych?
   – Nie twierdze przeciez, ze tak wlasnie sie to odbywa. Mowie tylko, jakie sa mozliwosci. – Na chwile umilkla. – Sadze, ze Aaron Levi byl w to wplatany. To wyjasnialoby, skad wziely sie te trzy miliony dolarow.
   Wyraz twarzy Katzki prawie sie nie zmienil. Jego niewzruszenie zaczynalo juz ja troche irytowac.
   Zaczela mowic lekko podniesionym glosem:
   – Czy wy tego nie rozumiecie? Teraz wiem, dlaczego zrezygnowano z tych pozwow przeciwko mnie. Mieli pewnie nadzieje, ze przestane zadawac pytania. Ale ja nie przestalam. Zadawalam ich coraz wiecej. Dlatego teraz chca mnie skompromitowac, bo ja moge im zaszkodzic. Moglabym wszystko zniszczyc.
   – Dlaczego wiec pani po prostu nie zabija? – Lundquist zadal to pytanie, przygladajac sie jej sceptycznie.
   Abby wcale niezaskoczona, przez moment zastanawiala sie.
   – Nie wiem. Moze mysla, ze jeszcze nie wiem zbyt wiele. Poza tym, jak by to wygladalo? To troche za wczesnie od smierci Aarona.
   – To bardzo tworcze podejscie do sprawy – zasmial sie Lundquist. Katzka uniosl reke, dajac swemu koledze do zrozumienia, zeby sie zamknal.
   – Doktor DiMatteo – powiedzial. – Bede z pania szczery. Ten scenariusz nie brzmi zbyt prawdopodobnie.
   – Przedstawilam to tak, jak umialam.
   – Czy ja moglbym zasugerowac inny? – wtracil Lundquist. – Taki, ktory brzmi bardziej sensownie? – Podszedl do stolu, nie spuszczajac wzroku z Abby. – Pani pacjentka, Mary Allen, cierpiala. Moze nawet poprosila pania, aby pomogla jej pani przejsc ten ostatni prog. Prawdopodobnie uznala pani, ze to byloby humanitarne. Kazdy wrazliwy na cierpienie pacjenta lekarz zastanawialby sie nad tym. Wstrzyknela jej pani dodatkowa dawke morfiny. Niestety, jedna z pielegniarek widziala, jak pani to robi i wyslala anonimowa wiadomosc do siostrzenicy Mary Allen. Nagle okazalo sie, ze ma pani klopoty, a wszystko przez to, ze starala sie pani okazac troche wspolczucia. Teraz grozi pani oskarzenie o morderstwo. Wiezienie. Wszystko staje sie coraz bardziej przerazajace, prawda? Tak wiec wymysla pani te historyjke o spisku. Trudno w nia uwierzyc, choc nie ma takze dowodow na to, ze jest nieprawdziwa. Czy to wedlug pani nie brzmi bardziej sensownie, pani doktor? Bo wedlug mnie tak.
   – Ale tak nie bylo.
   – A jak bylo?
   – Tak jak mowilam. Wszystko powiedzialam.
   – Czy zabila pani Mary Allen?
   – Nie. – Pochylila sie do przodu, zacisniete w piesci dlonie oparla o stol. – Nie zabilam mojej pacjentki.
   Lundquist spojrzal na Katzke.
   – Nie umie zbyt dobrze klamac, co? – powiedzial i wyszedl z pokoju. Abby i Katzka zostali sami. Potem ona spytala cicho:
   – Czy teraz jestem aresztowana?
   – Nie, moze pani isc – policjant wstal.
   Abby rowniez. Stali naprzeciw siebie, tak jakby nie byli pewni, czy to juz koniec rozmowy.
   – Dlaczego mnie pan wypuszcza?
   – Sledztwo trwa.
   – Czy uwaza pan, ze jestem winna?
   Zawahal sie. Wiedziala, ze nie bylo to pytanie, na ktore powinien odpowiadac, a jednak wydawalo jej sie, ze chcial byc wobec niej uczciwy. W koncu jednak nie odpowiedzial.
   – Czeka na pania doktor Hodell. Znajdzie go pani w dyzurce. – Detektyw odwrocil sie i otworzyl drzwi. – Jeszcze bede chcial z pania rozmawiac, doktor DiMatteo – powiedzial i wyszedl z pomieszczenia.
   Przeszla korytarzem do pokoju dla oczekujacych. Mark czekal tam na nia.
   – Abby – przywital ja. Pozwolila wziac sie w ramiona, ale jej cialo reagowalo na jego dotyk dziwnym odretwieniem i obojetnoscia. Miala wrazenie, ze unosi sie ponad soba i Markiem, obserwujac z daleka dwoje obcych sobie ludzi obejmujacych sie i calujacych niewiadomo dlaczego.
   Jak z oddali uslyszala jego glos:
   – Chodzmy do domu.
   Bernard Katzka patrzyl, jak Abby i Mark podchodza do drzwi. Zwrocil uwage, jak Hodell blisko siebie trzymal dziewczyne. Gliniarze nieczesto widzieli takie obrazki swiadczace o przywiazaniu i milosci. Czesciej widywali pary klocace sie, z posiniaczonymi twarzami, porozcinanymi wargami. Albo zadze. Jej dowody, rownie razace co prostytutki przechadzajace sie po ulicach bostonskiej Combat Zone, widzial wszedzie. Katzka sam nie byl odporny na potrzebe bliskosci kobiecego ciala. Uczucie milosci bylo mu jednak obce juz od dawna. I wlasnie dlatego zazdroscil Markowi Hodellowi.
   – Hej, Slug! – zawolal ktos. – Jest telefon do ciebie na trzeciej linii. Katzka siegnal po sluchawke.
   – Detektyw Katzka – powiedzial.
   – Tu biuro medycyny sadowej. Prosze zaczekac na polaczenie z doktorem Rowbothamem.
   Czekajac, Katzka jeszcze raz spojrzal na drzwi poczekalni. Abby DiMatteo i doktor Hodell juz wyszli. Maja wszystko, pomyslal. Urode, pieniadze, kariery. Czy kobieta w tak godnej pozazdroszczenia sytuacji zyciowej ryzykowalaby wszystko tylko po to, zeby ulzyc cierpieniom umierajacej pacjentki?
   Uslyszal glos Rowbothama.
   – Slug?
   – Tak. O co chodzi?
   – Mam dla ciebie niespodzianke.
   – Dobra czy zla?
   – Nazwijmy ja moze zaskakujaca. Mam rezultaty badan chromatografii gazowej i spektrometrii pobranej tkanki doktora Leviego. – Badanie chromatografii gazowej i spektrometrii bylo metoda stosowana przez laboratoria medycyny sadowej do stwierdzenia obecnosci narkotykow i trucizn.
   – Sadzilem, ze juz wszystko bylo jasne – powiedzial Katzka.
   – Wykluczylismy tylko zwykle spotykane leki. Narkotyki, barbituriany. Zostalo to okreslone przy pomocy testu immunologicznego i chromatografii cienkowarstwowej. Ale skoro w tym przypadku chodzilo o lekarza, pomyslalem sobie, ze zwykle testy nie wystarcza. Dlatego sprawdzilem tez obecnosc fentanylu, fenyklidyny, niektorych zwiazkow lotnych. Otrzymalem dodatni wynik w tkance miesniowej. Sukcynylocholina.
   – Co to jest?
   – To srodek blokujacy. Przeciwdziala przekaznikowi nerwowemu organizmu, jakim jest acetylocholina. Efekt jest podobny jak przy tubokurarynie.
   – Kurara?
   – Tak, tylko ze sukcynylocholina dziala na zasadzie innego mechanizmu chemicznego. Czesto uzywa sie jej na sali operacyjnej, po to, zeby zapobiec ruchom miesni pacjenta w czasie operacji. To pozwala na lepsza prace respiratora.
   – Chcesz przez to powiedziec, ze byl sparalizowany?
   – Kompletnie bezradny. Najgorsze jest to, ze prawdopodobnie przez caly czas byl przytomny, ale nie mogl stawiac oporu. – Rowbotham zrobil przerwe. – To straszna smierc, Slug.
   – W jaki sposob podaje sie ten lek?
   – W zastrzyku.
   – Nie widzielismy zadnych sladow po igle na ciele zmarlego.
   – Zastrzyk mozna rowniez zrobic w skore czaszki. Slad mogl byc ukryty miedzy wlosami. W koncu mowimy przeciez o malenkim ukluciu. Moglismy przeoczyc je wskutek posmiertnych zmian na skorze.
   Katzka zastanawial sie przez chwile nad tym, co uslyszal. Przypomnial sobie, co kilka dni temu uslyszal od Abby DiMatteo i czego jeszcze dotad nie sprawdzil.
   – Czy moglbys przejrzec dla mnie dwa stare raporty z sekcji zwlok? Jeden sprzed okolo szesciu lat. Facet, ktory skoczyl z Tobin Bridge. Nazywal sie Lawrence Kunstler.
   – Przeliteruj nazwisko… No dobra, mam to. A ten drugi?
   – Doktor Hennessy. Nie pamietam imienia. Ten zginal przed mniej wiecej trzema laty. Przypadkowe zatrucie tlenkiem wegla. Zginela wtedy cala jego rodzina.
   – Tego chyba pamietam. Bylo tam male dziecko.
   – Tak, to ten. Sprawdze, czy da sie zalatwic zezwolenie na ekshumacje.
   – Czego szukasz, Slug?
   – Jeszcze nie wiem. Czegos, co wczesniej zostalo pominiete. Czegos, co moze uda sie znalezc teraz.
   – W trupie sprzed szesciu lat? – Rowbotham zasmial sie sceptycznie. – Chyba przestajesz byc realista.
   – Wiecej kwiatow, pani Voss. Wlasnie je przyniesiono. Czy chce pani, zebym je tutaj postawila? Czy moze zaniesc je do salonu?
   – Prosze przyniesc je tutaj. – Nina siedziala w fotelu przy swoim ulubionym oknie i patrzyla, jak pokojowka wnosi wazon i stawia go na nocnym stoliku. Zaczela poprawiac kwiaty i gdy je poruszyla, Nina poczula zapach szalwii i floksow.
   – Postaw je tutaj, przy mnie.
   – Dobrze, prosze pani – przestawila wazon na maly stolik obok fotela. Musiala zabrac stamtad lilie, zeby pomiescic nowe kwiaty. – Te sa inne, niz kwiaty, ktore pani zwykle dostaje, prawda? – zauwazyla pokojowka. Z tonu jej glosu Nina domyslila sie, ze nie bardzo podobal sie jej nowy bukiet.
   – Nie – Nina usmiechnela sie do kwiatow. Kochala kwiaty i ogrody. Jej czule oko dostrzegalo kazda plamke koloru. Rosyjska szalwia i rozowe floksy. Purpurowe dzwonki i zolte jaskry. I stokrotki. Mnostwo stokrotek. Takie zdawaloby sie pospolite kwiatki. Jak ktos zdolal znalezc stokrotki o tej porze roku?
   Przesunela dlonia po kwiatach, z przyjemnoscia wachajac zapachy poznego lata. Odkad zachorowala nieczesto zagladala do ogrodu. Lato juz sie skonczylo, wiec ich dom w Newport zamknieto na zime. Bardzo nie lubila tej pory roku! W ogrodzie wszystko wiedlo i w dodatku musieli wracac do Bostonu, do domu z sufitami zdobnymi w pozlacane gipsowe liscie z okazalymi drzwiami i lazienkami wykladanymi marmurem. Ciemne drewno dzialalo na nia przytlaczajaco. W letnim domu krolowalo swiatlo i czuc bylo cieple podmuchy morskiej bryzy. Dom w Bostonie zawsze przywodzil jej na mysl zime. Wziela stokrotke i wdychala jej cierpki zapach.
   – Moze wolalaby pani miec obok siebie lilie? – zapytala pokojowka. – One pachna tak cudownie.
   – Mam od nich bol glowy. Od kogo sa te kwiaty?
   Pokojowka wziela mala koperte przyklejona do wazonu, otworzyla ja i przeczytala:
   – „Pani Voss. Szybkiego powrotu do zdrowia. Joy”. Tylko tyle tutaj jest napisane.
   Nina zmarszczyla brwi.
   – Nie znam nikogo o tym imieniu.
   – Moze pozniej przypomni sie pani. Czy chcialaby sie pani teraz polozyc? Pan Voss mowi, ze musi pani odpoczywac.
   – Mam juz dosc lezenia w lozku.
   – Ale pan Voss mowi…
   – Pozniej sie poloze. Chce jeszcze troche tu posiedziec. Sama. Pokojowka zawahala sie, potem uklonila i niechetnie wyszla z pokoju. Wreszcie – pomyslala Nina. W koncu jestem sama.
   Przez ostatni tydzien, odkad wyszla ze szpitala, ciagle ktos sie wokol niej krecil. Prywatne pielegniarki, lekarze i pokojowki. No i Wiktor. Przede wszystkim Wiktor, ktory prawie nie odchodzil od jej lozka. Czytal na glos wszystkie karty z zyczeniami szybkiego powrotu do zdrowia, przysluchiwal sie wszystkim rozmowom, jakie prowadzila przez telefon. Ochranial ja i izolowal od swiata. Trzymal w tym wielkim domu. A wszystko dlatego, ze ja kochal. Byc moze kochal ja zbyt mocno.
   Zmeczona poprawila sie wygodniej w fotelu i stwierdzila, ze patrzy prosto na swoj wlasny portret wiszacy na przeciwleglej scianie. Wiktor zazyczyl sobie tego portretu wkrotce po ich slubie. Wybral nawet suknie, dluga, z jasnofioletowego jedwabiu w delikatny wzor z rozyczek. Stala pod lukiem obrosnietym winorosla, w dloni trzymala jedna, biala roze, druga reka zwisala troche nienaturalnie. Usmiech sportretowanej Niny byl niesmialy, niepewny, tak jakby myslala sobie: ja tylko zastepuje tutaj kogos innego.
   Patrzac teraz na siebie sprzed lat, zdala sobie sprawe, ze wcale tak bardzo nie zmienila sie od czasu, kiedy jako panna mloda pozowala w ogrodzie. Lata zmienily oczywiscie jej wyglad. Nie byla juz mloda, zdrowa dziewczyna o rozowej cerze. A jednak wiele rzeczy pozostalo niezmienionych. Ciagle byla niesmiala, ciagle niepewna siebie. I ciagle byla kobieta, ktora Wiktor Voss wzial sobie na wlasnosc. Uslyszala jego kroki, kiedy wszedl do sypialni.
   – Luiza powiedziala mi, ze nie chcialas sie polozyc. Powinnas odpoczywac.
   – Czuje sie dobrze, Wiktorze.
   – Nie wygladasz jeszcze zbyt dobrze.
   – Minelo juz trzy i pol tygodnia. Doktor Archer twierdzi, ze inni pacjenci juz chodza na spacery.
   – Ty nie jestes taka, jak inni pacjenci. Uwazam, ze powinnas sie zdrzemnac.
   Popatrzyla na niego i powiedziala stanowczo:
   – Zostane tutaj, Wiktorze. Chce popatrzec przez okno.
   – Nina, ja chce dla ciebie jak najlepiej.
   Ona jednak juz odwrocila sie do niego tylem i przygladala sie alejce w parku. Jesienna zlocistosc drzew powoli zaczynala zastepowac bure kolory.
   – Chcialabym wybrac sie na przejazdzke.
   – Jeszcze za wczesnie.
   – … Po parku, nad rzeke. Gdziekolwiek, byle dalej od tego domu.
   – Nie sluchasz mnie, Nina. Westchnela i smutno powiedziala.
   – To ty mnie nie sluchasz.
   Przez chwile milczal, a potem zapytal, wskazujac na wazon kwiatow stojacy na stole obok fotela.
   – Skad sa te kwiaty?
   – Dopiero je przyniesiono.
   – Kto je przyslal? Wzruszyla ramionami.
   – Ktos o imieniu Joy.
   – Takie kwiaty mozna zbierac na byle lace.
   – Dlatego nazywa sie je polnymi.
   Wzial wazon i przeniosl go w odlegly kat pokoju. Potem postawil obok niej lilie.
   – Przynajmniej te nie sa chwastami – powiedzial i wyszedl z pokoju. Patrzyla na lilie. Byly piekne. Egzotyczne i doskonale. Ich intensywny zapach przyprawial ja o mdlosci. Zamrugala powiekami, odpedzajac lzy, ktore niespodziewanie naplynely jej do oczu i skupila sie na kopercie lezacej na stole. Tej, ktora przypieta byla do bukietu.
   Joy. Kim byl Joy?
   Otworzyla koperte i wyjela z niej kartke. Dopiero teraz zauwazyla napis na jej odwrocie.
   „Niektorzy lekarze zawsze mowia prawde”. Ponizej byl numer telefonu.
   Abby byla akurat w domu, kiedy o piatej po poludniu zadzwonila Nina Voss.
   – Czy to doktor DiMatteo? – uslyszala cichy glos. – Ta, ktora zawsze mowi prawde?
   – Pani Voss? Otrzymala pani moje kwiaty.
   – Tak, dziekuje. Dostalam tez nieco dziwna wiadomosc od pani.
   – Probowalam skontaktowac sie z pania wielokrotnie. Pisalam listy. Dzwonilam.
   – Jestem w domu od tygodnia.
   – Ale nie moglam do pani dotrzec.
   W sluchawce na moment zapadla cisza, a potem rozleglo sie ciche:
   – Ach tak.
   Ona nie ma pojecia, jak bardzo byla odizolowana, pomyslala Abby. Nie wie, ze jej maz odcial ja od swiata.
   – Czy ktos teraz pani slucha? – spytala Abby.
   – Jestem sama w pokoju. A o co chodzi?
   – Musze sie z pania zobaczyc, pani Voss. Pani maz nie moze sie o niczym dowiedziec. Czy moze to pani zalatwic?
   – Najpierw prosze mi powiedziec, o co chodzi.
   – Nielatwo to wytlumaczyc przez telefon.
   – Nie spotkam sie z pania, jezeli nic mi pani nie wyjasni. Abby zawahala sie.
   – Chodzi o pani serce. To, ktore przeszczepiono pani w Bayside.
   – Tak?
   – Nikt nie wie, czyje bylo to serce, ani skad pochodzilo. Moze pani to wie? – spytala Abby.
   Cisze, jaka zapadla w sluchawce, przerywal tylko szybki i nieregularny oddech Niny.
   – Pani Voss?
   – Musze juz konczyc.
   – Prosze zaczekac. Kiedy bede mogla sie z pania zobaczyc?
   – Jutro.
   – W jaki sposob? Gdzie?
   Po krotkiej chwili milczenia Nina powiedziala:
   – Znajde jakis sposob – i szybko sie rozlaczyla.
   Deszcz nieprzerwanie bebnil ponad glowa Abby. Od czterdziestu minut stala przed sklepem Cellucciego pod waskim plociennym dachem. Bylo dosc chlodno. Pod sklep zajezdzaly coraz to nowe samochody dostawcze. Mezczyzni wyladowywali skrzynie i kartony. Chipsy „Frito-Lay” i papierosy „Winstony”.
   O czwartej dwadziescia zaczelo mocniej padac. Strugi deszczu wirowaly z wiatrem. Podmuchy docieraly rowniez pod daszek, gdzie stala Abby, rozpryskujac krople deszczu o jej buty. Zmarzly jej stopy. Minela juz godzina. Nina Voss chyba nie zamierzala sie pojawic.
   Abby odwrocila glowe, kiedy ciezarowka „Progresso Foods” nagle ryknela, wysylajac w powietrze chmure spalin. Kiedy Abby znowu spojrzala na ulice, zauwazyla, ze po drugiej stronie zatrzymala sie czarna limuzyna. Kierowca opuscil szybe i zawolal.
   – Doktor DiMatteo? Prosze wsiasc do samochodu.
   Zawahala sie. Okna limuzyny byly zbyt ciemne, zeby mogla widziec, kto znajdowal sie w srodku. Ledwie odrozniala ciemniejsza sylwetke pasazera na tylnym siedzeniu.
   – Nie mamy zbyt wiele czasu – ponaglal ja kierowca.
   Przeszla przez ulice, pochylajac glowe przed zacinajacym deszczem i otworzyla tylne drzwi limuzyny. Mrugajac oczami z powodu kropli deszczu na rzesach, spojrzala zdumiona. W przyciemnionym swietle Nina Voss byla bardzo blada, niemal biala.
   – Prosze wsiasc, pani doktor – powiedziala.
   Abby wsunela sie na siedzenie obok i zamknela drzwi. Limuzyna bezszelestnie ruszyla, wlaczajac sie w ruch innych samochodow.
   Nina byla szczelnie opatulona w czarny plaszcz i szal, a jej twarz wydawala sie troche nieziemska w zacienionym wnetrzu samochodu. To nie byl widok pacjenta powracajacego do zdrowia po transplantacji. Abby pamietala rumiana twarz Josha O’Daya, jego radosc i energie. Nina Voss wygladala jak zywy duch.
   – Przepraszam za to spoznienie – powiedziala. – Mielismy klopoty z wyjazdem.
   – Czy pani maz wie, ze spotyka sie pani ze mna?
   – Nie. – Nina oparla sie o siedzenie. Jej twarz prawie ginela w czarnym, welnianym szalu. – W ciagu wielu lat zdazylam sie nauczyc, ze pewnych rzeczy nie nalezy Wiktorowi mowic. Prawdziwy sekret udanego malzenstwa, doktor DiMatteo, to milczenie.
   – Nie brzmi to jak recepta na szczesliwy zwiazek.
   – Ale jest, choc trudno w to uwierzyc. – Nina usmiechnela sie i wyjrzala przez okno. Mgliste swiatlo padlo na jej twarz. – Mezczyzn nalezy chronic przed wieloma rzeczami. Przede wszystkim nalezy ich chronic przed nimi samymi. Dlatego wlasnie nas potrzebuja. Zabawne, ze nigdy nie przyznaja sie do tego. Im sie wydaje, ze to oni zajmuja sie nami. Ale my przez caly czas znamy prawde. – Odwrocila sie do Abby i jej usmiech zamarl. – Teraz chce wiedziec, co takiego Wiktor zrobil?
   – Mialam nadzieje, ze dowiem sie tego od pani.
   – Mowila pani, ze ma to zwiazek z moim sercem. – Nina dotknela dlonia piersi. W polmroku panujacym we wnetrzu limuzyny gest ten wydal sie niemal religijnym. – Co pani o tym wie?
   – Wiem tylko, ze pani serce nie dotarlo do pani normalnym trybem, przez system. Niemal wszystkie organy sa dopasowywane do biorcow w centralnym systemie rejestracji. W pani przypadku tak nie bylo. Zgodnie z rejestrem w Banku Organow, pani nigdy nie otrzymala nowego serca.
   Dlon Niny, ktora ciagle trzymala na swojej piersi, zacisnela sie w piesc.
   – Skad wiec pochodzi to serce?
   – Nie wiem. Moze pani sie domysla? – i dodala: – Pani maz na pewno to wie.
   – Skad?
   – On je kupil.
   – Ludzie nie moga tak po prostu kupowac sobie serc.
   – Jezeli maja wystarczajaco duzo pieniedzy, moga kupic wszystko. Nina nie odezwala sie. Jej milczenie oznaczalo, ze zgadza sie z tym, co powiedziala Abby. Za odpowiednie pieniadze mozna kupic wszystko.
   Limuzyna skrecila w Embankment Road. Jechali teraz na zachod wzdluz rzeki Charles. Jej powierzchnia byla szara i zmacona przez padajacy deszcz.
   Nina zapytala.
   – Jak sie pani o tym dowiedziala?
   – Ostatnio mam sporo wolnego czasu. To zadziwiajace, ile mozna zrobic, kiedy nagle zostaje sie zwolnionym z pracy. W przeciagu kilku zaledwie dni dowiedzialam sie bardzo wielu rzeczy. Nie tylko o pani sercu, ale tez o innych transplantacjach.
   A im wiecej wiem, pani Voss, tym bardziej sie boje.
   – Dlaczego zwrocila sie pani z tym akurat do mnie? Dlaczego nie do wladz?
   – Nie slyszala pani o niczym? Od niedawna mam nowy pseudonim. Nazywaja mnie doktor Cykuta. Mowia, ze z litosci zabijam pacjentow. Oczywiscie nie jest to prawda, ale ludzie zawsze sa gotowi uwierzyc w najgorsze. – Abby spojrzala na rzeke. – Nie mam juz pracy. Stracilam ludzki szacunek. I nie mam dowodow, zeby sie bronic.
   – W takim razie co pani ma? Abby popatrzyla na Nine.
   – Znam prawde.
   Limuzyna z pluskiem przejechala przez kaluze. Rozpryskana woda zabebnila o podwozie samochodu. Oddalali sie teraz od rzeki.
   – O dziesiatej wieczorem tej nocy, kiedy miala pani miec operacje, Bayside zawiadomiono, ze znalazl sie dawca w Burlington, Vermont. Trzy godziny pozniej na nasza sale operacyjna dostarczono serce. Operacja pobrania zostala rzekomo przeprowadzona w szpitalu Wilcox Memorial przez chirurga, Tima Nichollsa. Zakonczono pani transplantacje, ktora w niczym nie roznilaby sie od innych przeszczepow przeprowadzanych w Bayside, gdyby nie jedno. Nikt nie wie, skad pochodzi serce dawcy.
   – Mowila pani, ze z Burlington.
   – Mowilam, ze rzekomo tam je pobrano. Niestety, doktor Nicholls zniknal. Moze sie ukrywa. Moze nie zyje. W Wilcox Memorial twierdza natomiast, ze tego wieczoru nie bylo u nich zadnej tego typu operacji.
   Nina milczala. Jeszcze glebiej schowala sie w swoj welniany plaszcz.
   – Pani nie byla pierwsza – powiedziala Abby. Blada twarz miala wyraz odretwienia.
   – Byli inni?
   – Co najmniej czworo. Widzialam karty pacjentow z ostatnich dwoch lat. Zawsze przeprowadzano to w ten sam sposob. Do Bayside dzwonil ktos z Burlington z wiadomoscia, ze znalazl sie dawca. Serce dostarczano na sale operacyjna w Bayside troche po polnocy. Przeprowadzano transplantacje i wszystko przebiegalo rutynowo. Cos sie jednak nie zgadza. Mowimy przeciez o czterech sercach, czworo ludzi musialo umrzec. Moja przyjaciolka i ja sprawdzilysmy rejestr zgonow z okreslonych dni w Burlington. Zaden z dawcow tam nie figuruje.
   – Skad wiec braly sie te wszystkie serca?
   Abby milczala przez chwile, patrzac prosto w oczy Niny Voss, w ktorych widziala jeszcze rozpaczliwe niedowierzanie.
   – Nie wiem – powiedziala w koncu.
   Limuzyna skrecila na polnoc i znowu jechala wzdluz Charles River. Wracali ku Beacon Hill.
   – Nie mam dowodow – stwierdzila Abby. – Nie moge polaczyc sie z Bankiem Organow w Nowej Anglii ani z nikim innym. Wszyscy wiedza, ze w mojej sprawie prowadzone jest sledztwo. Uwazaja mnie za wariatke. Dlatego wlasnie musialam spotkac sie z pania. Tej nocy, kiedy rozmawialysmy na oddziale intensywnej terapii, pomyslalam sobie: Chcialabym miec taka przyjaciolke, jak ta kobieta. Potrzebuje pani pomocy, pani Voss.
   Przez dluzsza chwile Nina nie odzywala sie, patrzyla tylko prosto przed siebie. Potem nagle podjela decyzje. Odetchnela gleboko i powiedziala.
   – Musi pani teraz wysiasc. Czy tutaj na rogu bedzie w porzadku?
   – Pani Voss, pani maz kupil serce. Skoro jemu sie udalo, moga to rowniez robic inni. Nie wiemy, kim sa dawcy! Nie wiemy, skad sie biora!
   – Tutaj – powiedziala Nina do kierowcy. Limuzyna zatrzymala sie.
   – Prosze wysiasc – powiedziala Nina.
   Abby nie ruszyla sie. Siedziala przez chwile bez slowa. Krople deszczu wystukiwaly monotonny rytm o dach samochodu.
   – Prosze – szepnela Nina.
   – Sadzilam, ze pani moge zaufac. Myslalam… – Abby powoli pokiwala glowa. – Do widzenia, pani Voss.
   Poczula dlon na swoim ramieniu. Obejrzala sie i spojrzala w oczy kobiety.
   – Ja kocham mego meza – powiedziala Nina. – A on kocha mnie.
   – Czy to ma byc usprawiedliwienie?
   Nina nie odpowiedziala. Abby wysiadla z samochodu i zatrzasnela drzwi. Limuzyna odjechala. Nigdy juz jej nie zobacze, pomyslala Abby, patrzac, jak Nina Voss odjezdza w mrok.
   Potem kulac ramiona, odwrocila sie i zaczela brnac przez deszcz.
   – Jedziemy teraz do domu, pani Voss? – Glos szofera wyrwal Nine z zadumy.
   – Tak – powiedziala. – Zawiez mnie do domu.
   Mocniej otulila sie swoim welnianym szalem i patrzyla na splywajace po szybie strugi deszczu. Zastanawiala sie, co powie Wiktorowi. Czego nie moze i nie powinna mowic? Co sie stanie z nasza miloscia? – myslala. Pozostaly same sekrety i tajemnice. A on nie chce wyjawic mi tych najgorszych.
   Pochylila glowe i zaczela plakac nad Wiktorem, nad tym, co zostalo z ich malzenstwa. Plakala rowniez nad soba, poniewaz wiedziala, co musi zrobic i obawiala sie tego.
   Deszcz jak lzy sciekal strumieniami po szybie. Limuzyna wiozla ja do domu. Do Wiktora.

Rozdzial dziewietnasty

   Trzeba bylo wyprac Szu-Szu. Starsi chlopcy juz od dawna sie tego domagali. Zagrozili nawet, ze wrzuca Szu-Szu do morza, jezeli Aleksiej porzadnie go nie wyczysci. Strasznie smierdzi – mowili – pewnie zawsze wycierasz w niego nos. Aleksiej wcale nie uwazal, ze Szu-Szu smierdzial. Jemu podobal sie zapach wypchanego psa. Nigdy nie byl kapany i jego zapach przywolywal rozne wspomnienia. Sos, ktory Aleksiej rozlal na ogon, przypominal mu o wczorajszej kolacji, kiedy to Nadia dala im podwojne porcje wszystkiego i usmiechnela sie do niego. Zapach papierosow przypominal natomiast wujka Misze, gburowatego, ale kochanego. Kwasna won burakow to byla ostatnia Wielkanoc, kiedy wszyscy byli radosni i jedli gotowane jajka, a on niechcacy wylal barszcz na glowe Szu-Szu. A kiedy zamykal oczy i wdychal gleboko powietrze, udawalo mu sie czasem odroznic jeszcze inny zapach, slabszy, ale ciagle jeszcze obecny po tych wszystkich latach. Nie byl to zaden wyrazny zapach, ale rozpoznawal go przewaznie dzieki uczuciom, jakie go ogarnialy w tym momencie. To byl zapach prawdziwego dziecinstwa, zapach czasow, kiedy ktos go rozpieszczal, spiewal mu i kochal go. Na to wspomnienie serce zaczynalo mu szybciej bic.
   Przytulajac do siebie Szu-Szu, Aleksiej chowal sie glebiej pod koc. Nigdy nie pozwole im ciebie wykapac – pomyslal. Zreszta nie zostalo juz wielu chlopcow, ktorzy mu dokuczali. Piec dni temu z mgly wyplynela lodz i stanela obok nich. Podczas gdy chlopcy zgromadzili sie przy relingu, zeby lepiej wszystko widziec, Nadia i Gregor chodzili miedzy nimi i wywolywali nazwisko po nazwisku. Nikolai Aleksiejenko! Pawel Prebrazenski! Raz po raz rozlegaly sie triumfalne okrzyki wywolanych i rece machaly w powietrzu w gescie radosci. Tak! Wybrali mnie!
   Pozniej, ci, ktorych nikt nie wybral, zostali smutni, przytuleni do barierek, w milczeniu patrzac, jak motorowka odwozi wybrancow na drugi statek.
   – Dokad oni jada? – zapytal Aleksiej.
   – Do rodzin na Zachodzie – odpowiedziala Nadia. – A teraz chodzcie juz stad. Zaczyna sie robic zimno.
   Chlopcy nie ruszyli sie. Po chwili Nadia przestala sie tym przejmowac. Chcieli zostac na zewnatrz, czy tez nie, bylo jej wszystko jedno, i sama zeszla pod poklad.
   – Rodziny na Zachodzie musza byc glupie – powiedzial Jakow. Aleksiej odwrocil sie do niego. Jakow ze zloscia patrzyl na morze. Podbrodek wysunal do przodu jak lobuz szukajacy okazji do bojki.
   – Dla ciebie wszyscy sa glupi – powiedzial.
   – Bo tak jest. Wszyscy na tym statku sa glupi.
   – To znaczy, ze ty tez.
   Jakow nie odpowiedzial. Mocniej chwycil barierke swoja zdrowa reka i patrzyl, jak drugi statek niknie we mgle. Potem odszedl. Przez nastepne kilka dni Aleksiej rzadko go widywal.
   Tej nocy Jakow jak zwykle zniknal zaraz po kolacji. Pewnie w tym swoim glupim cudownym swiecie, pomyslal Aleksiej. Chowa sie w skrzyni z mysimi gownami.
   Aleksiej naciagnal koc na glowe i zasnal skulony na swojej koi, przyciskajac brudnego Szu-Szu do twarzy.
   Jakas reka potrzasnela nim. Jakis glos zawolal cicho jego imie.
   – Aleksiej! Aleksiej!
   – Mama?…
   – Aleksiej, obudz sie. Mam dla ciebie niespodzianke.
   Powoli otrzasal sie z resztek snu. Otworzyl oczy. Bylo jeszcze ciemno. Reka ciagle potrzasala nim. Rozpoznal Nadie.
   – Czas juz jechac – szeptala.
   – Dokad mamy jechac?
   – Musisz sie przygotowac na spotkanie z twoja nowa mama.
   – Czy ona jest tutaj?
   – Zabiore cie do niej. Zostales wybrany sposrod pozostalych chlopcow. Miales szczescie. Teraz chodz. Tylko badz cicho.
   Aleksiej usiadl. Jeszcze nie do konca sie obudzil, nie byl pewien, czy to nie jest tylko sen. Nadia wyciagnela reke i pomogla mu zejsc z koi.
   – Szu-Szu – powiedzial chlopiec. Nadia podala chlopcu psa.
   – Oczywiscie, ze mozesz zabrac ze soba Szu-Szu. – Wziela Aleksieja za reke. Nigdy przedtem nie trzymala go za reke. Uczucie szczescia, jakie go nagle ogarnelo, sprawilo, ze chlopiec calkiem sie rozbudzil. Mocno sciskal dlon Nadii i razem szli, zeby spotkac jego nowa mame. Bylo ciemno, a on bal sie ciemnosci, ale byla tu Nadia. Przy niej nie moglo mu sie wydarzyc nic zlego. W jakis niewytlumaczalny sposob stale pamietal, ze tak wlasnie za reke trzymala go mama. Wyszli z kabiny i szli wzdluz slabo oswietlonego korytarza. Aleksiej byl tak szczesliwy, ze potykal sie o wlasne nogi, zupelnie nie patrzyl, dokad idzie. Nadia przeciez o wszystko zadbala. Skrecili w inny korytarz. Tego nie rozpoznawal. Przeszli przez jakies drzwi.
   Do cudownego swiata. Przed nimi byly metalowe schody prowadzace do niebieskich drzwi.
   Aleksiej zatrzymal sie.
   – O co chodzi? – spytala Nadia.
   – Nie chce tutaj wchodzic.
   – Ale musisz.
   – Przeciez tam mieszkaja ludzie.
   – Aleksiej nie utrudniaj wszystkiego. – Nadia mocniej chwycila reke chlopca. – Tam wlasnie musimy wejsc.
   – Dlaczego?
   Nadia zdala sobie sprawe, ze tutaj musiala zastosowac inna taktyke. Przykucnela i spojrzala chlopcu w oczy. Mocno ujela jego ramie.
   – Czy chcesz wszystko zepsuc? Czy chcesz, zeby sie na ciebie pogniewala? Ona spodziewa sie zobaczyc malego poslusznego chlopca, a teraz jestes bardzo niegrzeczny.
   Jego wargi drzaly. Staral sie nie plakac, poniewaz wiedzial, jak bardzo dorosli nie lubili, kiedy dzieci plakaly. Lzy jednak same plynely mu z oczu. Przez niego wszystko mialo sie nie udac. Tak, jak powiedziala Nadia. Zawsze wszystko psul.
   – Jeszcze nic nie jest ustalone – powiedziala Nadia. – Ona moze jeszcze wybrac innego chlopca. Czy chcialbys tego?
   Aleksiej szlochal.
   – Nie.
   – Dlaczego wiec nie starasz sie porzadnie zachowywac?
   – Boje sie tych ludzi od przepiorek.
   – Co takiego? Jestes smieszny. Nie zdziwilabym sie, gdyby nikt nigdy nie chcial ciebie zabrac. – Wyprostowala sie i znowu chwycila go za reke. – Chodz!
   Aleksiej spojrzal na niebieskie drzwi.
   – Mozesz mnie tam zaniesc – wyszeptal.
   – Jestes za duzy. Za ciezki dla mnie.
   – Prosze, zanies mnie.
   – Musisz isc na wlasnych nogach, Aleksiej. Pospiesz sie, bo inaczej spoznimy sie. – Otoczyla go ramieniem. Zaczal isc tylko dlatego, ze ona szla obok, przytulajac go do siebie. Podobnie jak on przytulal Szu-Szu. Tak dlugo jak wszyscy troje trzymali sie razem, nic nie moglo im sie przytrafic. Nadia zapukala do niebieskich drzwi. Otworzyly sie.
   Jakow slyszal, jak wchodzili po schodach. Aleksiej szlochal. Nadia usilowala go pocieszyc. Jakow podczolgal sie do otworu w skrzyni i ostroznie spojrzal w gore. Wlasnie podchodzili do niebieskich drzwi. Chwile pozniej za nimi znikneli.
   Dlaczego Aleksiej wchodzi tam, a nie ja? – pomyslal i wygramolil sie ze skrzyni, po czym wszedl po schodach prowadzacych do niebieskich drzwi. Sprobowal je otworzyc ale, jak zawsze, byly zamkniete. Zrezygnowany wrocil do swojej skrzyni. Stala sie teraz calkiem wygodna kryjowka. W ciagu ostatniego tygodnia przyciagnal tutaj koc, latarke i kilka czasopism ze zdjeciami nagich kobiet. Podciagnal tez Kubiszewowi zapalniczke i paczke papierosow. Od czasu do czasu wypalal jednego, ale bylo ich tak niewiele, ze staral sie je oszczedzac, aby starczyly na dluzej. Raz niechcacy podpalil trociny. To bylo bardzo podniecajace. Zazwyczaj jednak wystarczalo mu to, ze papierosy lezaly w paczce obok niego. Lubil je trzymac, po raz setny czytac w swietle latarki napisy na paczce. Wlasnie to robil, kiedy na schodach uslyszal Aleksieja i Nadie.
   Postanowil zaczekac, az wyjda zza tamtych drzwi. Dlugo to trwalo. Co oni tam robili?
   Jakow odrzucil papierosa. To bylo niesprawiedliwe. Obejrzal kilka zdjec z czasopisma. Pocwiczyl wlaczanie i wylaczanie latarki. Potem zachcialo mu sie spac. Skulil sie pod kocem i zapadl w sen.
   Jakis czas pozniej obudzilo go dudnienie. Na poczatku myslal, ze cos sie stalo z silnikami statku, ale dzwiek stawal sie coraz glosniejszy i dochodzil nie z maszynowni tylko z pokladu. Uswiadomil sobie, ze to byl odglos helikoptera.
   Gregor zamocowal zamkniecie plastikowej torebki, ktora umiescil w pojemniku z lodem. Podal go Nadii.
   – Wez to.
   Wydawalo mu sie, ze go nie uslyszala. Kiedy jednak spojrzal na jej twarz, zauwazyl, ze jest przerazliwie blada. Ta suka ma juz dosc, pomyslal;
   – Trzeba wiecej lodu. No dalej! Zajmij sie tym! – Pchnal pojemnik w jej strone. Odskoczyla przerazona. Potem oddychajac ciezko, przeniosla pojemnik przez pokoj i postawila go na blacie. Zaczela zgarniac do niego lod. Gregor zauwazyl, ze jej nogi drzaly lekko. Pierwszy raz powodowal zawsze szok. Nawet on za pierwszym razem mial mdlosci. Wiedzial, ze z czasem Nadia przyzwyczai sie.
   Odwrocil sie do stolu operacyjnego. Anestezjolog juz zapial pokrowiec i teraz zbieral zakrwawione przescieradla. Chirurg nawet sie nie ruszyl, zeby mu pomoc. Ciezko oparl sie o blat, tak jakby probowal zlapac oddech. Gregor patrzyl na niego z obrzydzeniem. Bylo cos szczegolnie wstretnego w tym, ze lekarz potrafil sie az tak utuczyc. Chirurg nie wygladal tej nocy zbyt dobrze. Sapal przez caly czas, a jego rece zdawaly sie drzec bardziej niz zazwyczaj.
   – Boli mnie glowa – jeknal grubas.
   – Za duzo wypiles. Pewnie zafundowales sobie niezlego kaca. – Gregor podszedl do stolu i chwycil jeden z koncow zapietego pokrowca i razem z anestezjologiem zsunal go na wozek. Potem podniosl sterte brudnych ubran i rowniez rzucil je na wozek. Malo brakowalo, a zapomnialby o wypchanym psie. Lezal na podlodze. Poprzecierany material przesiakniety byl krwia. Gregor rzucil go na gore tych wszystkich brudow i z anestezjologiem popchneli wozek do zsypu na odpady. Otworzyli pokrywe i wrzucili do szybu pokrowiec, ubrania i wypchanego psa.
   Chirurg jeczal.
   – Ten koszmarny bol rozsadza mi czaszke…
   Gregor nie zwracal na niego uwagi. Sciagnal gumowe rekawiczki i podszedl do zlewu, zeby umyc rece. Nigdy nie wiadomo, co mozna zlapac przy przerzucaniu takich brudnych szmat. Na przyklad wszy. Szorowal rece tak dokladnie, jak lekarz, ktory ma za chwile zaczac operacje. W pokoju rozlegl sie nagly lomot polaczony z brzekiem rozsypujacych sie instrumentow chirurgicznych. Gregor odwrocil sie. Chirurg lezal na podlodze. Jego twarz przybrala czerwony kolor, nogi i rece drzaly jak u marionetki, nad ktora nie mozna zapanowac. Przestraszona Nadia i anestezjolog stali jak sparalizowani.
   – Co z nim? – spytal Gregor.
   – Nie wiem! – odpowiedzial anestezjolog.
   – Zrob cos z tym!
   Anestezjolog uklakl przy trzesacym sie mezczyznie i bezskutecznie staral sie go ocucic. Rozluznil wiazanie fartucha, zalozyl maske tlenowa na jego twarz. Konwulsje staly sie teraz bardziej gwaltowne, ramiona uderzaly w podloge jak skrzydla gesi.
   – Przytrzymaj maske! – zakomenderowal anestezjolog. – Musze zrobic mu zastrzyk!
   Gregor uklakl przy glowie chirurga i ujal maske. Twarz chirurga wydala mu sie odrazajaca, nalana i tlusta. Slina wyciekala mu z ust i wkrotce maska tlenowa cala byla od niej sliska. Skora grubasa zaczynala przybierac sinawy odcien. Patrzac na niego, Gregor wiedzial, ze ich wysilki byly daremne. Kilka chwil pozniej mezczyzna juz nie zyl.
   Wszyscy dosc dlugo stali, bezradnie patrzac na jego cialo. Wydawalo sie, ze bylo teraz jeszcze bardziej spuchniete i groteskowe. Zoladek byl rozdety do granic mozliwosci. Tluste faldy na twarzy rozlaly sie jak galaretowata masa.
   – I co teraz, kurwa, mamy robic? – zapytal anestezjolog.
   – Musimy znalezc innego chirurga – powiedzial Gregor po prostu.
   – Przeciez nie znajdziemy zadnego na morzu. Bedziemy musieli zawinac do portu wczesniej, niz to bylo planowane.
   – Albo transportowac zywy towar… – Gregor nagle spojrzal w gore. Anestezjolog i Nadia zrobili to samo. Wszyscy uslyszeli rytmiczny huk smigla helikoptera. Gregor przeniosl wzrok na pojemnik z lodem. – Jest gotowy?
   – Nalozylam do srodka lodu – powiedziala Nadia.
   – Idz i zanies im. – Gregor znowu odwrocil sie ku martwemu chirurgowi. Kopnal trupa z obrzydzeniem. – My zajmiemy sie scierwem tego wieloryba.
   Niebieskie oko swiecilo na pokladzie. Ze swojej kryjowki pod schodkami prowadzacymi na mostek Jakow patrzyl, jak najpierw blysnal niebieski reflektor, a zaraz po nim krag bialych swiatelek. Teraz wszystkie byly zapalone. Byly tak jasne, ze nie mogl patrzec w ich kierunku. Zamiast tego popatrzyl w niebo, na helikopter, ktory wylonil sie z ciemnosci i teraz wisial nad pokladem. Jakow musial zamknac oczy kiedy podmuch powietrza od obracajacych sie smigiel dotarl do niego. Kiedy znowu je otworzyl, helikopter juz wyladowal.
   Drzwi kabiny otworzyly sie, ale nikt nie wysiadal. Czekano. Jakow podczolgal sie troche do przodu tak, ze mogl obserwowac przez szpare miedzy dwoma stopniami schodkow. Szczesciarz z tego Aleksieja, pomyslal. To pewnie on dzisiaj odlatuje.
   Uslyszal trzasniecie drzwiami i jakas sylwetka pojawila sie w kregu swiatel. Byla to Nadia. Szla przez poklad pochylona do przodu, wypinajac w gore tylek. Boi sie pewnie, ze smiglo odetnie jej glupia glowe – pomyslal Jakow. Zajrzala do wnetrza helikoptera. Jej tylek caly czas byl wypiety, kiedy rozmawiala z pilotem. Potem wycofala sie i zniknela poza kregiem swiatel. Chwile pozniej helikopter uniosl sie. Reflektory zgaszono i poklad zatopil sie w ciemnosci. Jakow wyszedl zza schodow i patrzyl, jak smiglowiec unosi sie w gore. Widzial jego ogon przesuwajacy sie jak gigantyczne wahadlo na linie. Potem maszyna oddalila sie, lecac nisko ponad woda. W koncu wtopila sie w noc. Jakas reka chwycila Jakowa za ramie. Krzyknal, szarpnal sie w tyl i obrocil.
   – Co ty tutaj robisz, do cholery? – huknal Gregor.
   – Nic!
   – Co widziales?
   – Helikopter.
   – Co jeszcze widziales?
   Jakow patrzyl na niego, bojac sie odpowiedziec. Nadia uslyszala glosy. Szla teraz przez poklad w ich kierunku.
   – Co sie dzieje?
   – Ten chlopak znowu sie tu gapil. Myslalem, ze zamknelas ich kabine.
   – Zrobilam to. Musial wymknac sie wczesniej. – Spojrzala na Jakowa. – Zawsze on. Nie moge przeciez caly czas go pilnowac.
   – I tak mialem go juz dosc. – Gregor szarpnal Jakowa za ramie i pociagnal go w kierunku klapy, za ktora byly schody. – On nie moze wrocic do pozostalych. – Odwrocil sie, zeby otworzyc luk. Jakow kopnal go w kolano. Gregor wrzasnal i rozluznil uchwyt.
   Jakow rzucil sie do ucieczki. Slyszal krzyki Nadii i dudniace za nim kroki. Potem nagle tych krokow bylo wiecej, ktos zbiegal po schodach mostka. Chcial biec w przod, w kierunku dziobu. Za pozno zorientowal sie, ze byl na pokladzie, gdzie wczesniej wyladowal helikopter.
   Uslyszal glosne pstrykniecia i rozblysly pokladowe swiatla. Jakow stal w samym srodku swiatel jak uwieziony. Zaslaniajac oczy, zaczal uciekac na slepo. Ale wszyscy okrazyli go i zblizali sie coraz bardziej. Ktos chwycil go za koszule. Jakow szarpnal sie. Poczul na twarzy uderzenie. Bylo tak silne, ze upadl. Probowal wstac, ale ktos podcial mu nogi.
   – Wystarczy tego! – powiedziala Nadia. – Chyba nie chcecie go zabic!
   – Maly skurwysyn – mruknal Gregor.
   Chwycil Jakowa za wlosy, pchnal w przod, w kierunku luku, za ktorym byly schody w dol. Jakow potykal sie, ale Gregor ciagle podnosil go za wlosy. Chlopak nie widzial, dokad go prowadza. Wiedzial tylko, ze schodzili w dol, potem szli jakims korytarzem. Gregor przez caly czas klal. Troche kulal, co sprawilo, ze Jakow poczul pewna satysfakcje.
   Otwarto jakies drzwi i Jakow zostal wepchniety do srodka pomieszczenia.
   – Mozesz tu sobie na razie gnic – powiedzial Gregor i zatrzasnal drzwi. Jakow slyszal, jak zamyka zasuwe. Kroki oddalily sie. Zostal sam w ciemnosciach.
   Podciagnal kolana do piersi i polozyl sie skulony. Przeniknal go dziwny dreszcz. Probowal powstrzymac drzenie i szczekanie zebami, ale nie potrafil. Nie bylo mu zimno. Drzenie wywolywalo cos, co siedzialo gleboko w jego duszy. Zamknal oczy, ale tu czekaly na niego widziane tej nocy obrazy. Nadia idaca przez poklad, chwiejnie przemierzajaca nieziemskie pole swiatla. Otwierajace sie drzwi helikoptera. Nadia pochyla sie i podaje cos pilotowi. Pudlo. Jakow jeszcze mocniej objal rekami kolana, ale nie mogl opanowac drzenia.
   Wlozyl kciuk w usta i zaczal go ssac.

Rozdzial dwudziesty

   Dla Abby poranki zawsze byly najgorsze. Budzac sie, jeszcze podswiadomie rozmyslala o tym, co przyniesie jej dzien. Nagle przypomniala sobie: Nie mam dokad isc. Ta swiadomosc spadla na nia jak cios. Lezala w lozku, nasluchujac, jak Mark ubiera sie i chodzi po jeszcze ciemnej sypialni. W takich chwilach czula, ze calkowicie pograza sie w rozpaczy, nie byla w stanie odezwac sie do niego ani slowem. Dzielili ze soba dom i lozko, ale juz nie potrafili ze soba rozmawiac. Wlasnie tak umiera milosc – pomyslala Abby, slyszac, jak Mark wychodzi z domu. Nie przez slowa tylko przez milczenie.
   Kiedy Abby miala dwanascie lat, jej ojciec stracil prace w garbarni. Przez cale tygodnie codziennie rano wyjezdzal z domu, tak jakby jechal normalnie do pracy. Abby nigdy sie nie dowiedziala, dokad jezdzil, ani co robil. Nigdy jej tego nie powiedzial. Wiedziala jedynie, ze jej ojciec byl przerazony perspektywa zostania w domu i stawienia czola wlasnej klesce. Dlatego wlasnie wychodzil z domu codziennie rano.
   Teraz tak robila Abby. Nie chciala brac samochodu, wolala isc piechota. Bylo jej wszystko jedno, dokad idzie. Od zeszlego wieczoru pogoda zepsula sie. Bylo zimno i zanim Abby doszla do cukierni, twarz jej lekko zdretwiala. Kupila kawe, ciastko sezamowe i usiadla przy stoliku. Zdazyla przelknac dwa kesy, kiedy przypadkiem spojrzala na mezczyzne siedzacego obok. Czytal „Boston Herald”.
   Jej zdjecie widnialo na pierwszej stronie. W tym momencie zapragnela stac sie niewidzialna. Niespokojnie rozejrzala sie po cukierni, obawiajac sie, ze oczy wszystkich zwrocone beda w jej kierunku, ale nikt na nia nie patrzyl.
   Wstala, wyrzucila niedokonczone ciastko do kosza i wyszla na ulice. Zupelnie stracila apetyt. W kiosku kupila egzemplarz „Boston Herald” i weszla do jakiejs klatki schodowej, zeby spokojnie przejrzec gazete.
   Surowosc zasad szpitalnych przyczyna tragedii!
   Bez watpienia doktor Abigail DiMatteo byla wyrozniajaca sie stazystka – jedna z najlepszych w Centrum Medycznym Bayside, jak twierdzi przewodniczacy programu stazowego, doktor Colin Wettig. Niestety, w przeciagu kilku ostatnich miesiecy, to znaczy wkrotce po tym, jak doktor DiMatteo rozpoczela drugi rok stazu, sprawy zaczely ukladac sie dla niej coraz gorzej…
   Abby musiala przerwac czytanie. Czula, ze serce podjezdza jej pod gardlo, a oddech stal sie szybki i urywany. Przez kilka dobrych chwil starala sie nad tym zapanowac, ale w rezultacie zrobilo sie jej naprawde niedobrze.
   Dziennikarz pisal o wszystkim. Pozwy do sadu, smierc Mary Allen, klotnia z Brenda Hainey. Niczemu nie mozna byloby zaprzeczyc. Wszystko to zebrane razem tworzylo jej obraz jako osoby niezrownowazonej, a nawet niebezpiecznej. Takie slowa trafialy dokladnie w publicznie rzadko poruszany temat: horror pacjenta bedacego na lasce i nielasce szalonego lekarza.
   Trudno uwierzyc, ze to wlasnie o mnie pisza – pomyslala.
   Nawet gdyby nie odebrano jej pozwolenia na wykonywanie zawodu i gdyby zdolala ukonczyc staz, taki artykul ciagnalby sie za nia zawsze i wszedzie. A razem z nim watpliwosci. Kazdy pacjent bedacy przy zdrowych zmyslach unikalby skalpela psychopatki. Nie miala pojecia, jak dlugo snula sie po ulicach, sciskajac w dloni gazete. Kiedy w koncu zatrzymala sie, stwierdzila, ze jest na Harvard University Common. Uszy rozbolaly ja od zimna. Domyslala sie, ze pora lunchu dawno juz minela. Wloczyla sie tak przez pol dnia. Nie wiedziala, dokad ma teraz isc. Wszyscy na Common – studenci z plecakami i torbami, roztargnieni profesorowie w tweedowych marynarkach – wydawali sie miec jakis cel. Wszyscy poza nia.
   Raz jeszcze spojrzala na gazete. Zamieszczone na pierwszej stronie zdjecie musialo pochodzic z biura szpitala. Zrobione zostalo krotko przed rozpoczeciem stazu. Usmiechala sie prosto do obiektywu. Widac bylo, ze jest mloda i pelna zapalu. Chciala pracowac, zeby urzeczywistnic swoje marzenia.
   Wyrzucila gazete do najblizszego pojemnika na smieci i ruszyla w kierunku domu. Musze z nimi walczyc, stawic im czolo – myslala. Ale ani ona, ani Vivian nie mialy juz zadnych pomyslow. Wczoraj Vivian poleciala do Burlington. Wieczorem zadzwonila do Abby z niezbyt dobra wiadomoscia: Tim Nicholls zamknal swoja praktyke i nikt nie wiedzial, gdzie teraz przebywal. Slepa uliczka. Do tego w Wilcox Memorial nie mieli w rejestrach zadnych operacji pobierania narzadow w podanych przez Vivian dniach. Kolejna slepa uliczka. Poza tym Vivian sprawdzila jeszcze rejestry miejscowej policji i nie znalazla zadnych raportow o osobach zaginionych, ani o znalezieniu cial z wycietymi sercami. To mial byc ich ostatni trop, ktory rowniez zakonczyl sie niczym. Zatarli wszystkie slady. W zaden sposob nie mozna ich pokonac.
   Gdy weszla do domu, od razu zauwazyla mrugajace swiatelko automatycznej sekretarki. Vivian zostawila wiadomosc, proszac Abby o telefon. Podala swoj numer w Burlington. Abby probowala zadzwonic, ale nikt nie odpowiadal.
   Wybrala numer Banku Organow, ale jak zwykle, nie chcieli polaczyc jej z Helen Lewis. Miala wrazenie, ze nikt juz nie chce wysluchiwac rewelacyjnych teorii psychopatki, doktor DiMatteo. Abby nie wiedziala, do kogo jeszcze moze sie zwrocic. Przejrzala liste osob, ktore znala z Bayside. Doktor Wettig, Mark, Mohandas i Zwick, Susan Casado, Jeremiah Parr. Nie ufala nikomu z nich. Nikomu.
   Wlasnie podniosla sluchawke, zeby jeszcze raz sprobowac zadzwonic do Vivian, kiedy przypadkiem spojrzala przez okno. Po drugiej stronie ulicy stala zaparkowana przy ulicy brazowa furgonetka. Ty lajdaku. Tym razem cie mam! Pobiegla do szafy w przedpokoju i znalazla lornetke. Poprawila ostrosc, skupiajac sie na numerach rejestracyjnych. Mam cie – pomyslala triumfalnie. Chwycila sluchawke i nakrecila numer Katzki. Dziwne jest, ze to wlasnie ja do niego dzwonie – przeszlo jej przez mysl. Moze byl to jakis odruch. Potrzebowala pomocy, dzwonila wiec do gliniarza. On byl jedynym policjantem, jakiego znala.
   – Detektyw Katzka. – Uslyszala jego oficjalny glos.
   – Furgonetka wrocila! – wypalila.
   – Slucham?
   – Mowi Abby DiMatteo. Furgonetka, ktora mnie sledzila, stoi teraz zaparkowana w poblizu mego domu. Mam jej numer rejestracyjny: piec-trzy-dziewiec, TDV. Tablica z Massachusetts.
   W milczeniu zapisywal numer.
   – Pani mieszka na Brewster Street, prawda?
   – Tak. Prosze kogos zaraz przyslac. Nie wiem, co on chce zrobic – mowila nerwowo.
   – Prosze zostac w domu i pozamykac wszystkie drzwi. Dobrze?
   – Dobrze, dobrze.
   Wiedziala, ze drzwi juz byly zamkniete, ale i tak sprawdzila wszystkie jeszcze raz. Wszystko bylo w porzadku. Wrocila do pokoju i usiadla w poblizu okna, za zaslona. Co jakis czas spogladala przez szybe, upewniajac sie, czy furgonetka jeszcze tam stoi. Chciala, zeby zostala na miejscu. Chciala zobaczyc reakcje kierowcy na widok policji.
   Pietnascie minut pozniej znajome zielone volvo zaparkowalo przy krawezniku przed jej domem, dokladnie na wysokosci furgonetki, tylko po przeciwnej stronie ulicy. Nie spodziewala sie, ze Katzka pojawi sie osobiscie. Na jego widok poczula ulge. On bedzie wiedzial, co zrobic – pomyslala. Katzka byl wystarczajaco inteligentny, aby znalezc wyjscie z kazdej sytuacji.
   Przeszedl przez ulice i wolno zblizyl sie do furgonetki. Abby przysunela sie blizej okna. Czula, ze serce jej mocno wali. Zastanawiala sie, czy puls Katzki rowniez byl przyspieszony. Detektyw niby od niechcenia podszedl do drzwi od strony kierowcy. Dopiero kiedy odwrocil sie lekko w kierunku Abby, zauwazyla, ze trzyma pistolet. Nie wiedziala nawet, kiedy go wyciagnal.
   Bala sie patrzec, co bedzie dalej. Bala sie o niego.
   On przysunal sie blizej wozu i zajrzal do srodka. Chyba nie zauwazyl nic podejrzanego. Okrazyl furgonetke od tylu i zajrzal przez tylna szybe. Potem chowajac bron, rozejrzal sie wokol. Nagle otworzyly sie drzwi pobliskiego domu. Po schodach werandy krzyczac i machajac rekami, zbiegl czlowiek w szarym kombinezonie. Katzka ze swoja zwykla niewzruszonoscia wyjal odznake. Nieznajomy spojrzal, po czym sam wyjal identyfikator. Przez chwile obaj rozmawiali i co jakis czas wskazujac to dom, to furgonetke. W koncu mezczyzna w kombinezonie wsiadl do samochodu, a Katzka ruszyl w kierunku domu Abby.
   Otworzyla i zapytala:
   – Co sie stalo?
   – Nic.
   – Kim jest ten kierowca? Dlaczego mnie sledzil?
   – On twierdzi, ze nie ma pojecia, o czym pani mowi. Poszla za nim do salonu.
   – Przeciez nie jestem slepa! Widzialam kilkakrotnie te furgonetke juz wczesniej. Na tej ulicy.
   – Ten kierowca twierdzi, ze nigdy przedtem tutaj nie byl.
   – A kim jest ten kierowca? Katzka wyciagnal notes.
   – John Doherty, trzydziesci szesc lat, mieszkaniec Massachusetts. Hydraulik. Twierdzi, ze to jego pierwsze wezwanie na Brewster Street. Furgonetka jest zarejestrowana na firme hydrauliczna „Back Bay”. Jest pelna narzedzi. – Zamknal notatnik i wsunal go do kieszeni plaszcza. Potem spojrzal na Abby z pozorna obojetnoscia.
   – Bylam pewna, ze to ta sama furgonetka – mruknela Abby.
   – A wiec ciagle pani twierdzi, ze jest jakas furgonetka?
   – Tak, do cholery! – krzyknela. – Tak twierdze!
   Na jej wybuch zareagowal lekkim uniesieniem brwi. Abby wziela gleboki oddech, starajac sie zapanowac nad soba. Krzyki na tego rodzaju mezczyzne z pewnoscia nie dzialaly. Kierowal sie logika i rozumem.
   Abby odezwala sie tym razem spokojnie.
   – Nie wymyslilam sobie tego wszystkiego. To nie moja fantazja.
   – Jezeli jeszcze raz bedzie sie pani wydawalo, ze widzi furgonetke, prosze zapisac numer rejestracyjny.
   – Jezeli bedzie mi sie wydawalo, ze widze?
   – Zadzwonie do firmy Back Bay, zeby potwierdzic to, co mowil ten facet. Wyglada jednak na to, ze rzeczywiscie jest hydraulikiem. – Katzka spojrzal przez okno. Rozlegl sie dzwonek telefonu. – Odbierze pani? – Detektyw siegal juz do klamki.
   – Prosze nie wychodzic. Jeszcze nie. Musze porozmawiac z panem o kilku rzeczach.
   Zatrzymal sie w pol drogi i patrzyl, jak Abby podnosi sluchawke.
   – Halo? – powiedziala. Jakis kobiecy glos zapytal cicho:
   – Doktor DiMatteo?
   Abby znaczaco spojrzala na detektywa. Wydawalo sie, ze to spojrzenie wystarczy mu, zeby zrozumial, ze to byl wazny telefon.
   – Pani Voss?
   – Dowiedzialam sie czegos – powiedziala Nina. – Nie wiem, czy to w ogole ma jakies znaczenie.
   Katzka podszedl do Abby i stanal blisko niej. Zrobil to tak szybko i bezszelestnie, ze nie zauwazyla, w ktorym momencie znalazl sie przy niej. Pochylil glowe w kierunku sluchawki, zeby slyszec rozmowe.
   – Czego sie pani dowiedziala? – spytala Abby.
   – Zadzwonilam w kilka miejsc. Do banku i do naszego ksiegowego. Dwudziestego trzeciego wrzesnia Wiktor przekazal duza sume na konto firmy o nazwie „Amity Corporation”. Z Bostonu.
   – Jest pani pewna co do daty?
   – Tak.
   Dwudziesty trzeci wrzesnia – pomyslala Abby. Dzien przed operacja Niny Voss.
   – Co pani wie o Amity?
   – Nic. Wiktor nigdy nie wspominal tej nazwy. Przy tak duzych transakcjach zazwyczaj omawial to z… – W sluchawce zapadla cisza. Abby uslyszala jakies glosy w tle, pozniej szybkie slowa wyjasnienia. Potem Nina znowu sie odezwala. Jej glos byl spiety. Mowila ciszej. – Musze konczyc.
   – Mowila pani, ze to duza transakcja. Jak duza?
   Przez chwile Nina nie odpowiadala. Abby zastanawiala sie nawet, czy nie odlozyla sluchawki. Potem uslyszala szept.
   – Piec milionow – powiedziala Nina. – Przekazal piec milionow dolarow.
   Gdy Nina rozlaczyla sie, uslyszala kroki Wiktora, ale nie podniosla glowy, kiedy wszedl do sypialni.
   – Z kim rozmawialas? – zapytal.
   – Z Cynthia. Zadzwonilam, zeby podziekowac jej za kwiaty.
   – Ktore to byly?
   – Orchidee.
   Spojrzal na wazon na toaletce.
   – Ach tak. Bardzo ladne.
   – Cynthia mowi, ze wybieraja sie na wiosne do Grecji. Chyba znudzily sie im Karaiby. – Jak latwo przyszlo jej to klamstwo. Kiedy to sie zaczelo. Kiedy przestali mowic sobie prawde?
   Usiadl obok i czula, ze jej sie przyglada.
   – Kiedy poczujesz sie lepiej – powiedzial – moze tez wrocimy do Grecji. Moze nawet z Cynthia i Robertem. Chcialabys?
   Skinela glowa i spojrzala na swoje dlonie, na palce ciensze i bardziej przezroczyste z kazdym dniem. Ja juz nigdy nie bede czula sie lepiej. Oboje o tym wiemy – pomyslala.
   Wysunela stopy spod przykrycia.
   – Musze pojsc do lazienki – powiedziala.
   – Pomoc ci?
   – Nie. Poradze sobie. – Wstajac, przez chwile czula zawroty glowy. Ostatnio czesto je miewala, zawsze kiedy wstawala albo po najmniejszym nawet wysilku. Nie mowila o tym Wiktorowi, w takich wypadkach czekala, az niemile uczucie przejdzie. Teraz powoli ruszyla do lazienki. Uslyszala, jak podnosi sluchawke telefonu.
   Dopiero kiedy zamknela drzwi, zdala sobie nagle sprawe, jaki popelnila blad. Ostatni numer, na jaki zadzwonila, ciagle jeszcze byl w pamieci aparatu telefonicznego. Wystarczylo, zeby Wiktor przycisnal guzik wywolujacy ostatni numer, a dowiedzialby sie, ze klamala. Bylo to cos, czego mogla sie po Wiktorze spodziewac. Nie dzwonila do Cynthii. Na pewno dowie sie, ze rozmawiala z Abby DiMatteo.
   Nina stala, opierajac sie plecami o drzwi lazienki i nasluchiwala. Uslyszala, jak odklada sluchawke.
   – Nina? – dobiegl ja glos Wiktora.
   Kolejna fala zawrotow glowy. Pochylila sie, walczac z ciemnoscia przeslaniajaca jej wzrok. Miala wrazenie, ze nogi rozplywaja sie pod nia. Poczula, jak osuwa sie na podloge.
   Mocno zastukal do drzwi.
   – Nina, musze z toba pomowic.
   – Wiktor – szepnela, ale wiedziala, ze nie mogl jej uslyszec. Nikt jej nie slyszal. Lezala na podlodze w lazience, nie miala sily poruszyc sie ani zawolac go. Czula, ze serce w jej piersi trzepoce sie jak skrzydla motyla w siatce.
   – To nie moze byc tutaj – powiedziala Abby.
   Ona i Katzka siedzieli w samochodzie zaparkowanym przy ulicy w Roxbury, obok zakratowanych sklepowych witryn i jakichs zakladow na skraju bankructwa. Jedynym jako tako idacym interesem byla silownia znajdujaca sie o kilka budynkow dalej. Przez jej otwarte okna slychac bylo szczek ciezarow od czasu do czasu przerywany meskim smiechem. Obok silowni znajdowal sie opuszczony budynek z napisem „Do wynajecia”. Nastepna z kolei byla siedziba Amity, czteropietrowy barak z brazowego kamienia. Ponad wejsciem widniala tablica:
 
   Sprzet Medyczny
   Amity Medical Supplies
   Handel i Uslugi.
 
   Za zakratowanymi oknami znajdowala sie mizerna wystawa sprzetu oferowanego przez przedsiebiorstwo: kule i laski, butle z tlenem, piankowe wkladki zapobiegajace powstawaniu odlezyn, szpitalne szafki. I manekin ubrany w pielegniarski fartuch i czepek – model sprzed mniej wiecej dwudziestu lat. Abby patrzyla przez ulice na nedzna wystawe.
   milionow dolarow takiej firmie?
   – Moze to tylko filia jakiegos wiekszego przedsiebiorstwa. Moze widzial w tym okazje do jakiejs korzystnej inwestycji.
   Pokrecila glowa.
   – Nic tu sie nie zgadza. Prosze postawic sie na miejscu Wiktora Vossa. Zona jest umierajaca. On za wszelka cene chce zalatwic jej operacje serca. Przeciez nie bedzie w takiej chwili myslal o inwestycjach.
   – Nie wiadomo. A jak bardzo zalezy mu na jego zonie?
   – Bardzo.
   – Skad pani wie? Spojrzala na niego.
   – Po prostu wiem.
   Patrzyl na nia i milczal w ten swoj dziwnie tajemniczy sposob. Juz jej to przestalo – To nie moze byc wlasciwe Amity.
   – Tylko to znajduje sie w spisie adresow i telefonow – powiedzial Katzka.
   – Po co mialby przekazywac piec milionow.
   Otworzyl drzwi samochodu.
   – Zobacze, czy da sie czegos dowiedziec.
   – Co zamierza pan zrobic?
   – Rozejrzec sie. Zadac kilka pytan.
   – Pojde z panem.
   – Nie, zostanie pani w samochodzie – zaczal wysiadac, ale Abby przytrzymala go.
   – Prosze posluchac – powiedziala. – To ja moge wszystko stracic. Juz nie mam pracy. Niedlugo odbiora mi pozwolenie na wykonywanie zawodu. Ludzie mowia o mnie psychopatka. W moim zyciu wszystko sie poplatalo. To moze byc moja ostatnia szansa na odzyskanie tego, co mialam.
   – W takim razie lepiej byloby nie zaprzepascic tej szansy, prawda? Ktos moglby pania rozpoznac. To by nas zdradzilo. Czy chce pani podejmowac takie ryzyko?
   Usiadla z powrotem. Katzka mial racje. Nie chcial zabierac jej tutaj, ale ona uparla sie. Powiedziala mu, ze mogla tu przyjechac sama bez niego. Ale przyjechala z nim, a teraz nie mogla nawet wejsc do tego budynku. Juz nawet nie mogla walczyc samodzielnie. To takze zostalo jej odebrane. Siedziala zla na wlasna bezsilnosc. Zla na Katzke. Wiedzial, ze sama jest bezradna.
   – Prosze zablokowac drzwi – powiedzial wysiadajac.
   Patrzyla, jak przechodzil przez ulice, jak wchodzil przez odrapane drzwi. Wyobrazala sobie, co mogl zastac w srodku. Przygnebiajace rzedy wozkow inwalidzkich, basenow, fartuchow zapakowanych w zolta folie dla ochrony przed kurzem. Pudelka z ortopedycznym obuwiem. Potrafila wyobrazic sobie kazdy szczegol. Sama odwiedzala takie sklepy, kupujac swoje pierwsze ubrania do szpitala.
   Minelo piec minut. Potem dziesiec.
   Katzka, Katzka. Co pan tam tak dlugo robi? Powiedzial, ze zada kilka pytan, ze sprobuje ich nie sploszyc. Wierzyla, ze on ma racje. Przecietny gliniarz z wydzialu zabojstw byl prawdopodobnie madrzejszy niz przecietny chirurg. Ale moze nie bardziej inteligentny niz przecietny stazysta. Glupota chirurgow byla tematem wielu zartow w szpitalu. Internista uzywa w pracy szarych komorek, natomiast chirurg – narzedzi. Internista wsiada do windy i drzwi zaczynaja sie zamykac za wczesnie, on probuje je zatrzymac wsuwajac miedzy nie reke. Chirurg natomiast wklada miedzy drzwi glowe.
   Minelo dwadziescia minut. Bylo juz po piatej i anemiczny blask slonca zaczal ustepowac miejsca zmierzchowi. Przez uchylona szybe slyszala nieustanny szum samochodow z bulwaru Martina Luthera Kinga. Godzina szczytu. Jakichs dwoch dryblasow wyszlo z silowni i wpakowalo sie do swoich samochodow. Caly czas patrzyla na wejscie do budynku „Amity”. Czekala, az pojawi sie w nich Katzka.
   Byla piata dwadziescia. Ruch zaczal zwiekszac sie nawet na tej uliczce. Abby starala sie nie tracic z oczu wejscia, ale widok przeslanialy jej teraz samochody. Potem nagle strumien aut przestal plynac i dostrzegla mezczyzne wychodzacego bocznymi drzwiami. Zatrzymal sie na chodniku i spojrzal na zegarek. Kiedy znowu podniosl glowe, Abby poczula, jak serce zaczyna jej walic. Rozpoznala te twarz. Groteskowo krzaczaste brwi. Nos przypominajacy ksztaltem dziob jastrzebia. To byl doktor Mapes. Kurier, ktory dostarczyl serce dla Niny Voss na sale operacyjna.
   Mapes zaczal isc. Zatrzymal sie przy niebieskim samochodzie Trans Am zaparkowanym przy krawezniku w pewnej odleglosci od nich. Wyciagnal z kieszeni kluczyki.
   Abby spojrzala na budynek „Amity”, modlac sie, aby Katzka wreszcie pojawil sie w drzwiach.
   – Szybciej! Szybciej, bo Mapes nam ucieknie! – Spojrzala na niebieski woz. Mapes byl juz w srodku i zapinal pas. Uruchomil silnik. Wolno zjezdzajac z kraweznika, czekal, az w sznurze samochodow pojawi sie jakas przerwa.
   Abby nerwowo rozejrzala sie po samochodzie. Zauwazyla, ze Katzka zostawil kluczyki w stacyjce. To mogla byc jej szansa. Jej jedyna szansa. Niebieski trans am wyjechal na ulice. Nie bylo czasu zastanawiac sie nad czymkolwiek.
   Abby przesiadla sie na miejsce kierowcy i uruchomila silnik volvo. Wyjechala na ulice, slyszac, ze ktos za nia zahamowal z piskiem opon. Uslyszala dzwiek klaksonu.
   Jedna przecznice dalej Mapes przesliznal sie przez skrzyzowanie tuz przed zmiana swiatla na czerwone. Abby gwaltownie nacisnela pedal hamulca. Przed nia staly cztery samochody i nie bylo sposobu na ich wyminiecie. Zanim swiatlo zmieniloby sie na zielone, Mapes mogl byc juz daleko stad. Siedziala, liczac sekundy, klnac w myslach na bostonski system ulicznych swiatel, na bostonskich kierowcow. Gdyby chociaz zdecydowala sie wczesniej ruszyc! Teraz ledwie mogla dostrzec niebieski woz Mapesa w rzece innych samochodow. Co sie, do diabla, dzialo z tymi swiatlami? W koncu zapalilo sie zielone, ale wciaz jeszcze nikt sie nie ruszyl. Czy ci kierowcy spali? Abby przycisnela klakson. Rozlegl sie ogluszajacy dzwiek. Samochody przed nia ruszyly. Nacisnela pedal gazu, ale musiala zwolnic. Ktos zastukal w boczna szybe volvo. Abby spojrzala i zobaczyla Katzke biegnacego obok wozu. Zahamowala i zwolnila blokade drzwi. Detektyw otworzyl drzwi i zawolal:
   – Co pani, u licha, robi?
   – Niech pan wsiada.
   – Nie. Najpierw prosze zjechac na bok.
   – Niech pan wsiada!
   Katzka zaskoczony wsiadl. Abby od razu dodala gazu i szybko minela skrzyzowanie. Dwie przecznice dalej cos niebieskiego mignelo jej przed oczami. Trans am skrecal w Cottage Street. Latwo mogl zniknac w gestniejacym ruchu ulicznym. Musiala trzymac sie tuz za nim. Gwaltownie ruszyla w lewo, przekroczyla podwojna linie, wyprzedzila trzy wozy i wrocila na swoj pas, unikajac zderzenia z samochodami jadacymi z naprzeciwka. Uslyszala, ze Katzka zapina pas. Dobrze. Zapowiadalo sie, ze jazda bedzie dzika. Skrecili w Cottage Street.
   – Czy teraz moze mi pani to wyjasnic? – spytal detektyw.
   – On wyszedl bocznym wyjsciem z budynku „Amity”. Ten facet w niebieskim samochodzie.
   – Kto to jest?
   – Kurier, ktory dostarczyl serce. Przedstawil sie jako Mapes. – Zauwazyla kolejna luke w sznurze samochodow, znowu wyprzedzila kilka wozow i wrocila na swoj pas.
   – Chyba ja powinienem poprowadzic – powiedzial Katzka.
   – Zbliza sie do ronda. Teraz ktoredy? Dokad on jedzie… – Trans Am przejechal wokol ronda i skrecil na wschod.
   – Jedzie do drogi szybkiego ruchu – stwierdzil Katzka.
   – No to my tez. – Abby wjechala na rondo i skrecila za trans am. Przypuszczenie detektywa okazalo sie sluszne. Mapes kierowal sie do autostrady. Abby jechala za nim. Spocone dlonie coraz mocniej zaciskala na kierownicy. Tutaj latwo mozna stracic go z oczu. Jazda autostrada o piatej trzydziesci po poludniu przypominala jazde samochodzikami w wesolym miasteczku. Kazdy kierowca jechal z zamiarem jak najszybszego dotarcia do domu bez wzgledu na okolicznosci. Abby dostrzegla Mapesa daleko z przodu. Wlasnie zmienial pas. Ona rowniez probowala zjechac na lewy pas, ale jadaca przed nim ciezarowka nie miala zamiaru ustapic jej miejsca. Abby zasygnalizowala i podjechala blizej lewego pasa. Kierowca ciezarowki przyspieszyl i zmniejszyl przerwe. To zaczynalo zamieniac sie w niebezpieczna gre. Abby byla coraz blizej ciezarowki, ktora jechala z coraz wieksza predkoscia. DiMatteo nie myslala o strachu, byla zbyt przejeta tym, ze Mapes moglby jej umknac. Pod wplywem napiecia stala sie zupelnie inna osoba. Sama siebie nie poznawala. Byla obca, zdesperowana, i twarda kobieta. Nareszcie mogla stawic czolo swoim przesladowcom. Dobrze sie z tym czula. Miala wrazenie, ze staje sie silniejsza. Wcisnela pedal gazu do oporu i skrecila w lewo, dokladnie przed ciezarowke.
   – Jezu Chryste! – krzyknal Katzka. – Zamierza nas pani zabic?
   – Wszystko mi jedno. Musze dostac tego faceta.
   – Czy tak samo zachowuje sie pani na sali operacyjnej?
   – Oczywiscie. Nie slyszal pan? Jestem cholernie nieodpowiedzialna.
   – W takim razie prosze mi pozniej przypomniec, zebym nie chorowal.
   – Co on teraz robi?
   W pewnej odleglosci przed nimi trans am znowu zmienil pasy. Zjechal na prawo w kierunku odjazdu do tunelu Callahan.
   – Cholera – powiedziala Abby i rowniez zjechala na prawo. Przeciela dwa pasy i wjechali do tunelu przypominajacego grote. Mineli jakies graffiti. Betonowe sciany, wzmacnialy echo chrzestu opon po nawierzchni i szum samochodow przecinajacych powietrze. Ponowny wyjazd na zewnatrz, w szare swiatlo zmierzchu byl szokiem dla oczu. Trans am zjechal z autostrady.
   Byli teraz we Wschodnim Bostonie, przy wjezdzie na lotnisko Logan International. Wlasnie tutaj Mapes musi jechac – pomyslala Abby – na lotnisko.
   Byla zaskoczona, kiedy zamiast tego, przejechal przez tory kolejowe i skrecil na zachod, oddalajac sie od lotniska. Jechal w kierunku labiryntu ulic.
   Abby zwolnila, pozwalajac, aby trans am oddalil sie nieco. Przyplyw adrenaliny, ktory czula podczas tego szalonego poscigu, powoli wygasal. W tej okolicy Mapes nie mogl jej uciec. Teraz musiala raczej skupic sie na tym, jak pozostac niezauwazona.
   Jechali w kierunku nabrzeza Zatoki Bostonskiej. Za lancuchowym ogrodzeniem staly cale rzedy pustych kontenerow poskladanych po trzy jak gigantyczne klocki „Lego”. Za tymi pojemnikami byly doki przemyslowe. Na tle zachodzacego slonca widac bylo sylwetki dzwigow i statkow stojacych w porcie. Trans am skrecil w lewo i minal otwarta brame prowadzaca na teren, gdzie staly kontenery. Abby zatrzymala sie przy ogrodzeniu. Widziala, jak trans am podjezdza do konca nabrzeza i zatrzymuje sie. Mapes wysiadl z samochodu i ruszyl w kierunku jednego z dokow, w poblizu ktorego cumowal statek. Mial okolo siedemdziesiat metrow dlugosci i wygladal jak maly frachtowiec.
   Mapes krzyknal. Po chwili na pokladzie pojawil sie mezczyzna i dal znak przybyszowi, zeby wszedl na poklad. Mapes po trapie dostal sie na statek, znikajac z zasiegu ich wzroku.
   – Dlaczego przyjechal akurat tutaj? – zastanawiala sie. – Dlaczego na statek?
   – Jest pani pewna, ze to ten sam czlowiek?
   – Jezeli nie jest to ten sam mezczyzna, to w Amity pracuje sobowtor Mapesa. – Przerwala nagle, przypominajac sobie, gdzie Katzka spedzil ostatnie pol godziny. – Czego sie pan dowiedzial o tamtym miejscu?
   – Ma pani na mysli to, co robilem, zanim zauwazylem, ze ktos kradnie moj samochod?
   Wzruszyla ramionami.
   – Wszystko wyglada tak, jak powinno. Punkt sprzedazy sprzetu medycznego. Powiedzialem im, ze potrzebne mi jest lozko szpitalne dla mojej zony. Pokazali mi pare ostatnich modeli.
   – Ile osob tam bylo?
   – Widzialem trzech mezczyzn. Jeden facet byl w pomieszczeniu wystawowym, dwoch na drugim pietrze przyjmowalo zlecenia telefoniczne. Zaden z nich nie wygladal na zadowolonego z pracy.
   – A co z pozostalymi dwoma pietrami?
   – Prawdopodobnie sa to magazyny. Naprawde nie ma tam nic, do czego mozna sie przyczepic.
   Spojrzala ponad ogrodzeniem na niebieskiego trans ama.
   – Moglby pan zalatwic sprawdzenie ich rejestrow finansowych. Dowiedziec sie dokad poszlo piec milionow Vossa.
   – Nie ma podstaw do sprawdzania jakichkolwiek rejestrow.
   – Jakie podstawy sa panu potrzebne? Ja wiem, ze ten czlowiek przekazal serce! Wiem, co ci ludzie robia.
   – Pani oswiadczenie nie przekona zadnego sedziego. Zwlaszcza ze wzgledu na zaistniale okolicznosci. – Jego odpowiedz byla uczciwa, brutalnie uczciwa. – Przykro mi, Abby, ale wie pani rownie dobrze, co ja, ze nikt pani nie uwierzy.
   Poczula rosnacy gniew.
   – Ma pan zupelna racje – wypalila. – Kto by mi teraz uwierzyl? W koncu to tylko slowa psychopatycznej doktor DiMatteo, ktora znowu opowiada jakies nonsensowne historie.
   Nie zareagowal na to litowanie sie nad soba. Abby zalowala, ze w ogole cokolwiek powiedziala. Dzwiek jej wlasnego pelnego sarkazmu glosu wydawal jej sie zalosny.
   Siedzieli w milczeniu. Dobiegl ich huk wznoszacego sie samolotu. Cien jego skrzydel przesunal sie po ziemi jak cien skrzydel drapieznika. Pial sie w gore, odbijajac ostatnie promienie zachodzacego slonca. Dopiero kiedy halas silnikow ucichl, Katzka odezwal sie.
   – Nie chodzi o to, ze nie wierze pani – powiedzial. Spojrzala na niego.
   – Nikt inny mi nie wierzy. Dlaczego pan mialby wierzyc?
   – Ze wzgledu na doktora Leviego i na sposob, w jaki zginal. – Patrzyl prosto przed siebie, na ciemniejaca droge. – Nie przypominalo to innych samobojstw. Samobojcy nie zabijaja sie w pokojach, do ktorych calymi dniami nikt nie zaglada. Ludzie nie lubia mysli o rozkladajacych sie wlasnych cialach. Chca, zeby ich znaleziono, zanim zrobia to robaki. Zanim sczernieja i spuchna. Kiedy jeszcze ciagle mozna nazwac ich ludzmi. Poza tym byly jeszcze te wszystkie plany, jakie doktor Levi robil tuz przed smiercia. Podroz na Karaiby, Swieto Dziekczynienia z synem. On patrzyl w przyszlosc, mial marzenia i plany na przyszlosc. – Katzka spojrzal w bok, na lampe uliczna, ktora wlasnie blysnela, rozjasniajac gestniejacy mrok. – No i jeszcze jego zona, Elaine. Czesto rozmawialem z wdowami. Niektore byly w szoku, inne plakaly. Byly tez takie, ktore odczuwaly widoczna ulge. Sam jestem wdowcem. Pamietam, ze po smierci zony codziennie rano musialem zmuszac sie, zeby wstac z lozka. A co robi Elaine Levi? Dzwoni do firmy zalatwiajacej przeprowadzki, pakuje meble i wyjezdza z miasta. Nie tak zachowuja sie wdowy, ktore nie moga sie otrzasnac po smierci meza. Tak postepuja ci, ktorzy sa winni albo sie boja.
   Abby skinela glowa. Ona byla tego samego zdania. Sadzila, ze Elaine czegos sie bala.
   – Potem pani powiedziala mi o Kunstlerze i Hennessym – ciagnal detektyw. – I nagle z jednej sprawy zrobily sie trzy. Smierc Aarona Leviego coraz mniej przypomina samobojstwo.
   Kolejny samolot wystartowal. Ryk jego silnikow uniemozliwial rozmowe. Polecial w lewo od nich, zgarniajac wieczorna mgle gromadzaca sie ponad zatoka. Dlugo po tym, jak zniknal na zachodnim niebie, Abby ciagle slyszala jego huk.
   – Doktor Levi nie powiesil sie – powiedzial Katzka. Abby spojrzala na niego, marszczac brwi.
   – Sadzilam, ze autopsja potwierdzila samobojstwo?
   – Znalezlismy cos w testach na obecnosc toksyn. Dopiero w zeszlym tygodniu otrzymalismy rezultaty badan przeprowadzonych w laboratoriach sadowych.
   – Co to bylo?
   – W jego tkance miesniowej stwierdzono obecnosc sladow sukcynylocholiny.
   Zaskoczylo ja to. Sukcynylocholina. Anestezjolodzy codziennie uzywali jej do wywolania efektu rozluznienia miesni podczas operacji. Podawanie tego leku poza sala operacyjna moglo stac sie przyczyna najstraszniejszej smierci. Calkowity paraliz przy zachowaniu pelnej swiadomosci. Chociaz czlowiek bylby zupelnie przytomny, to nie moglby poruszac sie ani nawet oddychac. To tak jakby tonal w morzu powietrza.
   Przelknela sline, czujac nagla suchosc w gardle.
   – A wiec to nie bylo samobojstwo.
   – Nie.
   Wziela gleboki oddech i powoli wypuszczala powietrze z pluc. Przez chwile byla zbyt przerazona, zeby mowic. Nie chciala nawet sobie wyobrazac smierci Aarona. Popatrzyla w strone dokow. Pasma mgly widoczne na tle ciemniejszego nieba ukladaly sie w jasne palce otaczajace zatoke. Mapes nie pojawil sie jeszcze. Czarna sylwetka frachtowca trwala przy molo.
   – Chce dowiedziec sie, kto jest na tym statku – powiedziala Abby. – Dlaczego on tam poszedl? – Ujela klamke drzwi.
   Powstrzymal ja.
   – Jeszcze za wczesnie.
   – To kiedy?
   – Podjedzmy kawalek dalej. Tam zaczekamy. – Spojrzal na niebo, a potem na mgle gestniejaca ponad woda. – Wkrotce bedzie zupelnie ciemno.

Rozdzial dwudziesty pierwszy

   Jak dlugo czekamy?
   – Dopiero okolo godziny – odparl Katzka.
   Abby skulila sie na siedzeniu. Wieczor robil sie coraz chlodniejszy. Wewnatrz samochodu szyby zaparowane byly od ich oddechow. Przez mgle z zewnatrz przebijalo zoltawe swiatlo odleglej latarni ulicznej.
   – Interesujace, ze wlasnie tak pan to powiedzial. Dopiero godzine. Ja mam wrazenie, ze siedzimy tu juz cala noc.
   – To sprawa odpowiedniego podejscia. Kiedy zaczynalem prace na policji, spedzalem wiele czasu w nadzorze.
   Katzka jako mlody mezczyzna – jakos nie potrafila sobie wyobrazic go jako swiezutkiego rekruta.
   – Dlaczego zostal pan policjantem? – spytala. Wzruszyl ramionami.
   – Pasowalo mi to.
   – To chyba wystarczajace wyjasnienie.
   – A dlaczego pani zostala lekarzem?
   Wytarla fragment zaparowanej szyby i patrzyla na gory i wawozy uformowane z kontenerow.
   – Nie wiem, jak mam odpowiedziec.
   – Czy to az tak trudne pytanie?
   – Nie, tylko odpowiedz jest dosc skomplikowana.
   – A wiec nie zrobila tego pani z jakiegos prostego powodu. Na przyklad dla dobra ludzkosci.
   Teraz ona wzruszyla ramionami.
   – Ludzkosc pewnie nawet nie zauwazy mojej nieobecnosci.
   – Przez osiem lat studiuje pani. Potem przez kolejne piec jest pani stazystka. Na pewno istnieje jakis powod, dla ktorego chce sie pani przez to wszystko przechodzic.
   Szyba znowu byla zaparowana. Przesunela po niej dlonia. Rosa wydala jej sie dziwnie ciepla.
   – Zrobilam to przez mego brata. Kiedy mial dziesiec lat zabrano go do szpitala. Wiele czasu spedzilam tam, obserwujac jego lekarzy. Patrzylam, jak pracuja.
   Katzka czekal, co Abby powie dalej, ale ona milczala.
   – Pani brat nie przezyl? – zapytal cicho. Pokrecila glowa.
   – To bylo dawno temu. – Spojrzala na mokra, polyskujaca dlon. Ciepla jak lzy, pomyslala. Przez chwile wydawalo jej sie, ze zaraz naprawde zacznie plakac. Z ulga przyjela to, ze Katzka nic nie powiedzial. Nie miala ochoty odpowiadac na zadne inne pytania, nie chciala przywolywac tamtych obrazow; Pete lezacy na noszach, krew rozpryskana na jego nowych tenisowkach. Jakie male byly te tenisowki, o wiele za male jak na dziesieciolatka. Potem przez miesiace patrzyla, jak jej brat lezy w spiaczce, jak powoli niknie. Tej nocy, kiedy umarl, Abby podniosla go z lozka i dlugo siedziala, trzymajac go na rekach i kolyszac. Wydawal sie lekki jak piorko i tak delikatny jak niemowle. Nic nie powiedziala Katzce, a jednak wyczula, ze zrozumial to, czego chcial sie dowiedziec. Porozumiewanie sie bez slow. Nie sadzila, ze on to potrafi. Katzka nieustannie ja czyms zaskakiwal.
   Spojrzal przez okno.
   – Mysle, ze jest juz wystarczajaco ciemno – powiedzial.
   Wysiedli z samochodu i przeszli przez otwarta brame na teren dokow. Frachtowiec tonal we mgle. Jedynym swiatlem na jego pokladzie byla dziwna, zielona poswiata dobywajaca sie z jednego z otworow ladunkowych. Poza tym statek wygladal na opuszczony. Weszli na molo, mijajac stos ustawiony z pustych skrzyn na platformie ladowniczej.
   Przy trapie statku zatrzymali sie, nasluchujac plusku fal rozbijajacych sie o kadlub, mieszajacego sie z lekkim dzwonieniem lin o stal. Halas kolejnego startujacego samolotu przestraszyl ich oboje. Abby spojrzala na niebo i patrzac na samolot, miala wrazenie, ze to ona sie porusza w przestrzeni i czasie. Musiala opanowac sie, aby nie chwycic Katzki za reke. Jak doszlo do tego, ze stoje tu teraz z tym mezczyzna? – zastanawiala sie. Co za dziwny splot wydarzen doprowadzil do tego niespodziewanego momentu w moim zyciu?
   Katzka dotknal jej ramienia.
   – Rozejrze sie po pokladzie. – Wszedl na kladke. Przeszedl kilka krokow, zatrzymal sie i obejrzal za siebie.
   W bramie pojawila sie para samochodowych reflektorow. Pojazd jechal teraz w ich kierunku wzdluz rzedu kontenerow. Byla to furgonetka. Abby nie miala juz czasu schronic sie za skrzyniami. Stala uwieziona w kregu swiatla na koncu pomostu. Furgonetka gwaltownie zahamowala. Zaslaniajac oczy przed oslepiajacym blaskiem, Abby nie widziala prawie nic. Slyszala tylko, jak otwieraja sie, a potem zatrzaskuja drzwi samochodu. Czyjes kroki zachrzescily po zwirze. Przybysze starali sie ustawic tak, aby odciac jej jakakolwiek droge ucieczki. Katzka stanal obok niej. Nawet nie zauwazyla kiedy zszedl z trapu. Nagle po prostu pojawil sie pomiedzy nia a furgonetka.
   – Dajcie spokoj – zaczal. – Nie chcemy przeciez zadnych klopotow. – Dwaj mezczyzni, ktorych sylwetki malowaly sie wyraznie na tle swiatel furgonetki, wahali sie tylko przez chwile, a potem zaczeli podchodzic coraz blizej.
   – Przepusccie nas! – powiedzial Katzka.
   Stojac za plecami detektywa, Abby niewiele widziala. Nie miala pojecia, co sie dzieje. Katzka nagle pochylil sie. Niemal w tym samym momencie rozlegly sie strzaly i jakis pocisk rykoszetem odbil sie od betonu niedaleko od niej. Ona i Katzka rownoczesnie schronili sie za skrzyniami. Detektyw przycisnal jej glowe do ziemi, kiedy napastnicy znowu zaczeli strzelac. Katzka rowniez oddal trzy szybkie strzaly.
   Uslyszeli, ze tamci wycofuja sie. Krzyczeli cos do siebie. Potem ktos uruchomil silnik furgonetki. Rosnacym obrotom motoru towarzyszyl chrzest zwiru wyrzucanego spod kol wozu. Abby podniosla glowe i wyjrzala zza oslony. Ku swemu przerazeniu stwierdzila, ze furgonetka jechala prosto na nich, rozwalajac skrzynie na boki.
   Katzka wycelowal i strzelil. Cztery pociski strzaskaly im przednia szybe. Furgonetka wpadla na molo, zarzucilo ja w prawo, potem w lewo. Katzka wystrzelil dwa ostatnie naboje. Furgonetka w dalszym ciagu jechala na nich. Abby zapamietala oslepiajacy blask przednich reflektorow. Potem rzucila sie w bok, w ciemnosc.
   Zanurzenie w lodowatej wodzie bylo szokiem. Rozpaczliwie mlocac rekami wode, wyplynela na powierzchnie, krztuszac sie od slonej wody zanieczyszczonej rozlana ropa. Slyszala mezczyzn krzyczacych na molo nad nia, potem rozlegl sie glosny plusk. Woda zabulgotala i fala przelala sie ponad glowa Abby. Znowu wydostala sie na powierzchnie kaszlac. Przy koncu pomostu glebia wydawala sie swiecic fosforyzujaca zielenia. Furgonetka. Byla pod woda. Jej reflektory wysylaly dwa rozwodnione strumienie swiatla. W miare jak samochod opadal coraz glebiej, zielonkawe swiatlo stopniowo gaslo, az zniklo zupelnie.
   Katzka. Gdzie byl Katzka? – myslala rozpaczliwie.
   Plywala w kolo, plynnie poruszajac ramionami i starajac sie dojrzec cos w ciemnosciach. Powierzchnia wody ciagle jeszcze byla wzburzona. Niewielkie fale raz po raz zalewaly jej twarz. Oczy piekly od slonej wody. Uslyszala plusk i kilka metrow od niej wylonila sie glowa Katzki. Detektyw spojrzal w jej kierunku, sprawdzajac, jak sobie daje rade. Potem popatrzyl w gore. Znowu uslyszeli jakies glosy. Tym razem bylo ich wiecej. Czyzby do tamtych dolaczyl ktos ze statku? Kroki dwoch, moze trzech mezczyzn zadudnily po pomoscie. Krzyczeli cos do siebie, ale ich glosy wydawaly sie znieksztalcone.
   Nie mowia po angielsku – pomyslala Abby, ale nie potrafila rozpoznac jezyka.
   Nagle nad nimi pojawilo sie swiatlo, jego strumien wolno przecinal mgle, przesuwajac sie po powierzchni wody. Katzka zanurkowal. Abby poszla w jego slady. Wstrzymala oddech i poplynela najdalej, jak tylko mogla od pomostu. Kierowala sie na otwarta przestrzen. Raz po raz wynurzala sie, aby zaczerpnac powietrza i nurkowala znowu. Kiedy wynurzyla sie po raz piaty, znajdowala sie w calkowitych ciemnosciach.
   Na molo poruszaly sie teraz dwa swiatla, bezlitosnie przebijajace mgle jak para niesamowitych oczu. Uslyszala plusk wody gdzies niedaleko, a potem glosny wdech. Wiedziala, ze to Katzka wyplynal niedaleko od niej.
   – Zgubilem bron – wykrztusil.
   – Czego oni od nas chca?
   – Nie przestawaj plynac. Do nastepnego pomostu.
   Noc nagle stala sie zaskakujaco jasna. Na frachtowcu wlaczono swiatla pokladowe. Kazdy kawaleczek molo byl teraz dokladnie oswietlony. Jeden mezczyzna stal na trapie, drugi kucal z latarka przy brzegu pomostu. Za nimi stal trzeci z gotowa do strzalu bronia, wycelowana w wode.
   – Plyn! – nakazal Katzka.
   Abby zanurkowala. Brnela do przodu przez ciemnosc. Nigdy nie byla dobrym plywakiem. Gleboka woda przerazala ja. Teraz plynela przez wode tak czarna, ze mogla rownie dobrze byc bez dna. Wydostala sie na powierzchnie, aby zaczerpnac tchu, ale ciagle brakowalo jej powietrza niezaleznie od tego, jak gleboko starala sie oddychac.
   – Abby, nie zatrzymuj sie! – ponaglal Katzka. – Doplyn tylko do nastepnego pomostu!
   Abby spojrzala w kierunku frachtowca. Zauwazyla, ze reflektory zataczaly coraz to wieksze kregi na wodzie. Strumien swiatla zblizal sie do nich. Raz jeszcze zniknela pod woda.
   Kiedy wreszcie wygramolili sie na brzeg, Abby ledwie mogla poruszac rekami i nogami. Jakos wczolgala sie na skaly sliskie od ropy i wodorostow. Podniosla sie na czworaka i zwymiotowala do wody. Katzka wzial ja za reke i przytrzymal. Bardzo sie trzesla z wysilku i zimna. Pomyslala, ze gdyby nie jego uscisk, to rozpadlaby sie na kawalki. W koncu w jej zoladku nie zostalo juz nic. Podniosla glowe.
   – Lepiej? – zapytal szeptem.
   – Jest mi strasznie zimno.
   – Musimy wiec przeniesc sie gdzies, gdzie jest cieplej. – Spojrzal na molo ponad nimi. – Chyba mozemy sie tam dostac. Chodz.
   Razem wdrapali sie jakos po skalach, raz po raz zeslizgujac sie po mchu i wodorostach. Katzka pierwszy wgramolil sie na pomost, a potem wyciagnal reke i pomogl jej wejsc na gore. Oboje przykucneli. Krag swiatla latarki przesliznal sie po mgle i zatrzymal na nich. Pocisk odbil sie od betonu tuz za Abby.
   – Ruszamy! – nakazal Katzka.
   Rzucili sie biegiem. Swiatlo podazalo za nimi, jego strumien malowal zygzaki w ciemnosciach. Zbiegli z pomostu i popedzili w kierunku kontenerow.
   Kule trafialy w ziemie wokol nich, wzbijajac w gore fontanny zwiru. Przed nimi majaczyly kontenery ustawione w gigantyczny labirynt. Skryli sie za pierwszy rzad, uslyszeli pociski uderzajace w metal. Potem napastnicy przestali strzelac. Abby zwolnila troche, aby odetchnac. Ciagle jeszcze bylo jej niedobrze ze zmeczenia. Drzala tak bardzo, ze plataly jej sie nogi.
   Glosy przyblizyly sie. Zdawaly sie dobiegac z dwoch stron jednoczesnie.
   Katzka chwycil ja za reke i wciagnal glebiej w labirynt kontenerow.
   Dobiegli do konca rzedu, skrecili w lewo i dalej biegli. Potem oboje zatrzymali sie gwaltownie. Przy koncu szeregu blysnelo swiatlo.
   – Sa przed nami!
   Katzka skrecil w prawo, w nastepny korytarz. Poustawiane jedne na drugich kontenery pietrzyly sie wokol nich jak sciany przepasci. Znowu dobiegly ich glosy. Jeszcze raz skrecili. Zawracali juz tyle razy, ze Abby wydawalo sie, ze kraza caly czas w miejscu. Nie byla pewna, czy nie biegli ta sama droga kilka sekund wczesniej. Krag swiatla zatanczyl przed nimi. Zatrzymali sie i zaczeli cofac ta sama droga. Wtedy zobaczyli drugie migajace swiatlo. Kiwalo sie to w jedna, to w druga strone, przez caly czas zblizajac sie do nich.
   – Sa przed nami. I za nami.
   W panice Abby potknela sie i zachwiala. Wyciagnela rece przed siebie, zeby odzyskac rownowage i natrafila na szczeline pomiedzy dwoma kontenerami. Byla tak waska, ze z trudem mozna bylo sie w nia wcisnac. Swiatlo latarki blysnelo blizej. Chwytajac Katzke za ramie, wepchnela sie w przerwe, pociagajac go za soba. Jak robak wciskala sie coraz dalej. Na twarzy czula pajeczyny. Zatrzymala sie dopiero wtedy, kiedy okazalo sie, ze droge blokuje inny kontener. Do przodu nie mogli juz isc. Byli w pulapce ciasniejszej niz trumna. Chrzest krokow byl coraz blizej.
   Reka Katzki zacisnela sie wokol jej dloni, ale jego dotyk nie uspokoil Abby. Serce walilo w jej piersi. Kroki zblizaly sie nieublaganie. Znowu glosy. Jeden mezczyzna wolal drugiego. Ten drugi odpowiedzial cos znowu w niezrozumialym jezyku. Zastanawiala sie, czy to moze tylko ona nie potrafila odroznic slow. Swiatlo zatanczylo przy wylocie szczeliny. Dwaj ludzie stali blisko, rozmawiajac ze soba w tym dziwnym jezyku. Wystarczylo tylko zaswiecic latarka w szczeline, a mieliby swoje ofiary jak na dloni. Ktos wbil czubek buta w ziemie, wzbijajac fontanne zwiru. Deszcz drobnych kamykow uderzyl o metalowa sciane kontenera. Abby zamknela oczy. Byla przerazona. Nie chciala patrzec, jak swiatlo dosiega w koncu ich kryjowki. Uscisk Katzki stal sie mocniejszy. Zesztywniala z napiecia. Jej oddech stal sie urywany. Uslyszala nastepne odglosy krokow, znowu deszcz zwiru. Potem kroki nagle zaczely sie oddalac.
   Abby nie smiala sie poruszyc, ale tez nie byla pewna, czy bedzie mogla, bo miala wrazenie, ze jej nogi byly zakleszczone pomiedzy scianami. Po wielu latach – pomyslala – znajda w tej szczelinie nasze szkielety zesztywniale ze strachu.
   To Katzka poruszyl sie pierwszy. Powoli ruszyl w kierunku wyjscia i wlasnie mial wysunac przez nie glowe, kiedy uslyszeli cichy trzask. Swiatelko mrugnelo i zaraz zgaslo. Ktos zapalil zapalke. Katzka znieruchomial. Dym z papierosa snul sie w ciemnosciach.
   Gdzies daleko jakis meski glos zawolal cos. Palacy odkrzyknal i oddalil sie.
   Katzka z powrotem znieruchomial. Stali tak oboje, trzymajac sie za rece. Zadne nie odezwalo sie ani slowem. Dwa razy slyszeli, jak ich wrogowie przechodzili obok, dwa razy omineli kryjowke.
   Potem dobieglo ich odlegle dudnienie przypominajace grzmot. Pozniej dlugo nie slyszeli nic.
   Dopiero wiele godzin pozniej wyszli ze swojej kryjowki. Przeszli wzdluz szeregu kontenerow i zatrzymali sie, zeby sprawdzic doki. Noc stala sie niepokojaco cicha. Mgla podniosla sie, odslaniajac niebo, w ktorym slabo blyszczaly gwiazdy rozpraszane swiatlami miasta. Molo tonelo w mroku. Nie zauwazyli zadnych ludzi ani swiatel. Tylko w ciemnosc sterczal dlugi ksztalt betonowego molo. Ksiezyc rzucal delikatne blyski na wode.
   Frachtowca nie bylo.

Rozdzial dwudziesty drugi

   Linia na ekranie monitora przedstawiajacego prace serca szalala w chaotycznym tancu.
   – Panie Voss. – Pielegniarka chwycila Wiktora Vossa za ramie, probujac odciagnac go od lozka Niny. – Prosze zrobic miejsce lekarzom.
   – Nie zostawie jej.
   – Panie Voss, oni nie beda mogli pracowac, jezeli pan stad nie odejdzie! Wiktor strzasnal reke kobiety z taka gwaltownoscia, ze odskoczyla przestraszona. Nie ruszyl sie od lozka Niny. Dlonie zacisnal na poreczy mocno, az wszystkie kostki zrobily sie biale.
   – Cofnac sie! – padla komenda. – Wszyscy do tylu!
   – Panie Voss! – Glos doktora Archera przebil sie przez ogolny halas. – Musimy pobudzic serce pana zony! Musi sie pan natychmiast odsunac od lozka. Natychmiast!
   Wiktor puscil porecz i cofnal sie. Gwaltowny wstrzas przeszedl przez cialo Niny. Byla zbyt drobna, zbyt delikatna, zeby poddawac ja takim zabiegom! Wzburzony postapil krok do przodu, gotow zerwac elektrody. Potem zatrzymal sie. Na monitorze ponad lozkiem poszarpana linia ustapila miejsca serii rytmicznych skokow. Uslyszal, jak ktos wzdycha z ulga. On sam rowniez odetchnal gleboko.
   – Rytm szescdziesiat. Rosnie do szescdziesieciu pieciu…
   – Wydaje sie stabilny.
   – Siedemdziesiat piec.
   – W porzadku, mozna podlaczyc kroplowke.
   – Ona porusza reka. Czy sa tutaj jakies pasy?
   Wiktor przepchnal sie wsrod pielegniarek i stanal przy zonie. Nikt nie probowal go powstrzymac. Ujal jej dlon i przycisnal do swoich ust. Na jej skorze poczul slony smak wlasnych lez. Zostan ze mna. Prosze, prosze cie bardzo, zostan ze mna.
   – Panie Voss? – Mial wrazenie, ze ten glos dobiegal z bardzo daleka. Odwrocil sie i spojrzal na doktora Archera.
   – Czy moglibysmy porozmawiac na osobnosci? – powiedzial Archer. – Ci wszyscy ludzie doskonale potrafia zajac sie pana zona. Bedziemy przy sali. Musze z panem porozmawiac. I to zaraz.
   Wiktor skinal glowa. Delikatnie polozyl reke Niny wzdluz jej ciala i wyszedl z sali za Archerem. Staneli troche z boku, z dala od innych. Wlasnie przyciemniono swiatla na noc. Na tle rzedu zielonych ekranow widac bylo nieruchoma sylwetke dyzurnej pielegniarki.
   – Transplantacja zostala odlozona – powiedzial Archer. – Byl problem z pobranym organem.
   – O co panu chodzi?
   – Nie moze sie to odbyc dzisiaj. Musimy przelozyc operacje na jutro. Wiktor spojrzal na sale, w ktorej lezala jego zona. Przez odsloniete okno widzial jej glowe. Nina wlasnie budzila sie. Potrzebowala go.
   – Jutro nic nie moze sie nie udac – powiedzial.
   – Nic sie nie stanie.
   – To samo slyszalem po pierwszej transplantacji.
   – Nie zawsze da sie zapobiec odrzuceniu przeszczepu. Niezaleznie od tego, jak bardzo sie staramy, moze sie to zdarzyc.
   – Skad wiec wiadomo, ze nie zdarzy sie to raz jeszcze? Z drugim sercem?
   – Nie moge skladac zadnych obietnic. W tym jednak momencie nie mamy innego wyjscia. Cyklosporyna zawiodla. Poza tym pana zona miala anafilaktyczna reakcje na OKT-3. Jedyne wyjscie to kolejny przeszczep.
   – Ktory odbedzie sie jutro – powiedzial stanowczo Voss. Archer przytaknal.
   – Dopilnujemy tego, zeby na pewno zostal jutro przeprowadzony. Nina nie byla jeszcze w pelni przytomna, kiedy Wiktor stanal przy jej lozku. Tyle razy przedtem przygladal jej sie, kiedy spala. Zauwazal drobne zmiany, delikatne linie w kacikach jej ust, coraz mniej wyrazna linie podbrodka. Kolejne siwe pasmo w jej wlosach. Kazda z tych zmian zasmucala go, przypominala, ze ich wspolna podroz byla chwila w wiecznej samotnosci. Mimo to kochal jej twarz i kazda zmiane, jaka w niej zauwazal.
   Nina dopiero wiele godzin pozniej otworzyla oczy. Nie od razu zauwazyl, ze sie obudzila. Siedzial przygarbiony na krzesle przy jej lozku. Byl zmeczony. Nagle poczul cos dziwnego, cos, co kazalo mu podniesc glowe i spojrzec na Nine. Patrzyla na niego. Otworzyla dlon w niemej prosbie o jego dotyk. Natychmiast chwycil ja.
   – Wszystko – wyszeptala – wszystko bedzie w porzadku. Usmiechnal sie.
   – Tak. Oczywiscie, ze tak.
   – Bylam taka szczesliwa, Wiktorze. Tak bardzo szczesliwa…
   – Oboje mielismy szczescie.
   – Ale teraz musisz pozwolic mi odejsc.
   Usmiech zniknal z twarzy Wiktora. Potrzasnal glowa.
   – Nie mow tak.
   – Ty masz jeszcze tyle zycia przed soba.
   – A co z nami? – Zamknal jej dlon w obu rekach jak czlowiek, ktory stara sie zatrzymac wode przeciekajaca mu przez palce. – Ty i ja, Nina. My nie jestesmy tacy, jak inni! Przeciez zawsze to sobie powtarzalismy. Nie pamietasz? Jestesmy inni. Wyjatkowi. I nic nam sie nie moze przytrafic?
   – Ale cos sie przytrafilo, Wiktorze – powiedziala Nina cicho. – Cos przytrafilo sie mnie.
   – I ja zamierzam sie tym zajac.
   Nie odpowiedziala, tylko pokrecila smutno glowa.
   Wiktorowi wydawalo sie, ze ostatnia rzecza, jaka dostrzegl w oczach Niny, byl niemy sprzeciw. Spojrzal na jej dlon, ktora sciskal w swojej tak zaborczo. Zobaczyl, ze byla zacisnieta w piesc.
   Wybila prawie polnoc, kiedy detektyw Lundquist podwiozl wykonczona Abby pod drzwi jej domu. Widziala, ze Marka nie bylo. Jego samochod nie stal na podjezdzie. Kiedy weszla do domu, poczula pustke tak wyrazna, jakby przed jej stopami otworzyla sie przepasc. Pewnie ma jakis nagly przypadek w szpitalu – pomyslala. Czesto zdarzalo sie, ze musial wyjsc z domu w srodku nocy wzywany do Bayside, zeby zoperowac kogos z postrzalem albo rana kluta. Starala sie wyobrazic go sobie takim, jakiego wiele razy przedtem widywala na sali operacyjnej, z twarza zaslonieta niebieska maska chirurgiczna, wzrokiem skierowanym w dol, ale nie potrafila odnalezc tego obrazu. Tak jakby wspomnienia tamtej rzeczywistosci zostaly wymazane z jej pamieci.
   Podeszla do automatycznej sekretarki, majac nadzieje, ze zostawil tam dla niej wiadomosc. Znalazla jedynie dwa nagrania. Oba od Vivian. Podawala jakis zamiejscowy numer. Ciagle jeszcze byla w Burlington. Teraz bylo juz za pozno, zeby do niej dzwonic. Abby postanowila zrobic to z samego rana. Weszla na gore, sciagnela mokre ubranie i wrzucila rzeczy do pralki. Sama weszla pod prysznic. Zauwazyla, ze kafelki byly suche. Mark nie uzywal wieczorem prysznica? Moze w ogole nie byl w domu? Stojac pod goracym strumieniem wody, zastanawiala sie nad tym, co ja spotkalo. Bala sie tego, co zamierzala powiedziec Markowi, ale postanowila przyjechac do domu. Chciala w koncu stawic mu czolo, zazadac wyjasnien. Ta ciagla niepewnosc stala sie nie do zniesienia.
   Po wyjsciu spod prysznica usiadla na lozku i zadzwonila na pager Marka. Zaskoczylo ja, ze telefon zadzwonil niemal od razu.
   – Abby? – To nie byl Mark. Poznala glos Katzki. – Chcialem tylko sprawdzic, czy wszystko w porzadku. Dzwonilem troche wczesniej i nikt nie odpowiadal.
   – Bralam prysznic. Wszystko w porzadku, Katzka. Czekam, az Mark wroci do domu.
   Chwila milczenia.
   – Jestes sama?
   Nuta niepokoju w jego glosie sprawila, ze Abby usmiechnela sie. Pod powloka obojetnosci kryla sie jego troska.
   – Pozamykalam wszystkie drzwi i okna – uspokoila go. – Tak jak kazales. – W sluchawce slyszala w tle jakies glosy i pisk policyjnych krotkofalowek. Wyobrazila sobie go stojacego w dokach z twarza oswietlona niebieskimi, migajacymi lampami. – Co sie tam teraz dzieje? – zapytala.
   – Czekamy na nurkow. Sprzet juz jest na miejscu.
   – Sadzisz, ze kierowca jest nadal uwieziony w furgonetce?
   – Obawiam sie, ze tak. – Westchnal. Byl bardzo zmeczony. Abby poznawala to po jego glosie. Niepokoila sie o niego.
   – Powinienes isc do domu. Potrzebny ci jest goracy prysznic i rosol. To recepta lekarza.
   Rozesmial sie. Zaskoczylo ja to. Jeszcze nigdy nie slyszala jego smiechu.
   – Zebym tylko znalazl apteke, w ktorej beda to sprzedawali. – Ktos cos do niego powiedzial. Jakis inny policjant pytal go o tory pociskow. Katzka przez chwile z nim rozmawial, a potem znowu zwrocil sie do niej. – Musze juz konczyc. Jestes pewna, ze nic ci tam nie grozi? Nie wolalabys raczej pojechac do hotelu?
   – Dam sobie rade.
   – No dobra. – Katzka znowu wydal z siebie westchnienie. – Ale z samego rana masz zadzwonic do slusarza. Kaz mu zainstalowac porzadne zamki na wszystkich drzwiach. Szczegolnie jezeli masz zamiar spedzac noce sama w domu.
   – Zrobie to.
   Na chwile zapadlo milczenie. Katzka mial sprawy, ktorymi powinien sie natychmiast zajac, ale nie bardzo mial ochote konczyc rozmowe. W koncu powiedzial.
   – Rano zadzwonie, zeby sprawdzic, jak sie czujesz.
   – Dzieki Katzka. – Abby odlozyla sluchawke.
   Znowu zadzwonila na pager Marka. Potem polozyla sie i czekala, az oddzwoni. Telefon jednak milczal. Czas mijal, a Abby probowala zagluszyc narastajacy w niej niepokoj, wymyslajac przyczyny, dlaczego nie dzwonil. Moze spal w jednej ze szpitalnych dyzurek. Moze jego pager byl zepsuty. Moze byl wlasnie na sali operacyjnej i nie mogl odebrac wiadomosci od niej.
   Mogl tez nie zyc. Tak jak Aaron Levi. Tak jak Kunstler i Hennessy.
   Sprobowala zadzwonic do niego jeszcze raz. O trzeciej nad ranem w koncu rozlegl sie dzwonek telefonu. Abby w pol sekundy oprzytomniala i siegnela po sluchawke.
   – Abby, to ja. – Glos Marka brzmial tak, jakby Hodell dzwonil z drugiego konca swiata.
   – Juz nie wiem, ile razy dzwonilam na twoj pager. Gdzie jestes?
   – W samochodzie, jade do szpitala. – Przerwal na chwile. – Abby musimy porozmawiac. Wszystko sie… zmienilo.
   – Masz na mysli nas – powiedziala cicho.
   – Nie. Nie, to nie ma nic wspolnego z toba. Nigdy nie mialo. To dotyczy tylko mnie. Ty zostalas w to wciagnieta. Probowalem ich jakos przekonac, ale przez nich sprawy zaszly juz za daleko.
   – Przez kogo?
   – Przez zespol.
   Bala sie zadac nastepne pytanie, ale teraz nie miala juz wyboru.
   – Czy wy wszyscy jestescie w to wmieszani?
   – Juz nie. – Na chwile jego glos ucichl. Abby slyszala cos, co przypominalo szum ruchu ulicznego. Po chwili jakosc polaczenia znowu sie poprawila. – Mohandas i ja mielismy dzisiaj mala narade. Wlasnie u niego bylem przez caly czas. Rozmawialismy i porownywalismy notatki. Abby tu chodzi o nasze glowy. Postanowilismy z tym wszystkim skonczyc. Nie mozemy juz dluzej tego ciagnac. Musimy zglosic to. Mohandas i ja. Wrobimy wszystkich pozostalych. Pieprzyc Bayside. Pieprzyc wszystko. – Jego glos nagle zalamal sie. – Bylem tchorzem, Abby. Przykro mi.
   Zamknela oczy.
   – Wiedziales. Przez caly czas wiedziales o wszystkim.
   – Wiedzialem o niektorych rzeczach, nie o wszystkim. Nie mialem pojecia, jak daleko Archer to zaciagnal. Nie chcialem wiedziec. Potem ty zaczelas zadawac wszystkie te pytania. Juz dluzej nie potrafilem uciekac przed prawda… – Glosno wypuscil powietrze z pluc, a potem wyszeptal. – To mnie zrujnuje, Abby.
   Ciagle jeszcze siedziala z zamknietymi oczami. W wyobrazni widziala Marka w ciemnym wnetrzu samochodu z jedna reka na kierownicy, a druga zacisnieta na telefonie komorkowym. Widziala rozpacz na jego twarzy. I odwage. Przede wszystkim odwage.
   – Kocham cie – wyszeptal.
   – Przyjedz do domu, Mark. Prosze cie.
   – Jeszcze nie moge. Umowilem sie z Mohandasem w szpitalu. Chcemy wziac rejestry dawcow.
   – Wiesz, gdzie one sa?
   – Domyslam sie. Jest nas tylko dwoch, wiec troche czasu nam zajmie przeszukanie wszystkich akt. Gdybys mogla nam pomoc, moze zdolalibysmy sie z tym uporac do rana.
   Podniosla sie.
   – I tak juz bym nie zasnela. Gdzie sie umowiles z Mohandasem?
   – W archiwum. On ma klucz. – Mark zawahal sie. – Jestes pewna, ze chcesz sie w to wplatywac, Abby?
   – Chce byc tam, gdzie jestes ty. Zrobimy to razem. Dobrze?
   – Dobrze – powiedzial cicho. – No to do zobaczenia niedlugo.
   Piec minut pozniej Abby wyszla z domu i wsiadla do samochodu. Ulice West Cambridge byly o tej porze puste. Abby skrecila w Memorial Drive, jadac wzdluz rzeki Charles na poludniowy wschod, do mostu River Bridge. Byla trzecia pietnascie rano, ale ona juz dawno nie czula sie tak przytomna i pelna zycia.
   W koncu bedziemy mogli ich pokonac! – myslala. I zrobimy to razem. Tak, jak powinnismy byli to zrobic od razu na poczatku.
   Przejechala przez most i kierowala sie na zjazd do trasy szybkiego ruchu. Na drodze bylo niewiele samochodow, nie miala wiec problemow z wjazdem na trase w kierunku wschodnim.
   Po przejechaniu okolo trzech i pol mili zmienila pas, przygotowujac sie do zjazdu na Autostrade Poludniowo-Wschodnia. Zaczela skrecac i nagle zauwazyla dwa swiatla za soba.
   Przyspieszyla, wjezdzajac na autostrade. Reflektory przyblizyly sie, dlugie swiatla oslepialy ja, odbijajac sie w lusterku. Od jak dawna byly za nia? Nie miala pojecia. Teraz sunely za nia jak oczy ogromnego zwierza.
   Dodala gazu. To samo zrobil samochod za nia. Nagle skrecil na lewy pas. Przyspieszyl jeszcze bardziej i zrownal sie z nia. Abby spojrzala w bok. Zauwazyla, ze ktos opuszczal szybe. Widziala sylwetke mezczyzny na siedzeniu pasazera. W panice wcisnela pedal gazu do konca.
   Za pozno, obcy samochod wlasnie zaczal zajezdzac jej droge. Z calej sily cisnela na hamulec. Jej woz zarzucilo na betonowa bariere. Nagle swiat zaczal jej umykac. Wszystko runelo w dol. Widziala ciemnosc i swiatlo. Ciemnosc i swiatlo. A potem tylko ciemnosc.
   – … Powtarzam, tu Jednostka Czterdziesci Jeden.
   – Slysze cie, Czterdziesci Jeden. Funkcje zyciowe?
   – Praca serca dziewiecdziesiat piec, stala, puls – sto dziesiec. Wyglada na to, ze zaczyna sie budzic.
   – Dopilnujcie, zeby sie nie ruszala.
   – Juz jest w kolnierzu i ma usztywniony kregoslup.
   – W porzadku, jestesmy gotowi. Czekamy na was.
   – Za minute bedziemy w Bayside…
   … Swiatlo. I bol. Krotkie pulsujace serie przeszywajace jej czaszke.
   Probowala krzyczec, ale nie mogla wydobyc z siebie zadnego dzwieku. Probowala odwrocic sie od tego oslepiajacego swiatla, ale jej szyja byla unieruchomiona. Pomyslala, ze moze uda jej sie uciec od tego swiatla i znowu pograzyc w ciemnosci, pozbyc sie bolu. Koncentrujac cala swa sile, przekrecila sie, starajac sie przezwyciezyc paralizujace odretwienie nog i rak.
   – Abby, Abby nie ruszaj sie! – zakomenderowal jakis glos. – Musze zajrzec ci w oczy.
   Odwrocila sie w druga strone i poczula pasy krepujace jej nadgarstki i kostki nog. Uswiadomila sobie, ze to nie paraliz nie pozwala jej poruszac sie. Byla unieruchomiona. Rece i nogi miala przywiazane do lozka.
   – Abby, to ja, doktor Wettig. Spojrz na mnie. Spojrz na swiatlo. No dalej, otworz oczy. Otworz oczy.
   Uniosla powieki i starala sie trzymac je otwarte mimo wrazenia, iz swiatlo przeszywalo jej czaszke na wylot.
   – Patrz na swiatlo. No dalej, Abby. Swietnie. W porzadku, obie zrenice reaguja. Ruchy oka w normie. – Swiatelko zgaslo. – Ale i tak nalezy zrobic jej tomografie.
   Abby rozrozniala juz ksztalty. Widziala cien glowy doktora Wettiga na tle rozproszonego blasku gornych lamp. Byly tez inne glowy poruszajace sie na krawedzi zasiegu jej wzroku. Biala zaslona odgradzajaca ja od innych pacjentow majaczyla w oddali jak chmura. Poczula klujacy bol w lewej rece. Szarpnela sie.
   – Spokojnie, Abby. – To byl glos kobiety, lagodny i uspokajajacy. – Musze pobrac ci krew. Nie ruszaj sie. Potrzebne mi jest kilka probowek.
   Pojawil sie trzeci glos:
   – Doktorze Wettig, jej przeswietlenia sa gotowe.
   – Za chwile – powiedzial Wettig. – Chce miec tutaj wieksza kroplowke. Szesnastke. Jak najszybciej.
   Abby poczula kolejne uklucie. Bol przebil sie do jej swiadomosci przez zamet i przywrocil zdolnosc koncentracji. Juz wiedziala, gdzie sie znajduje. Nie miala pojecia, jak sie tutaj znalazla, ale wiedziala, ze jest na sali naglych wypadkow w Bayside. Musialo sie stac cos strasznego.
   – Mark – wyszeptala, probujac podniesc sie. – Gdzie jest Mark?
   – Nie ruszaj sie! Wyrwiesz kroplowke!
   Jakas dlon zamknela sie wokol jej reki, przyciskajac ja do lozka. Chwyt byl zbyt mocny. Wszyscy starali sie ja skrzywdzic, kluli ja iglami, wiazali ja jak jakies dzikie i niebezpieczne zwierze.
   – Mark! – krzyknela.
   – Abby, posluchaj mnie. – Wettig znowu byl przy niej. W jego glosie slychac bylo zniecierpliwienie. – Probujemy skontaktowac sie z Markiem. Jestem pewien, ze wkrotce tutaj bedzie. Teraz musisz postarac sie z nami wspolpracowac, w przeciwnym razie nie bedziemy mogli ci pomoc. Rozumiesz? Abby, rozumiesz?
   Spojrzala prosto w jego twarz i uspokoila sie. Tak wiele razy przedtem oniesmielaly ja jego surowe niebieskie oczy. Teraz czula sie wobec nich bezsilna. Byla naprawde przerazona. Rozejrzala sie po sali, szukajac jakiejs przyjaznej twarzy, ale wszyscy byli zbyt zajeci kroplowkami, probowkami z krwia i sprawdzaniem funkcji zyciowych. Uslyszala halas odsuwanej kotary i lekkie szarpniecie. Ktos zaczal pchac jej lozko. Sufit przesuwal sie przed jej oczami, tworzac migajacy rzad swiatel. Wiedziala, ze zabieraja ja w glab szpitala. Wprost do paszczy lwa. Nawet nie probowala walczyc i tak nie moglaby uwolnic sie z pasow. Mysl – nakazywala sobie – musisz myslec.
   Skrecili do sali przeswietlen. Teraz kolejna twarz pojawila sie nad jej wozkiem – technik od tomografii. Przyjaciel czy wrog? Juz nie potrafila ich odrozniac. Przeniesli ja na stol i spieli pasami na wysokosci klatki piersiowej i bioder.
   – Prosze sie nie ruszac – zalecil technik – bo bedziemy musieli wszystko powtarzac.
   Kiedy przesuwala sie przez komorke aparatu, poczula, ze ogarnia ja klaustrofobiczny strach. Pamietala, jak inni pacjenci opisywali to badanie: jakby ktos wsuwal glowe w temperowke do kredek. Abby zamknela oczy. Maszyneria obrocila sie wokol jej glowy. Probowala myslec, przypomniec sobie wypadek.
   Pamietala moment wsiadania do samochodu i zjazd na autostrade. Potem miala luke w pamieci, amnezja wsteczna. Wypadku nie pamietala wcale, ale wydarzenia, ktore do niego doprowadzily, juz zaczynala sobie powoli przypominac. Zanim zakonczono badanie, udalo jej sie poskladac zapamietane fragmenty i zastanowic nad tym, co powinna teraz zrobic, jezeli chciala zyc.
   W milczeniu sluchala polecen technika, kiedy przenoszono ja z powrotem na lozko. Byla tak posluszna, ze zdjal jej pasy z nadgarstkow, a zapial tylko pas wokol klatki piersiowej. Potem wywiozl ja do poczekalni.
   – Zaraz ktos po pania przyjdzie – powiedzial. – Jezeli bedzie mnie pani potrzebowala, prosze po prostu zawolac. Jestem w pomieszczeniu obok.
   Przez otwarte drzwi slyszala, jak rozmawia przez telefon.
   – Tak, dzwonie z tomografii. Juz skonczylismy. Doktor Blaise wlasnie przeglada wyniki. Mozecie ja stad zabierac.
   Abby podniosla rece i cicho rozpiela klamre pasa na piersiach. Kiedy usiadla, korytarz zaczal jej wirowac. Przycisnela rece do skroni i wszystko wrocilo na swoje miejsce.
   Kroplowka. Zerwala tasme z ramienia, skrzywila sie lekko, kiedy poczula uklucie. Wyciagnela cewnik. Z rurki zaczal kapac roztwor soli fizjologicznej. Nie zwrocila na to uwagi, probujac zatamowac krew plynaca z zyly. Szesnastka to gruba igla. Chociaz Abby zakleila ranke, krew nie przestala sie saczyc. Nie miala czasu teraz o tym myslec. Zaraz mieli po nia przyjsc.
   Zsunela sie z lozka. Jej bose stopy trafily w kaluze solanki. W sasiednim pomieszczeniu technik czyscil stol po badaniu. Slyszala szelest papieru higienicznego i brzek klapy metalowego pojemnika na smieci. Z wieszaka na drzwiach zdjela fartuch laboratoryjny i naciagnela go na szpitalna pizame. Ten wysilek oslabil ja. Myslenie przychodzilo jej z trudem. Usilowala patrzec, ale z bolu widziala jak przez biala mgle. Ruszyla w kierunku drzwi. Nogi odmawialy jej posluszenstwa. Miala wrazenie, ze chodzi po ruchomych piaskach. Wyszla na korytarz. Byl pusty.
   Ciagle brnac jak przez piasek, szla w gore korytarza, co jakis czas opierajac sie o sciane, zeby odetchnac. Skrecila. W odleglym koncu korytarza bylo wyjscie ewakuacyjne. Za wszelka cene musiala tam dojsc. Jezeli tam dotre – myslala – bede bezpieczna.
   Gdzies za nia rozlegly sie glosy. Abby miala wrazenie, ze dochodzily z bardzo daleka. Uslyszala szybkie kroki.
   Oparla sie o drzwi i pchnela je. Dzwonek alarmowy. Abby natychmiast zaczela biec, w panice uciekala w ciemnosc. Potknela sie o kraweznik przy wyjsciu na parking. Rozbite szklo i kamyki wbijaly sie w jej bose stopy. Nie miala zadnego planu, dokad powinna uciekac. Nic nie przychodzilo jej do glowy. Wiedziala tylko jedno, musiala trzymac sie jak najdalej od Bayside.
   Uslyszala za soba glosy. Krzyk. Kiedy sie obejrzala, zobaczyla, ze trzej straznicy wybiegaja z sali pomocy doraznej. Schowala sie za samochod. Za pozno! Zauwazyli ja. Wstala i znowu zaczela biec. Jej nogi ciagle jeszcze nie poruszaly sie tak, jak powinny. Potknela sie i wpadla pomiedzy zaparkowane samochody. Kroki przesladowcow zblizaly sie z dwoch kierunkow. Skrecila w lewo miedzy autami.
   Otoczyli ja. Jeden ze straznikow chwycil za lewa reke, drugi za prawa. Kopala i wyrywala sie. Probowala gryzc.
   Ale ich bylo trzech. Zawlekli ja z powrotem do szpitala. Z powrotem do Wettiga.
   – Oni mnie zabija! – krzyczala. – Pusccie mnie! Oni mnie zabija!
   – Nikt pani nie zamierza skrzywdzic.
   – Wy nic nie rozumiecie. Wy nic nie rozumiecie!
   Drzwi sali otworzyly sie gwaltownie. Zostala wciagnieta do srodka, do swiatla i polozona na nosze. Z powrotem przypieto ja pasami, nie zwazajac, ze kopala i szarpala sie.
   Znowu pojawila sie nad nia twarz doktora Wettiga, blada i spieta.
   – Piec miligramow haldolu – zakomenderowal.
   – Nie! – krzyknela Abby. – Nie!
   – Prosze jej to podac natychmiast.
   Jakas pielegniarka pojawila sie obok niej ze strzykawka w rece. Zdjela kapturek z igly.
   Abby szarpnela sie, probujac zerwac pasy.
   – Przytrzymajcie ja – powiedzial Wettig. – Do cholery, czy mozna by ja jakos unieruchomic?
   Chwytajac za nadgarstki przekrecili ja na bok i odslonili posladek.
   – Prosze – blagala Abby, patrzac na pielegniarke. – Nie pozwolcie mu skrzywdzic mnie. Nie pozwolcie mu.
   Poczula chlod tamponu nasaczonego alkoholem, a potem uklucie igly.
   – Prosze – wyszeptala. Wiedziala, ze bylo za pozno.
   – Wszystko bedzie dobrze – powiedziala pielegniarka, usmiechajac sie do Abby. – Wszystko bedzie dobrze.

Rozdzial dwudziesty trzeci

   Zadnych sladow poslizgu na molo – stwierdzil detektyw Carrier. – Przednia szyba strzaskana. Z tego, co widze, kierowca ma przestrzelone prawe oko. Znasz przepisy, Slug. Przykro mi, ale bede musial wziac twoja bron.
   Katzka skinal glowa. Byl juz bardzo zmeczony. Skinal w kierunku wody i powiedzial:
   – Nurek znajdzie ja mniej wiecej w tamtym miejscu. Chyba ze prad przeniosl ja gdzies dalej.
   – Mowisz, ze wystrzeliles osiem razy?
   – Moze wiecej. Wiem, ze zaczalem od pelnego magazynka. Carrier przytaknal i poklepal Katzke po ramieniu.
   – Idz do domu. Wygladasz jak podgrzane gowno.
   – Az tak dobrze? – zdziwil sie Katzka. Ruszyl w gore pomostu, mijajac ludzi z personelu laboratorium i technikow. Furgonetke wyciagnieto z wody juz kilka godzin temu. Teraz stala na zwirze przed kontenerami. Zwisaly z niej kepy wodorostow. Furgonetka odwrocila sie pod woda kolami do gory i dach jej kabiny zaglebil sie w mul na dnie zatoki. Przednia szyba cala zalepiona byla szlamem. Juz sprawdzili numery, samochod byl zarejestrowany na szpital Bayside, Dzial Transportu. Kierownik tego dzialu powiedzial im, ze furgonetka byla jedna z trzech na wyposazeniu szpitala i sluzyla do przewozenia sprzetu i personelu do klinik polozonych poza miastem. Zauwazyl jej brak dopiero, kiedy godzine temu zadzwonil do niego policjant. Drzwi od strony kierowcy byly otwarte i do srodka zagladal fotograf, zeby zrobic zdjecia deski rozdzielczej. Cialo zostalo usuniete z wnetrza samochodu pol godziny wczesniej. Wedlug znalezionego przy nim prawa jazdy, mezczyzna nazywal sie Oleg Borawoj, mial trzydziesci dziewiec lat i mieszkal w Newark, w New Jersey. Ciagle jeszcze czekali na dalsze informacje.
   Katzka wiedzial, ze nie powinien zblizac sie do furgonetki. Dochodzenie dotyczylo rowniez jego, tak wiec musial trzymac sie z dala od dowodow.
   Przeszedl przez teren dokow do miejsca, gdzie stal zaparkowany jego samochod. Wsiadl do srodka i z jekiem zakryl twarz dlonmi. Dopiero o drugiej nad ranem mogl pojechac do domu, zeby wziac prysznic i przespac sie troche. Juz o swicie mial byc znowu w porcie. Jestem juz na to za stary – myslal – mam przynajmniej dziesiec lat za duzo. Cale to bieganie i strzelanina w ciemnosciach dobra byla dla mlodych szalencow, a nie dla gliniarza w srednim wieku.
   Ktos zastukal w okno jego wozu. Podniosl glowe i zobaczyl twarz Lundquista. Katzka opuscil szybe.
   – Slug, u ciebie wszystko w porzadku?
   – Jade do domu przespac sie troche.
   – Dobra, ale zanim co, to pomyslalem, ze chcialbys uslyszec cos o tym kierowcy.
   – Juz cos mamy?
   – Sprawdzili nazwisko na komputerze. Oleg Borawoj. Trafiony. Mamy go. Rosyjski imigrant, przyjechal tu w osiemdziesiatym dziewiatym. Ostatni adres Newark, w New Jersey. Trzykrotnie aresztowany, ani razu nieskazany.
   – Jakie zarzuty?
   – Porwanie.i szantaz. Nigdy nie mozna bylo go oskarzyc, bo dziwnym zbiegiem okolicznosci swiadkowie znikali. – Lundquist pochylil sie, sciszajac glos. – Wdepnales w niezle gowno. Gliniarze z Newark twierdza, ze Borawoj nalezy do rosyjskiej mafii.
   – Sa tego pewni?
   – Mysle, ze tak. New Jersey to przeciez baza rosyjskich mafioso. Przy nich kolumbijczycy wygladaja jak czlonkowie pieprzonego klubu rotarianskiego. Oni nie tylko zabijaja. Najpierw odrabuja palce, zeby miec z tego troche zabawy.
   Katzka zmarszczyl czolo. Pamietal wydarzenia z nocy, paniczna ucieczke przez wode, mezczyzn na molo ponad nimi, krzyki w niezrozumialym jezyku. Wyobrazil sobie poodcinane palce rak i nog, rozne czesci ciala porozwlekane po ulicach Bostonu. To z kolei przywiodlo mu na mysl skalpele. Sale operacyjne.
   – Co laczy Borawoja ze szpitalem Bayside?
   – Nie wiemy.
   – Przeciez jechal ich furgonetka.
   – W ktorej jest pelno sprzetu medycznego – dodal Lundquist. – Jest tam tego na kilka tysiecy dolarow. Moze zamierzali wprowadzic to na czarny rynek. Moze Borawoj wspolpracowal w Bayside z kims, kto zalatwial mu leki i sprzet. A ty przylapales ich akurat w momencie przewozenia towaru na frachtowiec.
   – No wlasnie, a co z tym frachtowcem? Rozmawiales z komendantem portu?
   – Wlascicielem statku jest jakas firma z New Jersey. Sigajew Company. Rejestracja panamska. Ostatnie miejsce postoju – Ryga.
   – Gdzie to jest?
   – Na Lotwie. To chyba jedna z tych republik rosyjskich, ktore sie odlaczyly.
   Znowu Rosjanie – pomyslal Katzka. Jezeli rzeczywiscie za tym wszystkim stala rosyjska mafia, to mieli do czynienia z kryminalistami znanymi ze swego okrucienstwa. Za kazda fala legalnych imigrantow, jak cien szla fala przestepcow, calych organizacji kryminalnych, idacych za swymi rodakami do kraju oferujacego nowe szanse. Do kraju, gdzie latwo bylo o lup.
   Pomyslal o Abby DiMatteo, jego niepokoj nagle zwiekszyl sie. Nie rozmawial z nia od tamtego telefonu o pierwszej nad ranem. Godzine temu. Wlasnie mial do niej znowu zadzwonic, kiedy zdal sobie sprawe, ze jego puls stal sie szybszy. Wiedzial, czego to bylo oznaka. Oczekiwania. Radosnego i kompletnie irracjonalnego oczekiwania, aby znowu uslyszec jej glos. Bylo to uczucie, jakiego nie spodziewal sie od lat. Rozumial je i swiadomosc tego, co oznaczalo, byla bolesna. Szybko rozlaczyl sie. Przez ostatnia godzine pograzal sie w coraz bardziej ponurym nastroju. Spojrzal w kierunku molo. Frachtowiec mogl juz byc sto mil od brzegu. Nawet gdyby udalo sie go zlokalizowac, pojawilby sie problem prawny.
   Odwrocil sie do Lundquista.
   – Zbierz mi wszystko, co mozesz na temat Sigajew Company. Chce wiedziec, czy sa jakiekolwiek powiazania z organizacja Amity i ze szpitalem Bayside.
   – Nie ma sprawy, Slug.
   Katzka uruchomil silnik samochodu. Jeszcze raz spojrzal na Lundquista.
   – Czy twoj brat nadal pracuje w strazy przybrzeznej?
   – Nie. Ale ma tam kilku dobrych znajomych.
   – Sprobuj dowiedziec sie czegos przez nich. Sprawdz, czy byli moze na pokladzie tego frachtowca.
   – Watpie, jezeli tamci dopiero przyplyneli z Rygi. – Lundquist przerwal i podniosl glowe. Detektyw Carrier szedl w ich kierunku machajac.
   – Hej Slug – zawolal. – Miales juz wiadomosc o doktor DiMatteo? Katzka natychmiast wylaczyl silnik, ale nie potrafil uspokoic przyspieszonego pulsu. Spojrzal na Carriera, spodziewajac sie najgorszego.
   – Wydarzyl sie wypadek.
   Wozek z porcjami lunchu skrzypiac jechal po korytarzu. Abby obudzila sie i stwierdzila, ze lezy w poscieli mokrej od wlasnego potu. Jej serce ciagle jeszcze bilo szybko po nocnym koszmarze. Probowala obrocic sie na bok, ale nie mogla – miala przywiazane rece. Nadgarstki bolaly ja od otarc. Zdala sobie sprawe, ze to nie byl sen. Ten koszmar naprawde sie wydarzyl, nie mogla sie po prostu obudzic i zapomniec o nim. Z jekiem opadla na poduszke i spojrzala na sufit. Uslyszala skrzypniecie krzesla. Odwrocila glowe.
   Przy oknie siedzial Katzka. W swietle dnia jego nieogolona twarz sprawiala wrazenie starszej i jeszcze bardziej zmeczonej.
   – Prosilem, zeby zdjeli ci pasy – powiedzial. – Powiedzieli jednak, ze wyrwalas juz sobie za duzo kroplowek. – Wstal i podszedl do jej lozka. Stal, tak patrzac na nia. – Witaj z powrotem, Abby. Mialas bardzo duzo szczescia.
   – Nie pamietam, co sie wydarzylo.
   – Mialas wypadek. Twoj samochod dachowal na Autostradzie Poludniowo-Wschodniej.
   – Czy byl ktos jeszcze… Pokrecil glowa.
   – Nie ma innych rannych. Twoj samochod jest za to w tragicznym stanie. – Zapadla cisza. Zdala sobie sprawe, ze detektyw juz nie patrzyl na nia. Jego wzrok utkwiony byl gdzies w poduszke.
   – Katzka? – powiedziala cicho. – Czy to byla moja wina? Niechetnie skinal glowa.
   – Ze sladow hamowania wynika, ze jechalas z bardzo duza predkoscia. Musialas zahamowac, zeby uniknac samochodu blokujacego twoj pas. Twoj woz wpadl na bariere przy autostradzie i przetoczyl sie przez dwa pasy.
   Zamknela oczy.
   – O Boze.
   Znowu nastapila chwila milczenia.
   – Chyba nikt ci jeszcze nie powiedzial reszty – Katzka przerwal w koncu cisze. – Rozmawialem z oficerem sledczym. W twoim samochodzie znaleziono rozbita butelke wodki.
   Otworzyla oczy i spojrzala na niego.
   – To niemozliwe.
   – Abby, nie pamietasz, co sie wydarzylo. Tamto w nocy, na molo, to bylo przerazajace przezycie. Moze staralas sie rozluznic. Wypilas w domu kilka drinkow.
   – Przeciez pamietalabym o tym! Pamietalabym, ze wypilam!
   – Posluchaj, teraz wazne jest…
   – To jest wazne! Czy ty nie rozumiesz, Katzka? Oni znowu probuja mnie wrobic!
   Przetarl dlonia oczy, widac bylo, ze walczy ze zmeczeniem.
   – Przykro mi, Abby – mruknal. – Wiem, ze trudno ci to przyjac do wiadomosci, ale doktor Wettig wlasnie pokazal mi wyniki badan twojej krwi. Pobrali ja zeszlej nocy. Poziom alkoholu wynosil 1,12 promila.
   Stal teraz odwrocony od niej, wygladal przez okno. Wydawalo sie, ze samo patrzenie na nia bylo dla niego ciezarem. Nawet nie mogla obrocic sie tak, aby byc z nim twarza w twarz. Trzymaly ja pasy. Szarpnela je gwaltownie. Poczula bol w otartych nadgarstkach. Do oczu naplynely jej lzy. Nie chciala plakac. Nie zamierzala sie rozplakac.
   Zamknela powieki i starala sie zapanowac nad gniewem i bezsilnoscia. Tylko to jej pozostalo, jedyny sposob, w jaki mogla sie przed nimi obronic. Wszystko inne juz jej odebrali. Nawet Katzke.
   Powiedziala powoli:
   – Nie pilam. Musisz mi uwierzyc. Nie bylam pijana.
   – Czy mozesz mi powiedziec, dokad jechalas o takiej porze?
   – Jechalam tutaj, do Bayside. Tyle pamietam. Mark zadzwonil do mnie i powiedzial, ze… – Umilkla. – Czy on byl tutaj? Dlaczego go nie ma?
   Milczenie Katzki przerazalo ja. Odwrocila sie, zeby na niego spojrzec, ale nie mogla dostrzec jego twarzy.
   – Katzka!
   – Mark Hodell nie odpowiada na wysylane do niego wiadomosci.
   – Co takiego?
   – Jego samochodu nie ma na parkingu szpitala. Nikt nie wie, gdzie jest. Probowala cos powiedziec, ale poczula, jakby miala spuchniete gardlo.
   Zdolala jedynie szepnac.
   – Nie.
   – Jest jeszcze za wczesnie, zeby wyciagac jakiekolwiek wnioski, Abby. Moze jego pager zepsul sie. Nic jeszcze nie wiemy.
   Abby wiedziala. Wiedziala od razu i ta swiadomosc przytloczyla ja. Nagle cale cialo stalo sie odretwiale. Bez zycia. Nie zdawala sobie sprawy z tego, ze plakala, Nawet nie czula lez, dopoki Katzka nie podniosl sie z miejsca i nie wytarl chusteczka jej policzka.
   – Przykro mi – mruknal, odgarniajac jej wlosy z twarzy. Przez chwile przytrzymal dlon na jej czole, tak jakby chcial ja w ten sposob ochronic. – Bardzo mi przykro – powtorzyl juz lagodniejszym tonem.
   – Znajdz go dla mnie – szepnela. – Prosze. Prosze, znajdz go.
   – Dobrze.
   Chwile pozniej uslyszala, jak wychodzi z sali. Dopiero wtedy zdala sobie sprawe, ze zdjal jej pasy. Mogla swobodnie wstac i wyjsc z pokoju, ale nie zrobila tego.
   Odwrocila sie twarza do poduszki i plakala.
   W poludnie pielegniarka przyszla zdjac jej kroplowke. Zostawila tace z lunchem. Abby nawet nie spojrzala na jedzenie, tace zabrano nietknieta.
   O drugiej do sali wszedl doktor Wettig. Stanal przy lozku, przegladajac jej karte. Dziwnie cmokal, sprawdzajac wyniki jej badan. W koncu spojrzal na nia.
   – Doktor DiMatteo. Nie zareagowala.
   – Detektyw Katzka powiedzial mi, iz twierdzi pani, ze nie pila zeszlej nocy alkoholu.
   Milczala. Wettig westchnal.
   – Pierwszym krokiem do powrotu do zdrowia jest przyznanie, ze ma pani problemy. Powinienem wczesniej sie zorientowac i zdac sobie sprawe, z czym zmagala sie pani przez caly czas. Teraz wszystko stalo sie jasne. Czas jakos temu zaradzic.
   Spojrzala na niego.
   – Po co? – spytala obojetnie.
   – Chodzi o to, ze w dalszym ciagu ma pani przed soba przyszlosc, o ktora warto walczyc. Stawiane wobec pani zarzuty sa powazne, ale jest pani inteligentna osoba. Na pewno czeka pania kariera w innym zawodzie.
   Jej odpowiedzia bylo milczenie. Utrata pracy wydawala jej sie teraz malo wazna w porownaniu ze zniknieciem Marka.
   – Poprosilem doktora O’Connora, zeby cie zbadal – powiedzial Wettig. – Wpadnie tutaj wieczorem.
   – Nie potrzebuje oceny psychiatry.
   – Sadze, ze jednak tak. Potrzebujesz pomocy. Musisz jakos pozbyc sie tych dziwnych urojen. Nie zgodze sie na wypuszczenie cie ze szpitala, jezeli O’Connor nie wyjasni sytuacji. Moze zdecyduje, ze powinnas zostac przeniesiona na oddzial psychiatryczny. Te decyzje pozostawiam jemu. Nie mozemy pozwolic, zebys znowu zrobila sobie krzywde, tak jak zeszlej nocy. Bardzo sie o ciebie martwimy, Abby. Ja sie o ciebie martwie. Dlatego wlasnie poprosilem o zrobienie badan psychiatrycznych. To dla twojego dobra, wierz mi.
   Spojrzala prosto na niego.
   – Niech sie pan wypcha.
   Odczula satysfakcje, kiedy cofnal sie od jej lozka. Zamknal karte.
   – Zajrze tutaj pozniej, doktor DiMatteo – powiedzial i wyszedl. Dlugo wpatrywala sie w sufit. Kilka chwil wczesniej, przed przyjsciem Wettiga, czula sie zbyt slaba, zeby walczyc. Teraz wszystkie jej miesnie byly napiete, a w zoladku czula znany skurcz. Bolaly ja rece, spojrzala na nie i zdala sobie sprawe, ze ma zacisniete piesci.
   – Wypchajcie sie wszyscy. – Usiadla. Zawroty glowy minely po krotkiej chwili. Za dlugo lezala. Nadszedl czas dzialania. Musiala dzialac i przejac kontrole nad swoim zyciem.
   Przeszla przez pokoj i uchylila drzwi. Pielegniarka podniosla glowe znad papierow i spojrzala prosto na Abby. Na identyfikatorze widnial napis „W. Soriano, pielegniarka oddzialowa”.
   – Czy czegos pani potrzebuje?
   – Nie, nie. – Pielegniarka szybko wycofala sie, zamykajac za soba drzwi. Do cholery, trzymali ja tutaj jak wieznia. Chodzila po sali na bosaka, starajac sie obmyslic nastepny ruch. Nie mogla teraz zastanawiac sie nad Markiem. Gdyby sobie na to pozwolila, lezalaby teraz skulona na lozku i plakala. Wlasnie o to im chodzilo.
   Podeszla do stojacego pod oknem krzesla i usiadla. Zastanawiala sie, co jeszcze mogla zrobic, ale nic nie przychodzilo jej do glowy. Zeszlej nocy Mark powiedzial, ze Mohandas byl po ich stronie, ale Mark zniknal. Nie mogla ufac Mohandasowi. Nie mogla ufac nikomu w tym szpitalu. Podniosla sluchawke aparatu stojacego na szafce przy lozku. Byl sygnal. Zadzwonila do Vivian, ale polaczyla sie tylko z automatyczna sekretarka. Przypomniala sobie, ze Vivian jest ciagle w Burlington.
   Zadzwonila do domu, wstukala kod dostepu i przesluchala wiadomosci zostawione dla niej. Byl jeszcze jeden telefon od Vivian i z tonu jej glosu Abby domyslila sie, ze sprawa byla pilna. Chao podala raz jeszcze swoj numer w Burlington.
   Abby zadzwonila na ten numer.
   Tym razem odebrala Vivian.
   – Masz szczescie, ze mnie zastalas. Wlasnie mialam sie stad wymeldowac.
   – Wracasz do domu?
   – O szostej mam lot do Logan. Posluchaj, ta wyprawa byla jak pogon za niewidzialnymi duchami. W Burlington nie bylo zadnych operacji pobrania organow.
   – Skad wiesz?
   – Sprawdzilam nawet lotnisko i wszystko dookola. W te noce, kiedy przeprowadzano transplantacje, nie bylo rejestracji zadnych nocnych lotow do Bostonu. Burlington to dla nich tylko przykrywka. A Tim Nicholls zalatwial tylko oficjalne papiery.
   – A teraz zniknal.
   – Albo sie go pozbyli.
   Przez chwile obie milczaly. Potem Abby wolno powiedziala.
   – Mark zniknal.
   – Co?
   – Nikt nie wie, gdzie on jest. Detektyw Katzka mowil, ze nie moga znalezc jego samochodu. Mark nie odpowiada na swoj pager. – Umilkla czujac, ze placz znowu sciska jej gardlo.
   – Och, Abby… – Glos Vivian zadrzal.
   W ciszy, jaka nagle zapadla, Abby uslyszala klikniecie. Sciskala sluchawke tak kurczowo, ze bolaly ja od tego palce.
   – Vivian? – powiedziala.
   Rozleglo sie kolejne klikniecie i na linii zapadla martwa cisza.
   Przycisnela klawisz rozlaczajacy i chciala jeszcze raz wybrac numer Vivian, ale w sluchawce nie bylo sygnalu. Sprobowala zadzwonic na centrale, stukala w przyciski. Bez rezultatu. Szpital odlaczyl jej telefon.
   Katzka stal na waskim chodniku mostu Tobin Bridge i patrzyl na wode w dol pod soba. Mystic River plynela z zachodu, potem laczyla sie z Chelsea River, by wreszcie wpasc do Zatoki Bostonskiej. Musial dlugo spadac – pomyslal Katzka, wyobrazajac sobie sile, z jaka cialo uderzylo o powierzchnie wody. Niemal na pewno byl to upadek smiertelny.
   Odwrocil sie i patrzyl na przejezdzajace tamtedy samochody. Bylo pozne popoludnie i na drodze panowal dosc duzy ruch. Katzka sledzil w myslach przypuszczalny bieg wypadkow, ktory doprowadzil do zrzucenia ciala do rzeki. Prady zaniosly trupa az do zatoki. Najpierw musial plynac pod powierzchnia, moze nawet przy samym dnie. W koncu wewnetrzne gazy ciala doprowadzily do jego rozdecia. Moglo to trwac od kilku godzin do kilku dni, zaleznie od temperatury wody i szybkosci, z jaka rozmnazaly sie bakterie produkujace gazy. W pewnym momencie cialo wyplynelo na powierzchnie.
   Dopiero wtedy je odnaleziono. Musial uplynac dzien lub dwa. Bylo rozdete i trudne do zidentyfikowania.
   Katzka odwrocil sie do policjanta patrolowego stojacego niedaleko. Musial przekrzyczec szum samochodow.
   – O ktorej zauwazyl pan samochod?
   – Okolo piatej rano. Byl zaparkowany przy polnocnym zjezdzie.
   O tam. – Wyciagnal reke ponad jadacymi samochodami. – Ladne zielone BMW. Zatrzymalem sie przy nim.
   – Nie widzial pan nikogo w poblizu tego BMW?
   – Nie. Wygladalo, ze ktos je zostawil. Sprawdzilem numery, zeby wiedziec, czy nie zostalo skradzione. Pomyslalem, ze pewnie kierowca mial jakies problemy z silnikiem i zostawil samochod, zeby sprowadzic pomoc. Stwarzal niebezpieczenstwo dla innych, zadzwonilem wiec, zeby go stad odciagneli.
   – Nie bylo w nim kluczykow ani zadnej wiadomosci?
   – Nie. Nic, W srodku bylo zupelnie czysto.
   Katzka spojrzal jeszcze raz w dol, na rzeke. Zastanawial sie, jak gleboka byla w tym miejscu i jak szybki byl jej nurt.
   – Probowalem zadzwonic do domu Doktora Hodella – dodal policjant – ale nikt nie odpowiadal. Jeszcze wtedy nie wiedzialem, ze zniknal.
   Katzka nie odezwal sie. Patrzyl w dol na wode, myslac o Abby i zastanawiajac sie, jak jej to powiedziec. Kiedy patrzyl na nia w szpitalu, wydala mu sie tak krucha i slaba. Nie mogl zniesc mysli o zadaniu jej kolejnego ciosu.
   Nie powiem jej. Jeszcze nie teraz – zdecydowal. Dopoki nie znajda ciala, bede trzymal to w tajemnicy.
   Policjant patrolowy rowniez spojrzal na rzeke.
   – Jezu, mysli pan, ze on skoczyl?
   – Jezeli jest tam w dole – powiedzial Katzka – to nie dlatego, ze skoczyl.
   Telefony urywaly sie przez caly dzien. Dwie pielegniarki poszly na zwolnienie. Oddzialowa, Wendy Soriano, nie znalazla chwili na lunch. Nie miala ochoty na siedzenie tutaj przez dwie zmiany. A jednak czekalo ja jeszcze osiem godzin dyzuru. Jej dzieci dzwonily juz dwa razy. „Mamo, Jeffy znowu mnie bije. Mamo, o ktorej tato wroci do domu? Mamo, czy mozemy uzywac kuchenki mikrofalowej? Obiecuje, ze nie puscimy domu z dymem. Mamo, mamo, mamo”.
   Dlaczego nigdy nie przeszkadzaly w pracy swojemu ojcu? Poniewaz praca tatuska jest cholernie wazna.
   Wendy oparla glowe na rekach i spojrzala w dol na sterte kart ze zleceniami lekarzy. Stazysci uwielbiali pisac zlecenia. Wpadali tu ze swoimi smiesznymi piorami i wypisywali smieszne instrukcje: „Mleczko magnezjowe na zatwardzenie” albo „Na noc podnosic porecze lozka”. Potem wreczali takie zabazgrane karty pielegniarkom jak Bog, ktory przekazuje polecenia Mojzeszowi. Nie nalezy lekcewazyc zatwardzenia.
   Z westchnieniem Wendy siegnela po pierwsza karte.
   Zadzwonil telefon. Miala nadzieje, ze to nie jej dzieci. Nie znioslaby kolejnego „Mamo on mnie znowu bije”. Podniosla sluchawke i powiedziala glosem, w ktorym slychac bylo irytacje:
   – Szosty oddzial, mowi Wendy.
   – Tu doktor Wettig.
   – Och. – Od razu wyprostowala sie na krzesle. Rozmawiajac z Wettigiem, nie mozna bylo sie garbic. Nawet jezeli byla to tylko rozmowa przez telefon. – Tak, panie doktorze?
   – Chce sprawdzic poziom alkoholu we krwi doktor DiMatteo. I chce, zeby wyslano to do laboratoriow MedMark.
   – Nie do naszego laboratorium?
   – Nie. Prosze przekazac bezposrednio do MedMark.
   – Oczywiscie, doktorze. – Wendy zapisala zalecenie. Byla to niezwykla prosba, ale nikt nie kwestionowal polecen generala.
   – Jak ona sie czuje? – zapytal.
   – Jest troche niespokojna.
   – Czy probowala wyjsc?
   – Nie. Nawet nie wychodzila ze swojej sali.
   – To dobrze. Prosze dopilnowac, zeby tam zostala. I absolutnie nikt nie moze jej odwiedzac. Rowniez sposrod personelu szpitala. Moga do niej wchodzic tylko ci, ktorzy otrzymaja na to moja zgode.
   – Dobrze, panie doktorze.
   Wendy odlozyla sluchawke i spojrzala na swoje biurko. Podczas kiedy rozmawiala, wyladowaly na nim trzy kolejne karty. Zalatwienie tego wszystkiego zajmie jej caly wieczor. Nagle poczula zawroty glowy. Byla glodna. Od wielu godzin nie miala nawet krotkiej przerwy. Rozejrzala sie i zobaczyla dwie pielegniarki rozmawiajace w korytarzu. Czy tylko ona tutaj pracowala? Wyrwala kartke z poleceniem zbadania poziomu alkoholu we krwi i wlozyla ja do przegrodki z napisem „Testy laboratoryjne”. Kiedy wstawala od biurka, zadzwonil telefon. Zignorowala go, w koncu od czego byli dyzurni.
   Jeszcze jeden dzwonek. Teraz juz dwie linie byly zajete.
   Choc raz ktos inny moglby odebrac te cholerne telefony.
   Wampir wrocil. Przyniosl ze soba serie probowek, naklejek i igiel. – Przykro mi, doktor DiMatteo, ale musze znowu pania pokluc. Abby stala w oknie. Ledwie spojrzala na pielegniarke. Odwrocila sie do niej plecami.
   – Ten szpital juz wyssal ze mnie tyle krwi, ile mogl – powiedziala, patrzac na posepny krajobraz za oknem. Na parkingu pielegniarki pospiesznie zmierzaly do drzwi szpitala. Ich peleryny przeciwdeszczowe powiewaly na wietrze. Na wschodzie zbieraly sie chmury, czarne i przerazajace. Czy to niebo nigdy sie nie przejasni? – pomyslala Abby.
   Uslyszala za soba dzwonienie probowek.
   – Pani doktor, naprawde musze pobrac krew.
   – Nie chce kolejnych badan.
   – Doktor Wettig je zarzadzil. – Pielegniarka spojrzala na nia i dodala z nuta rozpaczy w glosie. – Prosze nie utrudniac mi tego.
   Abby odwrocila sie i spojrzala na kobiete. Byla bardzo mloda. Abby przypomniala sobie z zamierzchlych czasow, ze w podobny sposob tez bala sie Wettiga. Kiedy nie chciala popelnic zadnego bledu, kiedy nie chciala stracic tego, na co tak mocno pracowala. Teraz juz sie tego nie bala, ale potrafila zrozumiec te kobiete. Z westchnieniem podeszla do lozka i usiadla.
   Pielegniarka postawila swoj ekwipunek na szafce i zaczela otwierac sterylnie opakowana gaze, igle i strzykawke. Miala juz sporo napelnionych probowek, zostalo tylko kilka pustych.
   – Ktore ramie pani woli?
   Abby wyciagnela lewa reke i patrzyla obojetnie, jak pielegniarka zawiazuje jej gumowa opaske. Zacisnela dlon w piesc. Jedna z zyl zgiecia lokciowego stala sie bardziej wyrazna. Na rece widac bylo siniaki po wszystkich poprzednich kluciach. Kiedy igla przekluwala jej skore, Abby odwrocila sie. Zaczela sie przygladac tacy z probowkami. Wszystkie mialy naklejki. Porcje lakoci dla wampira. Nagle jej uwage zwrocila jedna z probowek, z purpurowym korkiem. Przeczytala naklejke.
   „Nina Voss. Od. In. Terapii. Lozko 8”.
   – Juz po wszystkim – powiedziala pielegniarka, wyjmujac igle. – Czy moze pani przytrzymac gaze?
   Abby podniosla glowe.
   – Slucham?
   – Prosze przytrzymac gaze, zaraz naszykuje plaster z opatrunkiem. Abby automatycznie przycisnela gaze do reki. Znowu spojrzala na probowke z krwia Niny Voss. Nazwisko lekarza prowadzacego umieszczone bylo w samym rogu naklejki. Doktor Archer.
   Wiec Nina Voss znowu jest w szpitalu. Na oddziale kardiochirurgii – pomyslala Abby.
   Pielegniarka wyszla, a ona z powrotem podeszla do okna i spojrzala na ciemniejace chmury. Po parkingu fruwaly skrawki jakichs papierow. Szyba w oknie zadrzala od silnego podmuchu wiatru.
   Cos sie stalo z przeszczepionym sercem Niny Voss? – myslala.
   Powinna byla to wiedziec juz wtedy w limuzynie. Pamietala, jak blado wygladala Nina Voss w ciemnym wnetrzu samochodu. Biala twarz, lekko niebieski odcien warg. Juz wtedy przeszczepione serce dawalo znac o tym, ze cos jest nie tak.
   Abby podeszla do szafy. Znalazla w niej wypchana niebieska torbe z napisem wlasnosc pacjenta. Byly w niej jej buty, poplamione krwia spodnie, torebka. Brakowalo portfela. Prawdopodobnie zostal zamkniety w szpitalnym sejfie. Dokladnie przeszukala torebke i znalazla kilka monet na dnie.
   Zalozyla spodnie i wsadzila w nie gore szpitalnej pizamy. Wlozyla buty, podeszla do drzwi i wyjrzala ostroznie. Oddzialowej Soriano nie bylo przy biurku, ale zauwazyla dwie inne pielegniarki stojace niedaleko. Jedna rozmawiala przez telefon, druga byla pochylona nad papierami. Zadna z nich nie patrzyla w kierunku Abby.
   Sprawdzila korytarz i zauwazyla wozek z talerzami z kolacja wjezdzajacy z halasem na oddzial. Pchala go starsza wolontariuszka ubrana na rozowo. Wozek zatrzymal sie przy stanowisku pielegniarek. Wolontariuszka wziela dwie porcje i zaniosla je do najblizszej sali.
   Wlasnie wtedy Abby wymknela sie na korytarz. Wozek czesciowo zaslanial widok pielegniarkom i Abby spokojnie przeszla obok ich biurka, po czym wyszla z oddzialu. Nie chciala ryzykowac, ze ktos zauwazy ja w windzie, ruszyla prosto w kierunku klatki schodowej. Weszla na dwunaste, pokonujac szesc pieter. Prosto przed nia znajdowala sie sala operacyjna, za rogiem byl oddzial intensywnej terapii. Z wozka z czystymi rzeczami wziela chirurgiczny kitel, czepek i pokrowce na buty. Ubrana cala na niebiesko, tak jak wszyscy inni, tutaj miala szanse, ze nikt jej nie zauwazy. Skrecila w korytarz prowadzacy na oddzial intensywnej terapii.
   Panowal tam straszliwy chaos. Reanimowano wlasnie pacjenta na lozku numer 2. Sadzac po podniesionych glosach i liczbie personelu zgromadzonego przy lozku chorego, reanimacja nie dawala spodziewanych efektow. Nikt nawet nie spojrzal w kierunku Abby, kiedy mijala punkt monitorowania.
   Zatrzymala sie przy sali z lozkiem numer 8. Spojrzala przez okno, zeby upewnic sie, ze to rzeczywiscie Nina Voss lezala w lozku. Potem weszla do srodka. Drzwi zamknely sie za nia, odcinajac harmider glosow. Abby zaslonila okno na korytarz, zeby nikt nie mogl zajrzec do sali i odwrocila sie w strone lozka. Nina spala nieswiadoma tego, co dzialo sie za drzwiami jej pokoju. Abby miala wrazenie, ze od czasu, kiedy ostatnio spotkaly sie w limuzynie, Nina Voss stala sie jeszcze drobniejsza. Pod wplywem choroby kurczyla sie jak swieca wypalana stopniowo przez plomien. Wygladala jak mala dziewczynka.
   Abby wziela karte wiszaca na poreczy lozka. Przejrzala wszystkie rejestrowane wyniki badan. Rosnace cisnienie w tetnicy plucnej. Malejaca aktywnosc serca. Zwiekszano dawki dobutaminy w celu poprawienia wydolnosci serca.
   Odwiesila karte na miejsce. Kiedy sie wyprostowala, zobaczyla, ze Nina patrzy prosto na nia.
   – Witam, pani Voss – powiedziala Abby.
   Nina usmiechnela sie i szepnela.
   – Czy to pani doktor, ktora zawsze mowi prawde?
   – Jak sie pani czuje?
   – Dobrze. – Nina westchnela. – Jestem zadowolona.
   Abby przysunela sie blizej jej lozka. Patrzyly na siebie i przez chwile nic nie mowily.
   Potem odezwala sie Nina.
   – Nie musi mi pani nic mowic. Ja juz wszystko wiem.
   – Co pani wie, pani Voss?
   – Ze to juz prawie koniec. – Nina zamknela oczy i odetchnela gleboko. Abby wziela ja za reke.
   – Nie mialam jeszcze okazji podziekowac pani za to, ze probowala mi pani pomoc.
   – Ja probowalam pomoc Wiktorowi.
   – Nie rozumiem.
   – On jest jak ten czlowiek z greckiego mitu. Ten, ktory wybral sie do Hadesu, zeby odzyskac swoja zone.
   – Orfeusz.
   – Tak. Wiktor jest jak Orfeusz. On chce mnie sprowadzic z powrotem. Niewazne, co bedzie musial zrobic i ile to bedzie kosztowalo. – Otworzyla oczy. – W koncu – szepnela – bedzie go to kosztowalo zbyt wiele. – Nie mowila o pieniadzach. Abby zrozumiala to od razu. Mowila o duszy.
   Drzwi sali otworzyly sie nagle. Abby odwrocila sie i zobaczyla pielegniarke.
   – Och! Doktor DiMatteo, co pani… – Spojrzala na zasloniete okno, potem szybko przebiegla wzrokiem po monitorach i kroplowkach. Sprawdzala, czy Abby nic nie uszkodzila.
   – Niczego nie dotykalam – zapewnila Abby.
   – Czy moglaby pani stad wyjsc?
   – Chcialam tylko odwiedzic pania Voss. Slyszalam, ze znowu jest w szpitalu.
   – Pani Voss potrzebny jest wypoczynek. – Pielegniarka otworzyla drzwi i wyprosila Abby z sali. – Nie widziala pani znaku „zakaz wizyt”? Dzisiaj ma zostac poddana operacji. Nie mozna jej przeszkadzac.
   – Jakiej operacji?
   – Retransplantacji. Znalezli dawce.
   Abby spojrzala na zamkniete drzwi pokoju numer 8. Spytala cicho: -.Czy pani Voss o tym wie?
   – Jak to?
   – Czy podpisala zgode na operacje?
   – Jej maz juz za nia wszystko podpisal. Teraz prosze, niech pani natychmiast opusci oddzial.
   Abby bez slowa odwrocila sie i wyszla. Nie wiedziala, czy ktos juz zauwazyl jej nieobecnosc. Korytarzem doszla az do wind. Otworzyly sie drzwi. W windzie bylo pelno ludzi. Weszla do srodka i szybko odwrocila sie plecami do innych pasazerow.
   Znalezli dawce – myslala, jadac w dol. W jakis sposob zdolali znalezc dawce? Dzisiaj Nina Voss otrzyma nowe serce.
   Zanim winda zdazyla zjechac na parter, Abby rozwazala, jak wszystko mialo odbyc sie tej nocy. Czytala rejestry z innych transplantacji przeprowadzanych w Bayside. Wiedziala, co sie stanie. Na sale operacyjna kilka minut po polnocy zostanie przewieziona Nina Voss, gdzie zespol Archera zacznie przygotowywac ja do transplantacji. Tam wszyscy beda czekali na telefon. Jakis inny zespol chirurgow gdzies na innej sali operacyjnej w tym samym czasie bedzie kroil innego pacjenta. Skalpele rozetna skore i miesnie. Rozpiluja kosci i podniosa zebra, odslaniajac zywe, bijace serce. Operacja pobrania przebiegac bedzie szybko i bez komplikacji.
   Dzis w nocy wszystko bedzie tak, jak wiele razy przedtem – pomyslala Abby.
   Drzwi windy otworzyly sie. Wysiadla, pochylajac glowe i patrzac w dol. Wyszla ze szpitala na zimny i porywisty wiatr. Dwie przecznice dalej, zziebnieta weszla do budki telefonicznej. Wziela kilka monet, ktore znalazla w swojej torebce i zadzwonila na numer Katzki.
   Nie bylo go przy biurku. Policjant, ktory odebral telefon, zaproponowal, zeby zostawila wiadomosc.
   – Mowi Abby DiMatteo – powiedziala. – Musze natychmiast skontaktowac sie z nim! Czy on nie ma pagera lub czegos takiego?
   – Przelacze pania na centrale. Uslyszala glos telefonistki.
   – Zawiadomie go przez radio – powiedziala. W chwile pozniej Abby znowu uslyszala jej glos.
   – Przykro mi, ciagle jeszcze czekamy, az detektyw Katzka zglosi sie. Czy mozna zadzwonic na pani numer?
   – Tak. To znaczy nie wiem. Sprobuje zadzwonic do niego pozniej. – Abby odwiesila sluchawke. Nie miala juz monet, a wiec nie mogla do nikogo zadzwonic.
   Odwrocila sie i wyjrzala z budki telefonicznej. Skrawki jakichs gazet tanczyly po chodniku. Nie miala ochoty wychodzic znowu na zimny wiatr, ale nie wiedziala, co innego moglaby zrobic.
   Byla jeszcze jedna osoba, do ktorej mogla zadzwonic. W budce bylo tylko pol ksiazki telefonicznej, druga polowa zostala oderwana. Bez wiary w powodzenie, zaczela przerzucac biale strony. Byla zdumiona, kiedy znalazla to, czego szukala: I. Tarasoff. Drzacymi palcami wystukiwala numer. Zadzwonila na koszt abonenta. Prosze porozmawiaj ze mna. Prosze odbierz moj telefon.
   Po czterech dzwonkach uslyszala ciche:
   – Halo? – Wydawalo jej sie, ze w tle slyszy brzek filizanek, ktos nakrywal do stolu, grala muzyka. Potem Tarasoff powiedzial: – Tak, przyjme rozmowe. – Odetchnela z ulga. Slowa poplynely same.
   – Nie mialam juz do kogo zadzwonic! Vivian nie odpowiada, a nikt inny mnie nie wyslucha. Pan musi zawiadomic policje. Pana posluchaja!
   – Uspokoj sie, Abby. Powiedz mi, co sie stalo.
   Odetchnela gleboko. Czula potrzebe podzielenia sie z kims swoim ciezarem.
   – Nina Voss otrzyma dzisiaj drugie serce – powiedziala. – Doktorze Tarasoff, sadze, ze odkrylam, jak to wszystko dziala. Organy nie sa transportowane samolotem. Pobranie odbywa sie tutaj, w Bostonie.
   – Gdzie? W ktorym szpitalu?
   Nagle zauwazyla samochod wolno jadacy ulica. Wstrzymala oddech do momentu, kiedy zniknal za rogiem.
   – Abby?
   – Tak. Jestem.
   – Teraz Abby posluchaj mnie. Od Jeremiaha Parra dowiedzialem sie, ze zylas ostatnio w duzym napieciu. Mozliwe, ze…
   – Prosze mnie wysluchac! – Zamknela oczy, zmuszajac sie do zachowania spokoju. Chciala, zeby to zabrzmialo rozsadnie. On nie moze miec zadnych watpliwosci co do tego, ze byla przy zdrowych zmyslach. – Vivian zadzwonila do mnie z Burlington. Sprawdzila, ze to nie stamtad przysylano organy. Nie pobierano ich w Vermont.
   – W takim razie gdzie?
   – Nie jestem pewna. Moze robili to w budynku w Roxbury. Hurtownia sprzetu medycznego „Amity”. Policja musi tam trafic przed polnoca. Zanim zaczna operacje.
   – Nie wiem, czy zdolam ich przekonac.
   – Musi pan! W wydziale zabojstw pracuje detektyw Katzka. Jezeli uda sie nam go powiadomic, on nas wyslucha. Doktorze Tarasoff, tu nie chodzi o zwykle dopasowanie organow. Oni produkuja dawcow. Zabijaja ludzi.
   Gdzies w tle, Abby uslyszala glos kobiety:
   – Iwan, czy zamierzasz z nami zjesc? Obiad stygnie.
   – Dzisiaj nie moge, kochanie – powiedzial Tarasoff. – Zdarzyl sie wypadek… – Potem znowu zwrocil sie do Abby. Mowil spokojnie, ale stanowczo. – Chyba nie musze ci mowic, ze ta cala sprawa mnie przeraza.
   – Mnie rowniez. I to bardzo.
   – To moze pojedziemy z tym prosto na policje. Zrzucimy to na ich barki. Dla nas moze to byc zbyt niebezpieczne.
   – Zgadzam sie w stu procentach.
   – Pojedziemy tam razem. Im wiekszy chor, tym lepiej go slychac. Zawahala sie.
   – Obawiam sie, ze moja obecnosc moze tutaj zaszkodzic.
   – Ja nie znam szczegolow, Abby.
   – Dobrze – powiedziala po krotkim namysle. – Dobrze. Pojedziemy tam razem. Czy moglby pan po mnie przyjechac? Jest mi strasznie zimno i boje sie.
   – Gdzie jestes?
   Spojrzala przez szybe budki telefonicznej. Dwie przecznice dalej swiatla szpitala pulsowaly w ciemnosciach.
   – Jestem w budce telefonicznej. Nie wiem przy jakiej ulicy. Niedaleko Bayside. Kilka przecznic na zachod.
   – Znajde cie.
   – Doktorze Tarasoff?
   – Tak?
   – Prosze sie pospieszyc.

Rozdzial dwudziesty czwarty

   Kiedy samolot z Vivian Chao na pokladzie wyladowal na lotnisku Logan International, dziewczyna poczula, ze jej niepokoj rosnie. To nie lot wywolywal to uczucie. Nie bala sie latania, mogla spac nawet wsrod najbardziej gwaltownych wstrzasow. Vivian ani na chwile nie mogla przestac myslec o ostatniej rozmowie telefonicznej z Abby. Zabierajac swoje rzeczy z polki ponad siedzeniami, zastanawiala sie, dlaczego Abby nie zadzwonila jeszcze raz po tym, jak przerwano ich rozmowe. Probowala dzwonic do Abby do domu, ale nikt nie odbieral. Myslala o tym podczas lotu i uswiadomila sobie, ze przeciez nie wie, skad Abby do niej zadzwonila. Nie zdazyla jej o tym powiedziec, rozmawialy za krotko.
   Dzwigajac swoj bagaz podreczny, wysiadla z samolotu i przeszla do dworca lotniska. Ze zdziwieniem patrzyla na tlum ludzi czekajacych przy barierce. Las jaskrawych balonikow i halasliwa mlodziez machajaca napisami „Witaj w domu, Dave”! albo „Czesc Chlopie”! i „Nasz bohater”! Kimkolwiek byl ten Dave, mial niezla publicznosc. Rozlegly sie okrzyki. Vivian obejrzala sie i zobaczyla usmiechnietego chlopaka schodzacego za nia z kladki. Tlum witajac miejscowego bohatera, rzucil sie do przodu, prawie porywajac ze soba rowniez Vivian. Cholerne dzieciaki! Wszystkie byly od niej wyzsze przynajmniej o glowe. Musiala niezle manewrowac, zeby wydostac sie z tlumu. Rozpedzila sie tak bardzo, ze kiedy juz minela gaszcz nastolatkow, o malo nie przewrocila mezczyzny, ktory stal tuz za nimi. Wymruczala slowa przeprosin i ruszyla dalej. Dopiero po chwili zorientowala sie, ze mezczyzna jej nie odpowiedzial.
   Zatrzymala sie przy lazience. Miala wrazenie, ze przez to ciagle napiecie jej pecherz pracuje ze zdwojona czestotliwoscia. Musiala skorzystac z toalety.
   Kiedy z niej wyszla, znowu zobaczyla tego mezczyzne, na ktorego wpadla wczesniej. Stal przy kiosku z upominkami naprzeciwko wejscia do damskiej toalety. Czytal gazete. Wiedziala, ze to ten sam, gdyz klapa jego plaszcza byla podwinieta pod spod. Kiedy sie z nim zderzyla, wlasnie na to zwrocila uwage.
   Przeszla do miejsca, skad miala odebrac bagaz.
   Podczas przeprawy przez serie przejsc i bramek lotniska jej mozg wreszcie zaczal pracowac na swoich zwyklych obrotach. Dlaczego ten mezczyzna czekal przy wyjsciu dla pasazerow opuszczajacych jej samolot? Jezeli czekal na kogos, to dlaczego byl teraz sam?
   Zatrzymala sie przy stoisku z gazetami, wybrala jakies pismo na chybil trafil i podala je kasjerce. Kiedy kobieta wstukiwala cene magazynu, Vivian ukradkiem rozejrzala sie dokola.
   Mezczyzna stal przy punkcie rezerwacji lotow. Wydawal sie zatopiony w lekturze instrukcji. No dobra, Chao, wiesz juz, ze cie sledzi. Moze biedak zakochal sie od pierwszego wejrzenia. Moze wystarczylo jedno spojrzenie i facet postanowil, ze nie powinien pozwolic ci odejsc tak po prostu – pomyslala nieco zartobliwie. Ale kiedy placila za czasopismo, czula, ze jej serce zaczyna mocniej bic. Zastanow sie. Dlaczego on za toba lazi? Zagadka nie byla trudna. Telefon od Abby. Jezeli ktokolwiek podsluchiwal je, wiedzial, ze Vivian miala przyleciec na lotnisko Logan o szostej wieczorem, lotem z Burlington. Tuz przed rozlaczeniem ich rozmowy Vivian slyszala dziwne trzaski na linii.
   Postanowila postac przez chwile przy kiosku z gazetami. Udawala, ze oglada ksiazki i myslala intensywnie. Mezczyzna najprawdopodobniej nie mial przy sobie broni. Musialby ja jakos wniesc przez kontrole lotniska. Tak dlugo, jak dlugo znajdowala sie na terenie chronionym, nic jej nie grozilo. Ostroznie wyjrzala na zewnatrz. Mezczyzna zniknal. Odeszla od stoiska i rozejrzala sie wokolo. Nigdzie go nie bylo. Jestes idiotka, Chao. Nikt cie nie sledzi – uspokajala sie.
   Przeszla przez punkt kontrolny i zeszla schodami w dol do punktu odbioru bagazu. Walizki pasazerow lotu z Burlington wlasnie wjezdzaly na tasme. Zauwazyla swoja czerwona torbe. Juz miala przepchnac sie blizej tasmy, kiedy znow zobaczyla mezczyzne w plaszczu. Stal przy wyjsciu z lotniska, czytajac gazete.
   Natychmiast odwrocila sie w druga strone. Jej puls zwariowal. Mezczyzna czekal, az ona odbierze swoj bagaz. Jej torba robila juz drugie kolko. Nie podniosla jej. Niby od niechcenia zaczela isc wzdluz tasmy. Kiedy znalazla sie po drugiej stronie, mezczyzne w plaszczu przeslonil jej tlum ludzi.
   Vivian rzucila swoja podreczna torbe i zaczela uciekac. Miala przed soba jeszcze dwie tasmy, obie staly w tej chwili nieuzywane. Przebiegla obok i wybiegla drzwiami znajdujacymi sie za nimi.
   Na zewnatrz bylo ciemno i wial chlodny wiatr. Z lewej strony uslyszala jakis halas. Mezczyzna w plaszczu wlasnie wybiegl drugim wyjsciem. Drugi pojawil sie kilka krokow za nim. Jeden z nich wskazal Vivian i krzyknal cos niezrozumialego.
   Vivian rzucila sie do ucieczki. Wiedziala, ze mezczyzni za nia biegli. Dobiegl ja rumor przewracanego wozka z bagazem i gniewne krzyki bagazowego.
   Potem rozlegl sie cichy trzask i cos przelecialo przez jej wlosy.
   Pocisk! Jej serce walilo jak oszalale, pluca z trudem pracowaly przy tej mieszance powietrza i spalin. W pewnej odleglosci przed nia dostrzegla drzwi. Wpadla przez nie do srodka i rzucila sie do najblizszej windy. Ruchome schody jechaly w dol. Wbiegala po dwa stopnie. Kiedy dostala sie na wyzszy poziom, uslyszala kolejny trzask. Tym razem bol zaswidrowal w jednej skroni i poczula, ze cos cieplego splywa jej po policzku.
   Kasa biletowa American Airlines znajdowala sie na wprost przed nia. Wokol bylo sporo ludzi. Ustawili sie w kolejke.
   Znowu uslyszala za soba kroki dudniace po schodach. Jeden z mezczyzn krzyczal cos, czego nie rozumiala. Pedem ruszyla w kierunku kasy biletowej, wpadla na mezczyzne z walizka i wskoczyla na biurko. Nie mogac wyhamowac, wyladowala po drugiej stronie, spadajac na tasme, po ktorej jechaly bagaze.
   Czterech pracownikow lotniska patrzylo na nia w zdumieniu. Kiedy sie podnosila, czula, ze trzesa sie pod nia nogi. Ostroznie wyjrzala znad blatu. Zobaczyla tylko tlum zdziwionych ludzi. Mezczyzni znikneli.
   Vivian spojrzala na pracownikow lotniska, ktorzy ciagle jeszcze stali jak zamurowani.
   – Moze ktos by tak zadzwonil po straznikow? Jedna z kobiet siegnela po telefon.
   – Skoro juz to robisz – powiedziala Vivian – to zadzwon od razu na policje.
   Ciemny mercedes wolno jechal ulica. Zatrzymal sie przy budce telefonicznej. Abby widziala jedynie profil kierowcy na tle swiatel przejezdzajacego druga strona samochodu. To byl Tarasoff. Podbiegla do drzwi i wsiadla do srodka.
   – Nareszcie pan przyjechal.
   – Na pewno zmarzlas. Moze wezmiesz moj plaszcz? Jest na tylnym siedzeniu.
   – Jedzmy juz! Chcialabym jak najszybciej opuscic to miejsce.
   Kiedy Tarasoff ruszal, Abby obejrzala sie, sprawdzajac, czy nikt za nimi nie jedzie. Ulica byla ciemna.
   – Widzisz kogos? – zapytal.
   – Nie. Chyba nikogo za nami nie ma. Tarasoff nerwowo odetchnal.
   – Nie jestem w tym zbyt dobry. Nie lubie nawet ogladac kryminalow.
   – Idzie panu swietnie. Niech pan jedzie na policje. Stamtad mozemy zadzwonic do Vivian.
   Tarasoff niespokojnie zerknal w lusterko.
   – Wydaje mi sie, ze przed chwila widzialem samochod.
   – Co takiego? – Abby obejrzala sie, ale niczego nie dostrzegla.
   – Skrece tutaj, zobaczymy, co sie stanie.
   – Dobrze, ja bede patrzyla do tylu.
   Kiedy mijali zakret, Abby skoncentrowala sie na obserwowaniu drogi za nimi. Nie zauwazyla zadnych swiatel, zadnych innych samochodow. Dopiero kiedy zatrzymali sie, odwrocila sie do przodu i spytala.
   – Co sie stalo?
   – Nic sie nie stalo – Tarasoff wylaczyl reflektory.
   – Dlaczego pan… – Slowa ugrzezly jej w gardle.
   Tarasoff zwolnil blokade zamkow. Drzwi po jej stronie otworzyly sie. Przerazona spojrzala w prawo. Do srodka wdarl sie powiew zimnego wiatru. Nagle jakies rece chwycily ja i wyciagnely na zewnatrz. Wlosy opadly jej na twarz, nic nie widziala. Na slepo stawiala opor swoim przeciwnikom, ale nie dala rady wyrwac sie. Jej rece szarpnieto do tylu i zwiazano razem w nadgarstkach. Usta zaklejono tasma. Potem ktos ja podniosl i wsadzil do bagaznika stojacego obok samochodu. Zatrzasnieto klape, pozostawiajac ja w calkowitych ciemnosciach.
   Ruszyli.
   Jakims cudem udalo jej sie przekrecic na plecy. Kopnela w klape. Raz po raz uderzala stopami w pokrywe bagaznika, kopala tak dlugo, az zaczely ja bolec miesnie ud i z trudem mogla podniesc nogi. To bylo beznadziejne. Nikt nie mogl jej przeciez uslyszec.
   Wyczerpana, skulila sie i starala zmusic do myslenia.
   Tarasoff. Jak to sie stalo, ze Tarasoff jest w to wszystko zamieszany?
   Powoli fragmenty ukladanki trafialy na swoje miejsca jeden po drugim. Lezac w ciemnosciach, zaczynala wszystko rozumiec. Tarasoff byl szefem jednego z najlepszych na Wschodnim Wybrzezu zespolow przeprowadzajacych transplantacje serca. Jego slawa przyciagala z calego swiata smiertelnie chorych pacjentow, ktorzy mieli wystarczajaco duzo pieniedzy na oplacenie kazdego chirurga, jakiego tylko chcieli. Zadali najlepszych i mogli sobie na nich pozwolic. Nie mogli kupic tylko czegos, co bylo im niezbedne do zycia: serca. Ludzkiego zdrowego serca. Tego nie dalo sie zrobic oficjalnie. I wlasnie to zapewnial zespol z Bayside. Pamietala, co powiedzial kiedys Tarasoff: Wiele razy odsylalem swoich pacjentow do Bayside.
   On byl dla Bayside kims w rodzaju posrednika. Doprowadzal do skojarzenia obu stron.
   Poczula, ze samochod hamuje i skreca. Opony zachrzescily na zwirze, a za chwile woz zatrzymal sie. Gdzies w tle slyszala znajome dudnienie. To byl odglos startujacego samolotu. Wiedziala juz, dokad ja przywieziono.
   Klapa otworzyla sie i Abby zostala wyjeta z bagaznika. Poczula gwaltowny wiatr, ktory niosl ze soba zapach ropy i morza. Ciagneli ja po pomoscie i trapie. Jej krzyki tlumila tasma naklejona na usta oraz huk wznoszacego sie samolotu. Przez chwile widziala poklad frachtowca, chwiejna czarna plaszczyzne z geometrycznie ukladajacymi sie cieniami. Potem zostala sciagnieta w dol po klekoczacych schodach. Dwa poziomy w dol.
   Zaskrzypialy jakies drzwi i Abby zostala wepchnieta przez nie do srodka.
   Nadal miala zwiazane rece, nie mogla wyhamowac upadku. Broda uderzyla o metalowa podloge, co na chwile ja zamroczylo. Byla zbyt oszolomiona, zeby probowac sie poruszyc, czy nawet jeknac. Bol przeszywal jej czaszke. Czyjes kroki zadudnily w dol po schodach. Jak przez mgle uslyszala slowa Tarasoffa.
   – Przynajmniej nie zmarnuje sie zupelnie. Zdejmijcie jej tasme. Nie mozemy pozwolic, zeby sie udusila.
   Przewrocila sie na plecy i probowala dostrzec cokolwiek. Widziala tylko slaby zarys sylwetki Tarasoffa stojacego w drzwiach. Cofnela sie, kiedy jeden z mezczyzn pochylil sie nad nia i zerwal tasme.
   – Dlaczego? – zdolala wyszeptac. Tylko to jedno pytanie przychodzilo jej na mysl. – Dlaczego?
   Ledwo dostrzegla, ze postac wzruszyla ramionami, tak jakby jej pytanie bylo zupelnie bezsensowne. Dwaj pozostali mezczyzni wycofali sie z pomieszczenia. Zaczeli zamykac drzwi.
   – Czy chodzi o pieniadze? – krzyknela. – Czy sprawa jest az tak banalna?
   – Pieniadze nic nie znacza – powiedzial Tarasoff – jezeli nie mozna za nie kupic tego, co jest potrzebne.
   – Na przyklad serca?
   – Na przyklad zycia swego jedynego dziecka. Swojej zony, siostry czy brata. Wlasnie ty, ty jedna powinnas rozumiec to najlepiej, DiMatteo. Wiemy o malym Pete i o wypadku. Mial tylko dziesiec lat, prawda? Wiemy, ze to bylo dla ciebie straszne przezycie. Pomysl tylko, co moglabys oddac za to, zeby uratowac zycie swego brata.
   Nie odezwala sie.
   – Czy nie oddalabys wszystkiego? Nie zrobilabys wszystkiego?
   Tak – pomyslala – nie zastanawiajac sie nawet. Tak. Domyslil sie odpowiedzi.
   – Wyobraz sobie, jak to jest, gdy umiera twoje wlasne dziecko. Miec wszystkie pieniadze swiata i wiedziec, ze ono i tak bedzie musialo czekac na swoja kolej. Po alkoholikach i narkomanach, czubkach i nierobach. – Umilkl, a potem dodal cicho. – Wyobrazasz to sobie?
   Drzwi zamknely sie. Uslyszala szczek zasuwy.
   Lezala w zupelnych ciemnosciach. Schody zadudnily pod krokami trzech mezczyzn wchodzacych na gore, z powrotem na poklad. W koncu rozlegl sie gluchy odglos zamykanej pokrywy luku. Potem slyszala juz tylko wiatr i czula, jak kadlub porusza sie, napinajac cumy.
   Zamknela oczy i starala sie nie myslec o bracie. Nie mogla jednak odpedzic obrazu Pete’a dumnie prezentujacego swoj mundurek skauta. Przypomniala sobie, ze kiedy mial piec lat, mowil, ze Abby jest jedyna dziewczyna, z ktora chce sie ozenic. Pamietala, jaki byl zawiedziony, kiedy sie dowiedzial, ze nie mozna poslubic wlasnej siostry…
   Co zrobilabym, zeby cie uratowac? Wszystko – mowila w myslach.
   W ciemnosciach cos sie poruszylo. Abby zamarla. Znowu dobiegl ja cichy szmer. Szczury?
   Odczolgala sie dalej od miejsca, skad slyszala szuranie i probowala podniesc sie na kolana. Nic nie widziala, mogla jedynie wyobrazic sobie wielkie gryzonie biegajace po podlodze wokol niej. Z trudem wstala. Rozlegl sie cichy trzask.
   Nagle oslepilo ja swiatlo. Uskoczyla do tylu. Pod sufitem wisiala zarowka bez oslony. To nie szczury slyszala przedtem. To byl maly chlopiec.
   Patrzyli na siebie dluzsza chwile w ciszy. Chociaz Abby stala bardzo spokojnie, widziala niepokoj w oczach chlopca. Jego chude nogi w krotkich spodenkach byly gotowe do ucieczki. Ale tu nie mialy dokad uciekac. Wygladal na jakies dziesiec lat, byl jasnowlosy i bardzo blady. W swietle kiwajacej sie zarowki jego czupryna miala kolor srebra. Abby zauwazyla niebieska smuge na policzku, i uswiadomila sobie, ze to byl siniak. Gleboko osadzone oczy chlopca byly podkrazone i przypominaly rowniez dwa siniaki na bladej twarzy malca.
   Zrobila krok w jego kierunku. Cofnal sie.
   – Nic ci nie zrobie – powiedziala. – Chce tylko z toba porozmawiac. Zmarszczyl czolo. Pokrecil glowa.
   – Obiecuje, ze nic ci nie zrobie.
   Chlopiec powiedzial cos, ale jego slowa byly niezrozumiale. Teraz ona zmarszczyla brwi i potrzasnela glowa. Patrzyli na siebie zdezorientowani. Nagle oboje spojrzeli w gore. Silniki statku zostaly uruchomione.
   Abby w napieciu przysluchiwala sie odglosom lancuchow. Kilka chwil pozniej poczula kolysanie. Plyneli. Opuscili prawdopodobnie przystan i byli w drodze dokads. Nawet jezeli uda mi sie wydostac z tych wiezow i z tego pomieszczenia, nie mam dokad uciekac. Z rozpacza spojrzala na chlopca.
   On juz nie zwracal uwagi na dzwiek pracujacych silnikow. Patrzyl na jej talie. Powoli okrazyl ja i zobaczyl, ze ma zwiazane z tylu rece. Potem przeniosl wzrok na swoja jedna dlon. Dopiero wtedy Abby zauwazyla, ze malec nie mial lewej reki. Przedramie konczylo sie kikutem. Przedtem trzymal je blisko ciala, jakby chcial ukryc przed nia swoje kalectwo. Teraz przygladal sie mu.
   Potem spojrzal na nia i znowu cos powiedzial.
   – Nie rozumiem, co mowisz.
   Powtorzyl jeszcze raz to samo, tym razem w jego glosie slychac bylo zniecierpliwienie. Dlaczego ona go nie rozumiala? Co z nia bylo nie tak? Abby pokrecila glowa.
   Patrzyli na siebie, oboje byli rozczarowani. Potem chlopiec podniosl glowe. Abby domyslila sie, ze podjal jakas decyzje. Przeszedl za nia i pociagnal ja za nadgarstki, probujac rozluznic wiezy swoja jedna reka. Sznur byl za mocno zacisniety. Maly uklakl za nia. Zaczal gryzc wezel zebami. Poczula na skorze jego cieply oddech. Pracowal cierpliwie jak mala, ale uparta myszka.
   – Przykro mi, ale godziny wizyt juz minely – powiedziala pielegniarka. – Prosze poczekac. Nie mozecie tam wejsc! Stojcie!
   Katzka i Vivian mineli biurko pielegniarek i poszli prosto do pokoju 621.
   – Gdzie jest Abby? – spytal Katzka. Doktor Colin Wettig odwrocil sie do nich.
   – Doktor DiMatteo zniknela.
   – Mowil pan, ze tutaj bedzie bezpieczna – powiedzial Katzka. – Zapewnial pan, ze nic jej sie nie stanie.
   – Byla pilnowana. Nikt nie mogl wejsc do niej bez mojego specjalnego zezwolenia.
   – W takim razie, co sie z nia stalo?
   – To pytanie powinniscie zadac doktor DiMatteo.
   Obojetny ton glosu Wettiga rozzloscil Katzke, podobnie jak jego chlodne spojrzenie. Ten czlowiek nic po sobie nie pokazywal. W pelni siebie kontrolowal. Patrzac na nieprzenikniona twarz Wettiga, Katzka nagle zobaczyl siebie samego. Ta swiadomosc zaskoczyla go.
   – Ona byla pod pana opieka, doktorze. Co wyscie z nia zrobili?
   – Nie podoba mi sie to, co pan sugeruje.
   Katzka przeszedl przez pokoj, chwycil Wettiga za klapy jego laboratoryjnego fartucha i pchnal go na sciane.
   – Wy szuje. Dokad ja zabraliscie?
   Niebieskie oczy Wettiga w koncu zdradzily cien niepokoju.
   – Mowilem juz przeciez, ze nie wiem, gdzie ona jest! Pielegniarki wezwaly mnie o szostej trzydziesci, zeby mi powiedziec, ze zniknela. Zawiadomilismy straznikow. Juz przeszukali caly szpital, ale nigdzie jej nie znalezli.
   – Ale pan wie, gdzie ona jest, prawda? Wettig pokrecil glowa.
   – Nie wie pan? – Katzka potrzasnal nim raz jeszcze.
   – Nic nie wiem! – wybuchnal Wettig.
   Vivian podbiegla do nich i probowala ich rozdzielic.
   – Przestan! Udusisz go! Katzka, pusc go!
   Detektyw nagle puscil Wettiga. Doktor zachwial sie i oparl o sciane oddychajac ciezko.
   – Sadzilem, biorac pod uwage jej stan i jej urojenia, ze bedzie bardziej bezpieczna w szpitalu. – Wyprostowal sie i potarl miejsce, gdzie kolnierz fartucha zostawil na szyi zaczerwieniony odcisk. Katzka patrzyl na ten slad zaskoczony wlasna gwaltownoscia.
   – Nie zdawalem sobie sprawy z tego, ze ona moze mowic prawde – powiedzial Wettig. Wyciagnal z kieszeni swistek papieru i podal go Vivian. – Pielegniarki wlasnie mi to daly.
   – Co to jest? – spytal Katzka. Vivian zmarszczyla brwi.
   – To wyniki badania poziomu alkoholu we krwi Abby. Jest zerowy.
   – Kazalem jeszcze raz pobrac jej krew dzisiaj po poludniu – wyjasnil Wettig. – Ona przez caly czas utrzymywala, ze nie byla pod wplywem alkoholu. Pomyslalem wiec, ze jezeli bede mogl jej przedstawic niepodwazalny dowod, to przestanie sie wypierac…
   – To sa wyniki z jakiegos laboratorium zewnetrznego? Wettig skinal glowa.
   – Calkowicie niezaleznego od Bayside.
   – Wczesniej mowil pan, ze ten poziom wynosil jeden i dwanascie setnych promila.
   – To byl test krwi pobranej o czwartej rano i przeanalizowanej przez nasze laboratorium w Bayside.
   Vivian wtracila sie.
   – Okres polowicznego zaniku aktywnosci alkoholu moze wynosic od dwoch do czternastu godzin. Jezeli tamten test zrobiono o czwartej rano, to ten drugi powinien wykazac przynajmniej sladowa obecnosc substancji.
   – Ale badanie wykazalo, ze jest czysta – stwierdzil Katzka.
   – Co oznacza, ze albo jej watroba potrafila niezwykle szybko to przyswoic – wyjasnil Wettig – albo laboratorium w Bayside popelnilo blad.
   – Czy tak to sie tutaj nazywa? Blad? – nie wytrzymal Katzka. Wettig nie odpowiedzial. Wygladal na zmeczonego i na bardzo starego.
   Usiadl na nieporzadnie zaslanym lozku.
   – Nie zdawalem sobie sprawy… nie chcialem nawet dopuscic takiej mozliwosci…
   – Ze Abby mowila prawde? – wtracila Vivian. Wettig pokrecil glowa.
   – Moj Boze – mruknal. – Caly ten szpital powinien zostac zamkniety, jezeli to, co ona mowila, jest prawda.
   Katzka poczul wzrok Vivian na sobie. Spojrzal na nia.
   – Czy teraz ma pan jeszcze watpliwosci? – spytala cicho.
   Przez cztery godziny chlopiec spal w objeciach Abby. Czula na szyi jego cieply oddech. Lezal spokojnie z podkulonymi nogami, tak jak zwykle dzieci ukladaja sie do glebokiego, spokojnego snu. Drzal, kiedy dotknela go po raz pierwszy. Probowala rozmasowac jego gole nogi. Miala wrazenie, ze rozciera zimne i suche patyki. W koncu rozgrzal sie i przestal trzasc. Jego oddech stal sie rytmiczny i wolniejszy. Abby czula cieplo, jakie zwykle bije od spiacych dzieci.
   Ona tez zdrzemnela sie przez chwile.
   Kiedy sie ocknela, wial silniejszy wiatr. Poznala to po dzwiekach, jakie wydawal statek. Ponad jej glowa zarowka kiwala sie w tyl i w przod.
   Chlopiec jeknal i poruszyl sie. Bylo cos wzruszajacego w zapachu malych chlopcow, pomyslala Abby, tak jak w zapachu cieplej trawy. Abby pamietala to uczucie, kiedy spiacy Pete lezal na jej kolanach na tylnym siedzeniu samochodu. Czula wtedy delikatne bicie jego serca. Tak samo, jak czula teraz bicie serca tego chlopca.
   Westchnal i obudzil sie. Patrzac na nia, powoli przypominal sobie, gdzie byl.
   – Aa-bi – szepnal. Skinela glowa.
   – Zgadza sie, Abby. Zapamietales. – Usmiechajac sie poglaskala go po buzi, palcem musnela sine miejsce na jego twarzy. – A ty jestes… Jakow. – Przytaknal. Teraz oboje sie usmiechali.
   Na zewnatrz wzmagal sie wiatr i Abby czula, ze podloga pod nimi kolysze sie. Maly patrzyl na nia zachlannie.
   – Jakow – powtorzyla. Musnela ustami jego jedwabista, jasna brew. Kiedy uniosla glowe, jej wargi byly mokre. Nie byly to lzy chlopca, lecz jej wlasne. Wytarla je rekawem i przyjrzala mu sie. Nadal wpatrywal sie w nia z tym swoim dziwnie skupionym wyrazem twarzy.
   – Jestem tu – szepnela. Poglaskala palcami wlosy Jakowa.
   Po chwili jego powieki znowu zamknely sie i cialo rozluznilo w ufnym snie.
   – To by bylo wszystko, jezeli chodzi o nakaz przeszukania – powiedzial Lundquist i kopnal w drzwi. Otworzyly sie, uderzajac w sciane. Ostroznie wszedl do pomieszczenia i nagle zatrzymal sie. – Co to jest do cholery?
   Katzka przycisnal przelacznik w scianie. Obaj mezczyzni zamrugali oczami, kiedy zapalily sie trzy gorne lampy. Swiatlo bylo bardzo mocne, oslepiajace. Z kazdej strony otaczaly ich gladkie blyszczace powierzchnie. Pojemniki z nierdzewnej stali. Tace z instrumentami medycznymi i statywy do kroplowek. Nad nimi wisial rzad monitorow z roznymi przelacznikami. Posrodku sali stal stol operacyjny. Katzka podszedl do niego i przyjrzal sie pasom zwisajacym po bokach. Dwa do mocowania nadgarstkow, dwa do nog i dwa dluzsze do unieruchomienia pasa i klatki piersiowej pacjenta.
   Przeniosl wzrok na wozek anestezjologa znajdujacy sie u wezglowia stolu. Podszedl do niego i wysunal gorna szuflade. Wewnatrz lezal rzad szklanych strzykawek i igiel zapakowanych w plastik.
   – Co to tutaj, do diabla, robi? – powiedzial Lundquist.
   Katzka zamknal szuflade i otworzyl inna. W niej znalazl szklane fiolki. Wzial jedna. Chlorek potasu. Byla do polowy pusta.
   – Ten sprzet byl uzywany – zauwazyl.
   – To dziwne. Jakie operacje mieliby tutaj przeprowadzac?
   Katzka jeszcze raz spojrzal na stol. I na pasy. Nagle przypomniala mu sie Abby, jej nadgarstki przywiazane do lozka, lzy plynace po jej twarzy. Wspomnienie to bylo tak bolesne, ze potrzasnal glowa, zeby odegnac od siebie ten obraz. Strach utrudnial myslenie, a jesli nie bedzie myslal, nie pomoze Abby. Nie uratuje jej. Szybko odsunal sie od stolu.
   – Slug? – Lundquist patrzyl na niego ze zdziwieniem. – Nic ci nie jest?
   – Nie. – Katzka odwrocil sie i wyszedl z pomieszczenia. – Wszystko w porzadku.
   Wyszedl na zewnatrz i spojrzal na budynek „Amity”. Nie bylo w nim nic niezwyklego. To po prostu kolejna walaca sie rudera przy ulicy, gdzie pelno bylo podobnych. Brudna fasada z brazowego kamienia, okna z wystajacymi urzadzeniami do klimatyzacji. Dzien wczesniej widzial tam tylko to, co spodziewal sie zobaczyc. To, co mogl zobaczyc. Obskorny pokoj wystawowy, zniszczone biurka zawalone stertami katalogow roznych dostawcow. Paru sprzedawcow z obojetnymi minami tkwilo przy telefonach. Nie widzial wyzszych pieter, nie podejrzewal, ze wystarczy wjechac na gore winda, zeby trafic do tego pomieszczenia ze stolem operacyjnym.
   Zaledwie godzine temu Lundquist odkryl, ze wlascicielem budynku jest Sigajew Company – to samo przedsiebiorstwo z New Jersey, na ktore zarejestrowany byl frachtowiec. Znowu powiazanie z rosyjska mafia. Jak gleboko w Bayside tkwily macki tej organizacji? A moze Rosjanie tylko wspolpracowali z kims ze szpitala? Partnerzy w czarnorynkowym handlu?
   Odezwal sie pager Lundquista. Policjant odczytal wiadomosc i siegnal do samochodu po telefon komorkowy. Katzka ciagle stal przed budynkiem. Nie mogl przestac myslec o Abby. Gdzie powinien jej teraz szukac? W szpitalu sprawdzono juz wszystkie zakamarki. Parkingi i okolice rowniez zostaly przeszukane. Wygladalo na to, ze Abby sama opuscila szpital. Dokad poszla? Do kogo mogla zadzwonic? To musial byc ktos, komu ufala.
   – Slug!
   Katzka odwrocil sie do Lundquista machajacego do niego reka, w ktorej trzymal telefon.
   – Kto dzwoni?
   – Straz przybrzezna. Czeka juz na nas helikopter.
   Czyjes kroki zadudnily na schodach.
   Abby gwaltownie podniosla glowe. Jakow ciagle spal w jej objeciach. Jej serce bilo tak mocno, ze powinien sie zbudzic, ale on nawet sie nie poruszyl.
   Drzwi otworzyly sie i nad nia stanal Tarasoff w towarzystwie dwoch mezczyzn.
   – Czas juz na ciebie.
   – Dokad mam isc? – spytala.
   – Na krotki spacer. – Tarasoff spojrzal na Jakowa. – Obudz go. On tez z nami pojdzie.
   Abby mocniej przytulila Jakowa.
   – Nie, on nie – powiedziala.
   – Zwlaszcza on.
   Potrzasnela glowa.
   – Dlaczego?
   – Ma grupe krwi AB RH+. Jest jedyny o tej grupie sposrod wszystkich, ktorych akurat mamy na skladzie.
   Spojrzala na Tarasoffa. Potem przeniosla wzrok na Jakowa, jego twarz byla zarozowiona od snu. Czula, jak w jego watlej klatce piersiowej bije serce. Nina Voss – pomyslala. Nina Voss ma grupe AB RH+…
   Jeden z mezczyzn chwycil ja za ramie i podniosl. Musiala puscic chlopca. Osunal sie na podloge i przez chwile nie wiedzial, gdzie sie znajduje. Drugi mezczyzna kopnal Jakowa i krzyknal jakies polecenie po rosyjsku. Chlopiec wstal jeszcze niezupelnie obudzony.
   Tarasoff szedl pierwszy wzdluz ciemnego korytarza, potem przez luk, w gore po schodach, przez kolejny luk do zelaznych schodow. Przed nimi byly niebieskie drzwi. Tarasoff ruszyl ku nim. Stopnie zadudnily pod jego ciezarem. Nagle chlopak szarpnal sie, wyrwal i zaczal uciekac. Jeden z mezczyzn chwycil go za koszule. Jakow odwrocil sie i ugryzl mezczyzne w ramie. Krzyczac z bolu, mezczyzna uderzyl chlopca w twarz. Cios byl brutalny, Jakow upadl na podloge.
   – Przestan! – krzyknela Abby.
   Mezczyzna szarpnieciem postawil Jakowa z powrotem na nogi i uderzyl go jeszcze raz. Tym razem chlopca zarzucilo w kierunku Abby. Od razu chwycila go na rece. Jakow przytulil sie do niej, szlochajac w jej rekaw. Mezczyzna ruszyl w ich kierunku.
   – Trzymaj sie od niego z daleka! – ostrzegla Abby.
   Jakow trzasl sie i mowil cos przez lzy. Przycisnela wargi do jego wlosow i wyszeptala:
   – Kochanie, jestem przy tobie. Jestem tutaj.
   Chlopiec podniosl glowe. Patrzac w jego przestraszone oczy, Abby pomyslala: On wie, co sie z nami stanie.
   Ktos pchnal ja do przodu, przez niebieskie drzwi.
   Nagle znalezli sie w innym swiecie. Korytarz za drzwiami byl wylozony biala boazeria, na podlodze lezalo biale linoleum. Nad nimi wisialy lampy dajace lekko rozproszone swiatlo. Ich kroki odbijaly sie echem od scian. Weszli na gore spiralnymi schodami, a potem skrecili w boczny korytarz. Na jego koncu znajdowaly sie szerokie drzwi. Chlopiec drzal coraz bardziej. Miala wrazenie, ze robi sie coraz ciezszy. Postawila go na podlodze i wziela jego twarz w swoje dlonie. Na sekunde ich oczy spotkaly sie i czego nie potrafili przekazac slowami, przekazali sobie w tym krotkim spojrzeniu. Abby wziela Jakowa za reke i scisnela lekko jego dlon. Razem ruszyli w kierunku drzwi. Jeden mezczyzna szedl przed nimi, jeden za nimi. Tarasoff prowadzil. Kiedy otwieral drzwi, Abby przesunela sie troche do przodu, wszystkie miesnie miala napiete w oczekiwaniu na nastepny ruch. Puscila juz dlon Jakowa.
   Tarasoff pchnal skrzydlo drzwi, za ktorymi znajdowalo sie biale pomieszczenie. Abby gwaltownie ruszyla do przodu. Ramieniem trafila w mezczyzne idacego przed nia, ktory wpadl na Tarasoffa. Ten potknal sie o prog i upadl na kolana.
   – Jestescie potworami! – krzyczala, walac w nich na oslep piesciami. – Potwory!
   Mezczyzna za nia probowal chwycic ja za rece. Odwrocila sie i uderzyla go w twarz piescia. Zauwazyla, jak Jakow wyrwal sie i zniknal za rogiem korytarza. Mezczyzna, na ktorego Abby wpadla, juz wstal i szedl na nia z drugiej strony. Obaj mezczyzni otoczyli ja i podniesli z podlogi. Kiedy niesli ja przez drzwi do bialego pokoju, nie przestala walczyc i wyrywac sie.
   – Musicie ja przytrzymac! – zakomenderowal Tarasoff.
   – Ale chlopak…
   – Zapomnijcie o nim! I tak nigdzie nie ucieknie. Dajcie ja na stol!
   – Ona nie przestaje sie szarpac.
   – Potwory! – zawyla i kopnieciem uwolnila jedna noge. Uslyszala, ze Tarasoff przewraca cos w szafce.
   – Przytrzymajcie jej ramie! – rzucil w strone mezczyzn. – Musze miec jej reke!
   Zblizyl sie ze strzykawka. Abby wrzeszczala, kiedy igla zaglebiala sie w jej ramie. Wykrecala sie, ale nie mogla uwolnic. Znowu probowala sie szarpnac, ale tym razem, jej nogi odmowily posluszenstwa. Miala klopoty z widzeniem. Jej powieki same opadaly. Nie mogla juz krzyczec. Z jej krtani dobywal sie ledwie szept. Probowala cos powiedziec, ale nie mogla nawet zaczerpnac powietrza.
   Co sie dzieje? Dlaczego nie moge sie ruszac? – myslala w panice.
   – Przeniescie ja natychmiast do nastepnej sali! – powiedzial Tarasoff. – Musimy ja zaraz intubowac, w przeciwnym razie stracimy ja.
   Mezczyzni wniesli ja do sasiedniego pomieszczenia i polozyli na stole. Nad nia zapalily sie jasne swiatla. Abby byla w pelni przytomna, ale nie byla w stanie poruszyc ani jednym miesniem. Za to wszystko czula dokladnie: pasy zaciskajace sie wokol jej nadgarstkow i kostek, nacisniecie dloni Tarasoffa na czolo, odchylenie glowy. Zimny koniec laryngoskopu wslizgujacego sie w jej gardlo. Krzyk przerazenia odezwal sie tylko w jej glowie; nie mogla wydac z siebie zadnego dzwieku. Poczula plastikowa rurke wsuwana w gardlo do tchawicy, odcinajaca powietrze, duszaca. Nie mogla sie odwrocic, nie mogla nawet walczyc o oddech. Rurke przyklejono plastrem wokol ust i podlaczono respirator. Maszyna przejela jej oddech, pompujac powietrze do pluc w regularnych odstepach czasu.
   – Teraz niech ktorys idzie znalezc chlopaka! – rozkazal Tarasoff. – Nie obaj. Ktos musi mi asystowac.
   Jeden z mezczyzn wyszedl. Drugi przysunal sie blizej stolu.
   – Zapnij pas na piersi – powiedzial Tarasoff. – Sukcynylocholina przestanie dzialac za minute lub dwie. Nie mozna pozwolic na to, zeby zaczela sie szarpac, kiedy bede jej zakladal kroplowke.
   Sukcynylocholina. Tak wlasnie zginal Aaron. Nie mogl walczyc. Nie mogl nawet oddychac. Dzialanie leku zaczynalo juz slabnac. Czula, jak miesnie klatki piersiowej kurczyly sie, buntujac przeciwko wprowadzonej do srodka rurce. Mogla juz takze uniesc powieki, widziec twarz mezczyzny stojacego nad nia. Rozcinal wlasnie jej ubranie. Z zainteresowaniem przygladal sie jej piersiom, potem brzuchowi.
   Tarasoff zalozyl jej kroplowke. Kiedy sie wyprostowal, zauwazyl, ze oczy Abby byly teraz otwarte. Wyczytal w nich pytanie.
   – Zdrowa watroba – powiedzial. – Nieczesto sie trafia taki kasek. W Connecticut jest pewien pacjent, ktory czeka na dawce juz od ponad roku. – Tarasoff zawiesil druga plastikowa torbe na stojaku do kroplowki. Potem spojrzal na nia. – Byl zachwycony, kiedy dowiedzial sie, ze wreszcie trafil sie organ idealnie dopasowany.
   Cala ta krew, ktora pobrano mi w Bayside – pomyslala – uzyta zostala do typowania tkanek.
   Tarasoff pracowal dalej. Podlaczyl druga torbe do rurki, napelnil strzykawki odpowiednimi lekami. Wodzila za nim wzrokiem, czujac, jak respirator pompuje jej powietrze do pluc. Stopniowo powracala jej zdolnosc poruszania sie. Mogla juz kiwac palcami, ruszac ramionami. Kropla potu splynela jej ze skroni. Pocila sie z wysilku, jaki podejmowala, zeby sie poruszyc, odzyskac kontrole nad swoim cialem. Zegar na scianie wskazywal jedenasta pietnascie.
   Tarasoff skonczyl przygotowywanie tac ze strzykawkami. Uslyszal otwierajace sie drzwi i odwrocil w ich strone.
   – Chlopak ciagle jeszcze gdzies biega – powiedzial. – Probuja go zlapac, tak wiec najpierw zajmiemy sie watroba.
   Ktos zblizyl sie do stolu. Kolejna twarz pojawila sie w zasiegu jej wzroku. Odwrocona byla w jej kierunku. Wiele razy wczesniej patrzyla na te twarz ponad stolem operacyjnym. Wiele razy widziala, jak te oczy usmiechaly sie do niej. Teraz jednak byly powazne.
   Nie zaszlochala, jedynym dzwiekiem byl syk powietrza z rurki. Nie! Nie!
   To byl Mark.

Rozdzial dwudziesty piaty

   Gregor wiedzial, ze jedyna droga do rufowej czesci statku wiodla przez niebieskie drzwi, ktore byly teraz zamkniete. Chlopak musial pojsc w gore spiralnymi schodkami.
   Gregor sprawdzil klatke schodowa, ale zobaczyl jedynie polkoliste cienie. Zaczal wchodzic po waskich stopniach, metal halasowal pod jego ciezarem. Ramie ciagle jeszcze pulsowalo bolem w miejscu, gdzie ugryzl go chlopak. Cholerny smarkacz. Od samego poczatku byly z nim klopoty. Wszedl na wyzszy poziom. Na podlodze lezala gruba wykladzina. Byl teraz przy kajutach zajmowanych przez chirurga i jego asystenta. Dalej w strone rufy znajdowaly sie dwa prywatne pokoje, wspolna lazienka i korytarz. W odleglym koncu tej czesci statku byl doskonale urzadzony salon. Wyjsc stad mozna bylo jedynie z powrotem schodkami. Chlopak byl w pulapce. Gregor najpierw poszedl w kierunku rufy.
   Wszedl do kabiny, ktora przedtem zajmowal zmarly chirurg. Smierdzialo w niej tytoniem. Zapalil swiatlo i spojrzal na rozbabrana posciel w lozku, otwarte drzwi szafy i biurko, na ktorym stala popielniczka pelna niedopalkow. Podszedl do szafy. W srodku walaly sie rzeczy przesiakniete dymem tytoniowym, pusta butelka wodki i sterta pornograficznych magazynow. Chlopca tu nie bylo.
   Przeszukal rowniez kabine asystenta chirurga. Panowal tam wiekszy porzadek, lozko bylo zaslane, rzeczy w szafie wisialy rowno. Tutaj rowniez nie znalazl malego. Dokladnie, sprawdzil korytarz i ruszyl w kierunku salonu. Jeszcze zanim sie tam znalazl, dobiegl go stlumiony jek. Wszedl do srodka i wlaczyl swiatla. Rozejrzal sie po pomieszczeniu, sprawdzajac kanape, stol i krzesla oraz szafke z telewizorem i kolekcja tasm wideo. Gdzie byl ten przeklety chlopak? Gregor okrazyl pokoj i zatrzymal sie, patrzac na sciane przed soba.
   Winda z kuchni! Podbiegl do urzadzenia i otworzyl drzwiczki. Zobaczyl jedynie liny. Wcisnal guzik z napisem „Gora” i liny zaczely przesuwac sie z piskiem. Gregor pochylil sie do przodu zeby zlapac chlopaka, ale zobaczyl tylko pusta platforme. Maly przedostal sie juz do kuchni.
   Gregor zszedl z powrotem po schodkach. To nic – myslal. Drzwi kuchni byly zamkniete. Zamykal je, od kiedy zorientowal sie, ze zaloganci podciagali jedzenie ze spizarni. Chlopak nadal byl w pulapce.
   Gregor pchnal niebieskie drzwi i ruszyl w kierunku kuchni.
   – Przykro mi, Abby – powiedzial Mark. – Nigdy nie sadzilem, ze wszystko zajdzie az tak daleko.
   Prosze – myslala. Prosze nie rob tego…
   – Gdyby istnial jakikolwiek inny sposob… – potrzasnal glowa. – Za bardzo naciskalas. I nie moglem cie juz powstrzymac. Wymknelas sie spod kontroli.
   Lza splynela z jej policzka we wlosy. Przez sekunde widziala, jak jego twarz wykrzywia bol. Odwrocil sie.
   – Czas juz wlozyc kitle – powiedzial Tarasoff. – Zajmiesz sie tym? – spytal, podajac Markowi strzykawke. – Pentobarb. W koncu przeciez chcemy to zalatwic w sposob jak najbardziej ludzki.
   Mark zawahal sie. Potem popatrzyl na strzykawke i odwrocil sie w strone kroplowki. Odslonil igle i wsunal ja we wlew. Znowu sie zawahal. Spojrzal na Abby.
   Kochalam cie – mowila w myslach. Tak bardzo cie kochalam.
   Przycisnal tlok strzykawki.
   Swiatla zaczely ciemniec. Widziala, jak jego twarz rozplywa sie, a potem zmienia w kaluze.
   Kochalam cie…
   Drzwi kuchni byly zamkniete.
   Jakow szarpal za klamke wiele razy, ale nie mogl ich otworzyc. Co mial zrobic? Wrocic do kuchennej windy? Szybko wgramolil sie z powrotem na platforme i przycisnal guzik uruchamiajacy urzadzenie. Nic sie nie ruszylo.
   Panicznie rozejrzal sie po kuchni, szukajac jakiejs dobrej kryjowki. Spizarnia. Kredensy. Chlodnia. Wszystkie mogly wystarczyc tylko jako chwilowe schronienie. Gregor na pewno sprawdzilby te wszystkie miejsca. W koncu znalazlby go. Jakow musial mu to utrudnic. Spojrzal w gore na swiatlo. Pod sufitem wisialy trzy zarowki. Podbiegl do kredensu i wzial stamtad ciezki gliniany kubek: Rzucil nim w najblizsza zarowke.
   Rozbila sie i zgasla. Chlopiec wyciagnal z polek nastepne kubki. Trzy rzuty i trafil kolejna zarowke.
   Wlasnie mial wycelowac w ostatnia, kiedy jego wzrok padl na radio kucharza. Stalo na swoim zwyklym miejscu, na kredensie. Spojrzal na sznur biegnacy w dol, w strone blatu, obok tostera. Na kuchence Jakow znalazl pusty garnek po zupie. Sciagnal go z palnika i zaniosl do zlewu. Odkrecil kurek kranu.
   Radio gralo na pelny regulator.
   Gregor pchnieciem otworzyl drzwi i wszedl do kuchni. Muzyka dobywajaca sie z ciemnosci ogluszyla go na chwile i zdezorientowala. Bebny i elektryczne gitary. Przesunal dlonia po scianie, szukajac przelacznika. Przycisnal go. Zadna zarowka nie zablysla. Sprobowal jeszcze pare razy, ale bez efektow. Zrobil krok do przodu i poczul, jak pod skorzana podeszwa jego buta zachrzescilo szklo.
   Ten cholerny bachor rozbil zarowki – pomyslal ze zloscia. Pewnie bedzie chcial przeslizgnac sie obok mnie, wykorzystujac ciemnosci.
   Gregor zatrzasnal za soba drzwi. Przy swietle plomienia zapalki wsunal klucz w zamek i przekrecil go. Teraz chlopak mial odcieta droge ucieczki. Zapalka zgasla.
   Odwrocil sie w strone ciemnosci.
   – Wylaz, maly! – krzyknal. – Nic ci sie nie stanie! Odpowiedziala mu tylko kolejna seria wrzaskow z radia zagluszajacych wszystkie inne odglosy. Ruszyl w kierunku, skad dobiegal halas. Zatrzymal sie, zeby zapalic kolejna zapalke. Radio stalo na blacie, dokladnie przed nim. Kiedy wylaczyl muzyke, zauwazyl lezacy obok na blacie tasak do miesa. Przy nim walaly sie skrawki czegos, co przypominalo brazowa gume.
   – Chlopak pobawil sie troche nozami, niezle, niezle. Zapalka zamigotala i zgasla. Gregor wyjal bron i zawolal:
   – Maly?
   Dopiero wtedy poczul, ze ma mokre stopy. Zapalil trzecia zapalke i spojrzal na podloge.
   Stal w kaluzy wody. Zdazyla juz calkowicie zamoczyc jego skorzane buty, niszczac je zupelnie. Skad sie brala ta woda? W chybotliwym swietle plomienia staral sie znalezc przyczyne, dla ktorej woda zalala pol kuchennej podlogi. Nagle spostrzegl sznur elektryczny polyskujacy na krawedzi kaluzy. Jego koniec zostal odciety. Zaskoczony powiodl wzrokiem wzdluz sznura wijacego sie po podlodze i wspinajacego sie w gore na krzeslo.
   Na sekunde przed zgasnieciem zapalki, Gregor zdolal dostrzec blond czupryne i figurke chlopca wyciagajacego ramie w strone gniazda elektrycznego.
   W dloni trzymal koniec sznura.
   Tarasoff podal mu skalpel.
   – Pierwsze naciecie nalezy do ciebie – powiedzial. Zauwazyl cien przerazenia w oczach Marka. Nie masz wyboru, Hodell – pomyslal. To ty chciales wciagnac ja do zespolu. To ty popelniles blad. Teraz musisz to naprawic.
   Hodell wzial skalpel. Jeszcze nie zaczal operowac, a juz pot wystapil mu na czolo. Zatrzymal sie ze skalpelem nad odslonietym brzuchem Abby. Obaj wiedzieli, ze to byl test – byc moze ostateczny.
   No dalej. Archer zrobil swoje, zajmujac sie Mary Allen. Zwick zalatwil Aarona Leviego. Teraz twoja kolej. Musisz udowodnic, ze ciagle jeszcze nalezysz do zespolu, ze jestes jednym z nas. Musisz pociac kobiete, z ktora kiedys sie kochales. Zrob to.
   Mark przesunal skalpel w dloni, tak jakby chcial go wygodniej chwycic. Odetchnal gleboko i przytknal skalpel do skory. Zrob to. Mark wykonal ciecie. Dlugie, biegnace lekkim lukiem. Skora rozdzielila sie i strozka krwi zaczela wsiakac w chirurgiczne przescieradla.
   Tarasoff rozluznil sie. Hodell nie bedzie stwarzal problemow. Tak naprawde to juz wiele lat temu jeszcze jako stazysta przekroczyl granice, skad nie mial juz powrotu. Nocna popijawa, kilka dzialek kokainy, nastepnego ranka obce lozko i lezaca obok ladna studentka pielegniarstwa, niezywa. Hodell nie mogl sobie przypomniec, co sie naprawde stalo. Ze jest winny bylo bardzo przekonujace. Ale jego kariera nie zalamala sie.
   Potem byly niezle pieniadze dla przypieczetowania jego wejscia do zespolu.
   Marchewka na kiju. To za kazdym razem zdawalo egzamin. Podzialalo rowniez w przypadku Zwicka i Mohandasa. I Aarona Leviego, tyle ze na krotko. To bylo zamkniete towarzystwo, bardzo dokladnie strzeglo swoich sekretow. I swoich zyskow. Nikt inny w Bayside, ani Colin Wettig, ani nawet Jeremiah Parr, nie mial pojecia, jakie sumy zmienialy wlascicieli. Wystarczylo na to, zeby kupic najlepszych lekarzy, zorganizowac najlepszy zespol, ktorego tworca byl Tarasoff. Rosjanie tylko dostarczali czesci i kiedy bylo trzeba rowniez sile fizyczna. To jego zespol dokonywal cudow na sali operacyjnej.
   Pieniadze nie wystarczyly na to, zeby zatrzymac Aarona Leviego. Ale Hodell ciagle jeszcze nalezal do nich. Udowadnial to teraz kazdym cieciem skalpela.
   Tarasoff asystowal mu, ustawial rozwieracze, zaciskal kleszcze. Praca w przypadku tak mlodych i zdrowych tkanek byla przyjemnoscia. Dziewczyna byla w doskonalej kondycji. Miala minimalna ilosc podskornej tkanki tluszczowej, a miesnie jej brzucha byly plaskie i mocne. Tak mocne, ze asystent stojacy u wezglowia stolu musial wstrzyknac dodatkowa dawke sukcynylocholiny, aby rozluznic je i ulatwic rozwarcie.
   Ostrze skalpela dotarlo do warstwy miesni. Jama brzuszna zostala otwarta. Tarasoff zwiekszyl rozwarcie. Pod cienka warstwa tkanki otrzewnowej polyskiwala watroba i petle jelita cienkiego. Wszystko wygladalo wspaniale, naprawde wspaniale! Organizm ludzki byl piekny. Wtem swiatla zamigotaly, na chwile zgasly, a potem zapalily sie znowu.
   – Co sie dzieje? – spytal Hodell.
   Obaj jednoczesnie spojrzeli na lampy. Znowu swiecily jasno.
   – Maly spadek napiecia – powiedzial Tarasoff. – Nic sie nie stalo, ciagle jeszcze slychac prace generatora.
   – To nie sa idealne warunki do pracy. Rozkolysany statek. Awarie elektrycznosci.
   – To tylko tymczasowe. Dopoki nie znajdziemy czegos, co zastapi budynek „Amity”. – Skinal w kierunku stolu. – Dzialaj dalej.
   Hodell podniosl skalpel i zatrzymal sie na chwile. Byl kardiochirurgiem; resekcje watroby przeprowadzal zaledwie pare razy. Zastanawial sie, czy nie bedzie mu potrzebna pomoc albo wskazowki. A moze po prostu zaczela do niego docierac swiadomosc tego, co wlasnie robil.
   – Czy cos jest nie tak? – spytal Tarasoff.
   – Nie, nic. – Mark przelknal sline. Zaczal ciac, ale jego dlon drzala. Wyprostowal sie i wzial kilka glebokich oddechow.
   – Nie mamy zbyt wiele czasu, doktorze Hodell. Jeszcze jeden dawca czeka na operacje.
   – To nic, to tylko… Czy tutaj nie jest goraco?
   – Nie zauwazylem. Prosze kontynuowac.
   Hodell skinal glowa. Mocniej ujal skalpel i mial wlasnie wykonac kolejne ciecie, kiedy nagle zamarl w bezruchu. Tarasoff uslyszal za soba jakis halas – skrzypniecie zamykajacych sie drzwi. Mark patrzac przed siebie, uniosl skalpel. Strzal trafil go prosto w twarz. Glowa Hodella odchylila sie do tylu. Krew i fragmenty kosci rozprysnely sie po stole. Tarasoff odwrocil sie w kierunku drzwi i zauwazyl blond wlosy i blada twarz chlopca.
   Pistolet wystrzelil raz jeszcze.
   Kula trafila w szklane drzwiczki szafki z narzedziami chirurgicznymi. Rozbite szklo posypalo sie na podloge. Anestezjolog schowal sie za respiratorem.
   Tarasoff cofnal sie, nie spuszczajac wzroku z broni. Byl to pistolet Gregora, wystarczajaco lekki i maly, aby nawet dziecko moglo sie nim posluzyc. Ale reka, ktora go teraz trzymala za bardzo sie trzesla, aby strzaly trafialy do celu. To tylko chlopiec – pomyslal Tarasoff. Przerazony Jakow niepewnie machal bronia pomiedzy anestezjologiem i Tarasoffem.
   Tarasoff spojrzal w bok, na tace z przyborami. Lezala na niej strzykawka z sukcynylocholina. Z powodzeniem wystarczyloby tego, zeby unieruchomic dziecko. Powoli zaczal sie przesuwac w kierunku tacy. Przeszedl ponad cialem Hodella przez powiekszajaca sie kaluze krwi. Kiedy bron znowu zostala wycelowana w niego, zamarl.
   Chlopiec plakal, jego oddech raz po raz przerywal szloch.
   – Wszystko bedzie dobrze – powiedzial lagodnie Tarasoff. Usmiechnal sie. – Nie boj sie. Ja tylko chce pomoc twojej przyjaciolce. Chce, zeby znowu byla zdrowa. Bo teraz jest bardzo chora. Nie wiesz o tym? Potrzebuje lekarza.
   Chlopiec spojrzal na stol. Na lezaca na nim kobiete. Zrobil krok do przodu i jeszcze jeden. Nagle wydal z siebie wysoki zalosny jek. Nie slyszal nawet kiedy anestezjolog przemknal obok niego i uciekl z sali. Wydawalo sie rowniez, ze nie slyszy warkotu helikoptera, ktory przygotowywal sie do ladowania i odbioru kolejnej przesylki.
   Tarasoff wzial strzykawke z tacy. Cicho przysunal sie blizej do stolu.
   Chlopiec podniosl glowe i jego placz niespodziewanie przeszedl w przerazliwy krzyk.
   Tarasoff uniosl strzykawke i w tej samej chwili spojrzal na chlopca. Na jego twarzy nie bylo juz widac strachu. W oczach Jakowa blyszczal gniew. Wycelowal i strzelil po raz ostatni.

Rozdzial dwudziesty szosty

   Chlopiec nie odchodzil od jej lozka. Od chwili, kiedy pielegniarki wywiozly ja z sali pooperacyjnej na oddzial intensywnej terapii, maly siedzial obok niej, jak towarzyszacy jej blady duch. Dwa razy pielegniarki wyprowadzaly go za reke z sali i chlopak dwa razy sam znalazl droge powrotna. Stal teraz, zaciskajac dlon na poreczy lozka. W jego wzroku czaila sie niema prosba, zeby sie obudzila. Przynajmniej przestal histeryzowac tak jak wtedy na statku, kiedy Katzka znalazl go pochylonego nad pokrojonym cialem Abby, szlochajacego i blagajacego ja, zeby ozyla. Katzka nie rozumial ani slowa z tego, co chlopak mowil. Pojmowal jedynie jego panike i rozpacz.
   Rozleglo sie stukanie w szybe oddzielajaca sale od korytarza. Katzka odwrocil sie i zobaczyl, ze Vivian Chao gestem prosi go, zeby wyszedl. Otworzyl drzwi i dolaczyl do niej.
   – Dzieciak nie moze zostac tutaj przez cala noc – powiedziala Vivian. – Wlazi im w droge. Poza tym nie wyglada na zbyt czystego.
   – Za kazdym razem, kiedy probuja go zabrac, zaczyna krzyczec.
   – Nie mozesz z nim porozmawiac?
   – Nie znam rosyjskiego. Moze ty to zrobisz?
   – Ciagle jeszcze czekamy na naszego tlumacza. Dlaczego nie wykorzystasz swego meskiego autorytetu? Po prostu wyciagnij go stamtad.
   – Dajcie chlopcu troche czasu, dobrze? – Katzka odwrocil sie i spojrzal przez szybe na lozko. Nagle uswiadomil sobie, ze znowu ma przed oczami ten straszny obraz. Obawial sie, ze do konca zycia bedzie sie pojawial w jego koszmarach: Abby lezala na stole operacyjnym z rozcietym brzuchem, jej wnetrznosci polyskiwaly w swietle lamp ponad stolem. Chlopak plakal, tulac jej twarz. Na podlodze w kaluzach wlasnej krwi lezeli dwaj mezczyzni: Hodell juz martwy i Tarasoff ciagle jeszcze zywy, ale nieprzytomny. Aresztowano go podobnie jak reszte ludzi znajdujacych sie na pokladzie frachtowca.
   Wkrotce aresztowanych mialo byc wiecej. Dochodzenie dopiero sie zaczynalo. Wladze federalne otoczyly Sigajew Company. Sadzac po tym, co mowili czlonkowie zalogi frachtowca, zakres handlu organami byl o wiele wiekszy i bardziej przerazajacy, niz Katzka potrafil sobie wyobrazic.
   Zamrugal powiekami, starajac sie wrocic do terazniejszosci: po drugiej stronie szyby lezala Abby. Jej piers wolno podnosila sie i opadala. Monitor wyswietlal spokojny rytm bicia jej serca. Przez moment Katzka poczul taki sam paniczny strach, jaki odczuwal na statku, kiedy bicie serca Abby zaczelo wykreslac na ekranie nieregularne zygzaki. Myslal wtedy, ze ja straci. Helikopter z Vivian i Wettigiem byl jeszcze daleko. Dotknal zimnej powierzchni szkla i zamrugal raz jeszcze.
   Vivian powiedziala cicho:
   – Katzka, nic jej nie bedzie. General i ja jestesmy specami w tej dziedzinie.
   Katzka skinal glowa. Bez slowa wsunal sie z powrotem do kabiny. Chlopiec spojrzal na niego. Jego oczy byly tak samo wilgotne, jak oczy Katzki.
   – Aa-bi – szepnal.
   – Tak, dzieciaku. To jej imie – Katzka usmiechnal sie.
   Chlopak odwrocil glowe w strone lozka. Wydawalo sie, ze minely cale wieki. Cisze przerywal tylko delikatny i spokojny dzwiek monitora rejestrujacego prace serca. Stali obok siebie jak na wspolnej warcie. Czuwali przy kobiecie, ktorej zaden z nich wlasciwie dobrze nie znal, ale na ktorej kazdemu z nich tak bardzo zalezalo.
   Wreszcie Katzka wyciagnal reke.
   – Chodz. Musisz odpoczac, synu. Ona tez.
   Chlopiec zawahal sie. Przez chwile przygladal sie Katzce. Potem niechetnie ujal wyciagnieta dlon. Razem szli przez korytarz oddzialu. Plastikowe pokrowce na buty chlopca szuraly po linoleum. Nagle maly zwolnil.
   – O co chodzi? – spytal Katzka.
   Chlopiec zatrzymal sie przy innej sali. Katzka rowniez zajrzal do srodka przez szybe.
   Za oknem siwowlosy mezczyzna siedzial na krzesle przy lozku. Glowe trzymal ukryta w rekach. Jego cialo wstrzasal tlumiony placz. Sa rzeczy, ktorych nawet Wiktor Voss nie moze kupic – pomyslal Katzka. Jest o krok od utraty wszystkiego. Swojej zony, wolnosci. Detektyw spojrzal na lezaca w lozku kobiete. Jej twarz byla biala i delikatna jak porcelana. Jej lekko przymkniete oczy mialy dziwny wyraz nadchodzacej nieuchronnie smierci.
   Chlopiec przysunal sie blizej szyby. Kiedy spojrzal na Nine Voss, ona zdazyla dojrzec w oczach chlopca prawdziwa iskre zycia. Na jej ustach pojawil sie spokojny usmiech. Potem zamknela oczy.
   – Chodzmy juz – powiedzial Katzka.
   Chlopiec spojrzal na niego. Ruchem glowy odmowil. Katzka patrzyl, jak maly odwraca sie i idzie z powrotem do pokoju Abby. Nagle ogarnelo go straszliwe zmeczenie. Spojrzal na Wiktora Vossa, zrujnowanego czlowieka ktoremu teraz pozostala jedynie rozpacz. Spojrzal na kobiete lezaca w lozku Widac bylo, nawet przez te krotka chwile, kiedy na nia patrzyl, ze jej zycie uciekalo. Tak malo czasu, pomyslal. Tak malo czasu jest nam dane przezyc na tej ziemi u boku tych, ktorych kochamy. Westchnal. Potem on rowniez odwrocil sie i poszedl do sali Abby. I zajal miejsce obok chlopca.

Tess Gerritsen

***
 

   Ńďŕńčáî, ÷ňî ńęŕ÷ŕëč ęíčăó â áĺńďëŕňíîé ýëĺęňđîííîé áčáëčîňĺęĺ BooksCafe.Net
   Îńňŕâčňü îňçűâ î ęíčăĺ
   Âńĺ ęíčăč ŕâňîđŕ